W każdej kulturze istnieją wzory prowadzące jednostkę przez życie, pełniące w domyśle funkcjonalną rolę mapy, na której zarysowane są kontury lądów, wysp, dróg i zakamarków… O ile jesteśmy w stanie sobie taką mapę wyobrazić, natychmiast stajemy przepojeni potrzebą jej posiadania, jej odkrycia, jej zmierzenia i spożycia.
Ciężko właściwie rozstrzygnąć czy mapa taka, pełniąca modelową rolę mitu osobowości, niejako trampoliny duszy, jest w stanie powiedzieć nam więcej o rzeczywistości niż samo terytorium, na którym rozgrywa się walka o ziszczenie własnego języka, który domaga się urzeczywistnienia poprzez destrukcję tej mapy z jednej strony, a nieświadome tworzenie jej z drugiej.
Z pewnością jednak śmiałkowie, którzy dokonali wysiłku „przejścia na drugą stronę lustra” są nam w stanie opowiedzieć o samym procesie potyczki z ową mapą więcej niż rysownicy-kartografowie, którzy ślęcząc całe życie nad jej legendą (interpretacjami), nie odważyli się nigdy na samotne stawienie czoła duchom, inwokowanym przez jej tajemnicze wezwanie.
Wydaje się bowiem, że Ci którzy odrzucili iluzję bycia trybikiem kartograficznej maszyny, produkującej modele wrażeń i przeżyć, stali się swoimi własnymi kompasami w świecie, w którym wskazówki przychodzą z tą samą dziwną częstotliwością, z jaką jesteśmy w stanie natknąć się w życiu codziennym na samych siebie.
Nie jestem tu bynajmniej krytyczny wobec samej idei mapy, ale chciałbym zwrócić uwagę na naturalną dychotomię, którą powołuje ona dzięki sobie do życia, na rozdźwięk pomiędzy pragnieniem odkrycia terytorium, o którym mówi, a zbadaniem języka, którym przemawia.
Zakładam, że język mapy jest przeciwieństwem jej rzeczywistości, tak samo w istocie jak jej dopełnieniem, jednak „dwójmyślenie” jest możliwe tylko w domenie samego języka, w semantycznych pułapkach systemu znaczeniowego, którego naturą jest reprodukowanie obrazów dla formalnej ekstazy umieszczania ich w niszach mentalnego rozruchu, powodowanego przez niemożliwość oddzielenia wizji „prawdy” od wizji „kłamstwa”, które same są warunkami PRAGNIENIA ich wypełnienia.
Natura języka nie istnieje bez samej możliwości mówienia, która w takiej samej mierze może być bełkotem, jak i precyzyjnym drogowskazem. Dwoistość języka to brak spoistości jego natury, to chaos jeśli wolicie… lub też inna jego wizja.
* * *
Powojenny egzystencjalizm w filozofii i kulturze euro-atlantyckiej wyrażał się głównie w braku zaufania wobec natury człowieka w ogóle, a także w ostatecznym zerwaniu z ideą chrześcijańskiego monoteizmu, która, jak to pokazuje historia idei, manipulowana poprzez czynniki instytucjonalne, była dokładnym przeciwieństwem jej etyki antropologicznej.
Jak pokazała zaś II Wojna Światowa, czynniki te nieodzownie traciły jakikolwiek szacunek dla własnych wartości i ideałów w obliczu czystej siły, z którą zresztą od 1500 lat były sprzymierzone i nią wielce urzeczone. Tak więc sprzeciw wobec oświeceniowego optymizmu, starającego się przeobrazić człowieka na wzór naukowej doskonałości, kartezjańskiego cogito, nabrał mimowolnie charakteru anty-instytucjonalnego, antyspołecznego i koniec końców KONTRKULTUROWEGO.
O ile egzystencjalizm Sartre’a, Marcela, Camus posiada wyraźny charakter odwołania do konsensusu kultury europejskiej poprzez intelektualistyczny dyskurs wiedzy o rzeczywistości i nawet w swoim sprzeciwie wobec ontologii pozostaje skażony konstrukcjami umysłowymi, charakterystycznymi dla tradycjonalistycznego “racjozofa” (jeśli nawet egzystencjalizm jest humanizmem, to wciąż odwołuje się on do oświeceniowej wizji humanizmu), to na uboczu tychże ścieżek poznania tworzyć się zaczyna nowa awangarda pokoleniowa złożona z jednostek, pragnących odrzucić wszelkie znamiona charakterystyczne dla społecznych ról, zachowań i dążeń jednostek partycypujących w tradycyjnej kulturze europejskiej.
W ten sposób po raz któryś w historii kultury Zachodu, kontrkulturowe działania jednostek nie widzących dla siebie miejsca w odgórnie narzuconym modelu społecznym wyważają mityczne drzwi percepcji kierując ludzką energię w stronę wartości wyobrażeniowych, które w żaden sposób nie wiązałyby się z judeochrześcijańską wizją człowieka jako istoty grzesznej, ani ze społeczeństwem jako hierarchicznie uporządkowaną drabiną znaczeń i osiągnięć.
Odwrót tej młodej generacji w stronę kontrkultury nie dokonał się jednak tylko za sprawą oczywistego rozbicia humanistycznych złudzeń przez okrucieństwa II Wojny Światowej, ale także ze względu na towarzyszącą temu automatyzację i mechanizację kultury, która te wydarzenia powołała do życia. Ideologiczne wzory, systemy społeczne nabrały przez to dla niej jedynie charakteru przykrywek rządzących nimi najgorszych, ludzkich instynktów… żądzy posiadania, żądzy niszczenia i żądzy władzy.
Ni stąd, ni zowąd, w kraju, który został zbudowany na tych trzech fundamentach i który przyjął po wojnie najwięcej emigrantów ze spalonych europejskich wsi i miast, wyrosła jak kwiat nowa wizja życia, która miała przeobrazić całą późniejszą kulturę wdzierając się w nią, jak lis do kurnika.”Beat Generation”, bo pod taką nazwą przeszła do historii owa wysoce płynna grupa ludzi, nie posiadała żadnej struktury jednoczącej czy zarządzającej.
Grupa ludzi, która postanowiła wypowiedzieć wojnę ideałom śmierci, strachu i konformizmu nigdy nie był zwarta, ani zhierarchizowana, a mimo tego przeszła do legendy współczesnych stylów życia, aby znaleźć się w kanonie kontrkulturowych wizji biorących na barki problemy radzenia sobie z obcą i wrogą rzeczywistością społeczną, odrzucającą dzięki automatycznej, konsensualnej blokadzie wszelkie wpływy nie pochodzące z jej własnych źródeł.
Zwrot „Beat Generation” pochodzi od kultowych pisarzy: Jacka Kerouaca i Johna Clellona, którzy ukuli go w rozmowie telefonicznej z 1948 r. na temat życia, które sami prowadzili – bezpośrednią inspiracją był nowojorski slang Herberta Huncke’a.
Początkowo nie denotował on nic więcej poza bezpośrednim znaczeniem czyli: „pobite pokolenie” – generacja pozbawiona złudzeń przez wielką tragedię II Wojny Światowej, ale w miarę upływu czasu nabrał ideologicznej nadbudowy w postaci interpretacji pochodzącej od słowa „beatific” czyli święty, co prowadzić z kolei zaczęło do magicznych i inicjacyjnych treści, które pokolenie to odkrywało w swoich podróżach na kraniec widnokręgu.
I mimo, że słowo „trip” (wycieczka, podróż), spopularyzowane dopiero przez słynną Wielką Trójkę z Harvardu na początku lat ’60 nie miało wtedy jeszcze tak silnie zinterioryzowanego znaczenia, to włóczęgi stopem po bezdrożach Stanów Zjednoczonych właśnie od bitników zaczynają nabierać znaczenia duchowego i psychologicznego, tym samym odtwarzając eteryczną linię przekazu enteogenicznych i mistycznych technologii będących w użyciu od tysięcy lat, zapomnianych przez „Białą Amerykę”, ale kultywowanych przez inne społeczeństwa.
John Clellon w swoim słynnym artykule This is the beat generation pisał o niej tak: Jej członkowie posiadają instynktowną indywidualność, nie potrzebującą cyganerii czy udawanej ekscentryczności aby ją wyrazić. Dorastający podczas zbiorowych, fatalnych okoliczności koszmarnej depresji, postawieni przed życiem w czasie zbiorowego exodusu wojny światowej, nie ufają kolektywizmowi. Ale nigdy nie zapomnieli o swoich snach przeżywania świata (…)1 Te sny połączyły rozproszone, zawiedzione i samotne jednostki pod wspólnym celem, odkrycia świata na nowo, nadania mu nowego znaczenia, które bardziej przypominałoby o ekstatycznym duchu dającym jednostce szczęście, niż o koszmarze śmierci odbierającym człowiekowi wszelką nadzieję.
Przypomnijmy jednak, że Stany Zjednoczone końca lat ’40 i początku ’50 były krajem niezwykle konserwatywnym, przepojonym silnie purytańskimi ideałami czystości, wstrzemięźliwości, a nade wszystko krytycznie nastawionym wobec każdej odmienności czy był to odmienny kolor skóry (w większości stanów na południu kraju lincze, przeprowadzane przez Ku Klux Klan na czarnych obywatelach były czymś powszechnym i akceptowanym), czy odmienny model zachowania.
Tak więc bitnicy nie mogli nie spotkać się z silnym potępieniem społecznym ze swoimi odbiegającymi od normy praktykami życiowymi tj. palenie zioła, uwielbienie dla jazzu, jazda stopem bez pieniędzy, korzystanie ze swobody seksualnej, kradzieże samochodów, a także notoryczne kumanie się z murzynami i Meksykanami.
Życie w zorganizowanym społeczeństwie wymuszało standaryzację myślenia i zachowania, która nie pociągała bitników, widzących w nim zgniliznę i barykadę dla wolności, która stała się głównym celem ich własnego życia. Dzikie, namiętne i niepohamowane wybryki Bitników były proklamacją wolności absolutnej, zarówno tej od norm społecznych, jak też od norm osobistych.
W szale spełniania swoich pragnień byli oni doskonałymi praktykami znającymi tajemną technologię transgresji, która łącząc się z destrukcją swoich własnych złudzeń i koszmarów przynosiła błogość i szczęście wyzwolenia z wszelkich konwencji wraz z ekstazą miłości… zarówno do śmierdzących meneli z ciemnych zaułków, jak i do własnych przyjaciół oraz bliskich.

Tą niemal alchemiczną wrażliwością borykającą się z problematyką życia i śmierci, czystości i brudu, radości i smutku, naznaczona jest proza i poezja bitników, starająca się wyrazić to co niewyrażalne w przerwach pomiędzy słowami, które jak pisał William Blake, stwarzając cień odsłaniają wewnętrzną boskość… W jednym z kultowych dzieł bitników, napisanym po śmierci swojej szalonej matki – Naomi Ginsberg, noszącym tytuł Kadysz (w swoim czasie autor zasiadł za opublikowanie tego wiersza na ławie oskarżonych), poeta mówiący o sobie: „Żyd, pedał i buddysta” – Allen Ginsberg, pisze te słowa:
(…) O sławna muzo, z której łona wyszedłem, pozwoliłaś mi ssać pierwszą mistykę życia i nauczyłaś mnie mowy i muzyki, z twojej obolałej czaszki wyniosłem pierwszą Wizję – Dręczona i bita po głowie – jakież szalone majaczenia potępionych wydzierają mnie z wnętrza mojej własnej głowy, bym poszukiwał Wieczności, aż znajdę dla Ciebie Ukojenie, O, Poezjo – bym rodzajowi ludzkiemu przywrócił jego Źródło – Śmierci, która jesteś matką wszechświata! – Noś swoją nagość po Wieki, i białe kwiaty we włosach, Swój ślub przypieczętowany wśród niebios – dziewiczości twej nie zniszczy żadna rewolucja – O piękna Garbo mej Karmy – wszystkie zdjęcia z obozu Nicht Godeiget z 1920 roku mam tutaj nietknięte – z wszystkimi nauczycielami z Newark – I Elanor jeszcze nie umarła, i Maks nie spodziewał się swego upiora – ani Louis nie odszedł ze szkoły na emeryturę – (…)2
Jednak dla bitników niewyrażalność przede wszystkim łączyła się z samym życiem, w którego totalnym, kosmicznym strumieniu, roztapiały się dyskursywne przeciwności rządzące językową rzeczywistością, do której tak bardzo przywiązane było współczesne społeczeństwo.
W swoich heretyckich eksploracjach przestrzeni wew-zew-nętrznej wieczni podróżnicy porzucali język na rzecz czystego doświadczenia życia, jego pustki i energii… Podróż dająca poczucie wolności stawała się w ten sposób podporą nowej mistyki, zaczątkiem przemiany mentalno-duchowej, mającej w swoim czasie totalnie przeobrazić oblicze społeczeństwa Zachodu.
Mimo, że bohaterowie książek Kerouaca czy Burroughsa zdają sobie sprawę, że ich własną kulturę toczy rak zgnilizny, a puste maski sąsiadów z miejsca zajmowanego obok w autobusie są ostatecznym efektem działania wirusa apatii, to nie rezygnują oni z nadziei na ujrzenie twarzy tego narkotycznego spektaklu w jednym ekstatycznym rozbłysku, ani ze znalezienia tajemniczej, spokojnej wyspy, o której mówi buddyjska mitologia, dającej poczucie spełnienia swojej ludzkiej misji.
W swoich poszukiwaniach miażdżą oni klasyczne kanony piękna, prawdy i osobowości, nie próbując idealizować świata, w którym przyszło im żyć, będąc sobą we własnym szaleństwie, brudzie, szczerości i pragnieniach, stykając się tylko z takimi wizjami, na jakie zasługują, nie wymagając od ludzi niemożliwego, a mimo wszystko pozostawiając za sobą wrażenie czasu odnalezionego w swojej własnej nieskończonej naturze.
Bycie dla bitników „wszystkim na raz” prowadziło ich zarazem do bycia wszystkimi i do próbowania wszystkiego, czego tylko da się spróbować. Świętość bowiem charakteryzowała u nich nie chrześcijańska asceza, odmawiająca człowiekowi prawa do uciech, ale pan-ekstatyczny stan zatracenia się w przyjemnościach i nieprzyjemnościach życia, jakby takim postępowaniem chcieli cytować oni starożytną Tao-Te-Ching, w której napisane jest: (…) Dlatego człowiek powinien postępować zgodnie z zasadami tao. Postępując zgodnie z tao, utożsami się z nim. Jeśli mu się wiedzie, utożsamia się z powodzeniem. Jeśli mu się nie wiedzie, utożsamia się z niepowodzeniem. Jeżeli utożsami się z tao, to raduje się, osiągając je. Jeżeli utożsami się ze swoim powodzeniem, to podobnie raduje się, osiągając je. Jeżeli utożsami się ze swoim niepowodzeniem, to tak samo raduje się ze swojego niepowodzenia. (…)3
W myśl tej samej zasady bitnicy przestali stawiać ostra granicę pomiędzy tym co jest rzeczywistością, a tym co nią nie jest – w końcu każda wielka wizja wymaga porzucenia kapelusza, z którego wyrasta. Jeśli zaś życie w drodze jest ciągłym pasmem zmian, granice stają się tylko słupkami pełniącymi bardziej funkcję estetyczną niż tradycyjną funkcję nomotetyczną, zgodną z chrześcijańskim wartościowaniem rzeczywistości jako odbiciem Logosu, transcendentalnego systemu językowego nakładającego więzy semantyczne na poznanie, których złamanie zrzuca w Otchłań, zrywa przyrodzoną więź z hipnotycznym absolutem.
Wyrwanie się z tej pułapki sprawia, że uwolnieni od bicza bożego bohaterowie kreują wolność totalną, nie znającą dobra, ani zła. Im większa zaś wolność, tym większa odpowiedzialność – życie bitników staje się więc kosmicznym dramatem, w którym rządzą ślepe siły pragnień domagające się spełnienia, nie zawsze dające się między sobą pogodzić. Ich życie zdaje się być w ten sposób spełnioną przepowiednią Nietzschego o „duchach dostojnych”…
Uwolnienie się spod ślepej władzy, zapośredniczonego przez kulturę, gniewu istoty wyższej kieruje bitników na czyste ścieżki życia, wyrażające się w postawach bezkompromisowego hedonizmu, twórczości zaangażowanej, altruizmu, egoizmu, magicznego społecznictwa i awangardowego profetyzmu o nie zawsze słodkiej i pozytywnej wymowie. Meandry życia prowadzą ich tak samo w stronę światła, jak i mroku aby przynosić owoce mądrości w zetknięciu z najdziwniejszymi stanami i sytuacjami, jakie tylko mogą czekać człowieka.
Prawdopodobnie jeden z najciekawszych i najbardziej skrajnych sposobów przeżywania swojego życia wybrał William S. Burroughs, znany min. z tego iż w swoim najczarniejszym okresie pogrążył się w nałogu heroinowym, a przebywając w Meksyku, zabił z pistoletu na imprezie swoją żonę, za co zresztą nie poniósł najmniejszych konsekwencji penitencjarnych.
Dobry opis jego osoby przedstawia w swojej kultowej powieści W Drodze inna legenda bitników, Jack Kerouac: Całą noc zabrałoby opowiadanie o Starym Byku Lee; powiedzmy zaś teraz, że był nauczycielem i miał każde prawo do tego by nauczać, ponieważ całe swoje życie spędził ucząc się; a rzeczy których się nauczył, były tym co uważał za i nazywał „faktami życia”, których nauczył się nie bez potrzeby, ale ponieważ tego pragnął.
Włóczył w swoim czasie swe szczupłe, chude ciało przez całe Stany Zjednoczone i większość Europy oraz Afryki Północnej, aby zobaczyć tylko co się dzieje; poślubił białą, rosyjską hrabinę w Jugosławii aby uciec z nią przed Nazistami w latach trzydziestych; są jego zdjęcia z kokainową bandą z tego okresu – gangsterami o mokrych włosach, polegającymi na sobie nawzajem; są też inne jego zdjęcia w kapeluszu Panama, krążącego po uliczkach Algieru, nigdy nie zobaczył białej, rosyjskiej hrabiny ponownie. Był eksterminatorem w Chicago, barmanem w Nowym Jorku, zasiadał też w Newark na ławie oskarżonych. W Paryżu zwykł siadać przy stolikach kafejek oglądając przemykające się, ponure, francuskie twarze.
W Atenach spoglądał znad swojego ouzo na to, co nazywał najokropniejszymi ludźmi na ziemi. W Istanbulu torował sobie drogę przez tłumy uzależnionych od opium i handlarzy szmat, szukając faktów. W angielskich hotelach czytał Spenglera i Marquisa de Sade. W Chicago planował obrobić łaźnię turecką, wahał się jedynie o dwie minuty za długo jak na drinka i w końcu musiał wiać z dwoma dolcami w kieszeni, aby mieć cokolwiek. Robił to wszystko jedynie dla doświadczenia. Teraz ostatecznym stadium był nałóg narkotykowy. Mieszkał obecnie w Nowym Orleanie, sunąc wzdłuż ulic o mrocznych charakterach i barach z nawiedzonymi koneksjami.4
Jedna z najbarwniejszych postaci całego pokolenia, pisarz, poeta, muzyk, aktor, mag, twórca osobliwej sztuki zwanej shotgun art, ucieleśniał w sobie najmroczniejsze duchy jego wyobraźni, a jednocześnie inwokował w swoim życiu paranoje całej cywilizacji.
Oddany totalnej eksploracji możliwości ludzkiej psychiki, raz za razem ocierając się o śmierć, więzienie i szaleństwo, przez długi czas całkowicie oddany jedynej pasji – opiatom, doszedł w wieku 45 lat do konsensusu z samym sobą, który pozwolił mu spojrzeć na najgorszą, jego zdaniem, chorobę własnej cywilizacji i dogłębnie przeanalizować jej przyczyny.
Jak pisze w swoim prawdopodobnie największym dziele książkowym, Nagi Lunch: (…) Wirus narkomanii to dzisiaj światowy problem numer jeden zdrowia psychicznego. (…) i dalej: (…) Zakładanie własnej prawości jest bezcelowe, dopóki twoim celem jest podtrzymywanie wirusa narkomanii. Ta zaś to wielki biznes.
Pamiętam, jak kiedyś rozmawiałem z Amerykaninem, który pracował w Meksyku dla Komitetu do Walki z Aftozą. Sześć stów na miesiąc plus diety:
– Jak długo potrwa epidemia? – pytam
– Dopóki uda nam się ją podtrzymać… No i… może potem… wybuchnie w Południowej Afryce – powiedział z rozmarzeniem.
Jeśli chcesz zmienić lub zniszczyć piramidę zależności liczbowych, wymieniasz lub usuwasz elementy położone najniżej. Jeśli chcemy unicestwić piramidę narkotyczną, musimy zacząć od jej podstawy: od ćpuna z ulicy, nie zaś nacierać niczym Don Kichot na „dygnitarzy”, ci bowiem są wymienni. (…)5
Burroughs dzięki swoim mrocznym paranojom, wyleczony już z nałogu, analizując swoje życie dochodzi do jednego wniosku, myśli która stanie się jednym z najważniejszych haseł wykorzystywanych przez następne pokolenia kontrkulturowych działaczy: „Rzeczywistość ma narkotyczny charakter”, a więc reguły nią rządzące ze swojej natury ciągle balansują na granicy iluzji i rzeczywistości.
Język zaś, którym próbujemy o tej samej rzeczywistości mówić, jest tak samo płynny i nieprzewidywalny, jak ona sama; jak mawiał sam Burroughs: „Język to wirus przysłany z kosmosu”. Aby sobie jednak z tym wirusem komunikacji poradzić, Burroughs razem z innym znakomitym artystą, Brionem Gysinem, wynajduje, inspirując się dokonaniami zuryskich dadaistów, technikę „cut-up”, rodzaj magicznej manipulacji tworzywem tj. obraz, słowo i dźwięk, polegającej na jego cięciu i sklejaniu w przypadkowym kontekście, który stanowi całość dzieła, tym samym tworząc tunel pomagający przeskakiwać ostre poziomy języka.
Do legendy przechodzi eksperyment Burrougsa z magiczną klątwą – przekazem nagranym na taśmę magnetofonową, dzięki której zostaje spalony kiosk niemiłej dla Burroughsa sprzedawczyni gazet na rogu jednej z paryskich ulic, na której zamieszkuje on wówczas z Gysinem.
Oprócz takich skrajnych aktów sztuki, Burroughs wraz z Gysinem i Antonym Balchem kręcą w latach ’50, przy użyciu ww. techniki dwa kultowe, choć bardzo słabo znane filmy: The cut-ups oraz The towers open fire, ktorych halucynogenna estetyka przyciąga do kontynuowania idei „cut-up” jednego z największych artystów i magów XX wieku, Genesisa P.-Orridge’a, wyświetlającego obydwa wymienione filmy jako część synestezyjnego ataku na zmysły podczas koncertów legendarnej industrialnej grupy Throbbing Gristle, a także nagrywa z samym Burroughsem wiele ciekawych przekazów “z drugiej strony lustra” tj. np. Cold Spring Tape (1989), wydana w 100 egzemplarzach, składająca się z wywiadów, mruczanek i odgłosów kompozycji grupy Psychic TV.
Burroughs jako absolutnie kultowa postać stał się także inspiratorem i bohaterem filmów takich asów kina, jak Derek Jarman (The Pirate Tape), Gus van Sant (Drugstore Cowboy) czy David Cronnenberg (Naked Lunch), którzy w jego awangardowych technikach artystycznych i niecodziennym życiu szukali klucza do mrocznych tajemnic ludzkiej psychiki. O ile Burroughs jest dla bitników ewokacją najgłębszych paranoi, to uosobieniem drogi harmonii i spokoju wewnętrznego zdaje się być Gary Snyder.
Antropolog, orientalista, a przede wszystkim poeta, łączący w swoim pisarstwie krytykę współczesnej cywilizacji i tradycyjną tematykę, charakterystyczną dla poezji Wschodu – związek świadomości z obserwacją natury.
Zafascynowany od najmłodszego życiem dzikiej natury, wśród której się wychował, a jednocześnie studiujący języki i kulturę Japonii oraz Chin, jest on prekursorem tego, co potem w zwulgaryzowanej i pozbawionej głębszej treści formie stało się podstawą dyskursu ruchu New Age.
Uważany za jednego z najważniejszych ideologów „zaangażowanego buddyzmu” i „głębokiej ekologii” Gary Snyder w latach ’50 jako pierwszy przemyca do środowiska dzikich i buntowniczych bitników buddyjskie wątki. To dzięki niemu Jack Kerouac czyta swój pierwszy zbiór tekstów buddyjskich, który toruje mu drogę do napisania jednego ze swoich największych dzieł, Włóczęgów Dharmy, traktującym o wspólnie z nim przeżytym okresie życia w małej chatce, w Kanionie Colorado.
I to dzięki niemu także Allen Ginsberg zaczyna świadomie poszukiwać duchowej drogi poprzez buddyzm, natrafiając na swojego mistrza i inispiratora, kontrowersyjnego dla ludzi Zachodu, Chogyama Trungpę Rinpoche, mistrza tantrycznej ścieżki buddyjskiej z Tybetu, inicjowanego w jej dwóch głównych liniach przekazu: tradycji Kagyu oraz Nyingma, czynnie zaangażowanego w „skandal” z rozebraniem dwóch studentów do naga wbrew ich woli na seminarium buddyjskim, ku uciesze samego Ginsberga.
Gary Snyder chociaż sam nie lubił identyfikować się z ruchem bitników, a zamiast miejskich włóczęg i orgii, wolał pracę leśnika czy drwala, jest jego jedną z największych podpór duchowych, która poprzez swoje dogłębne studia nad buddyzmem w Japonii, w okresie 1956-68, z roczną przerwą na wyjazd do Indii w 1964 r. razem z Ginsbergiem, stała się także pośrednio obrońcą ideałów całego pokolenia… jakkolwiek niewinnie, jak np. w tym wierszu, Plaża w Północnej Albie:
budząc się wpół pijany okryty dziwnym kocem
odkrywając go dla zimnego szarego
świtu san francisco –
białe mewy nad białymi domami,
mgła nad zatoką,
oglądam świeże zielone wzgórze w nowym słońcu,
jadąc przez most w starym, obitym samochodzie
do pracy.6
W swoim innym wierszu-klątwie-mantrze obrzuca kulturę Zachodu wyrzutami mającymi poprzez swój przekaz zasiać ziarnko świadomości i chęć odbudowy wewnętrznego wszechświata, zabitego przez judeochrześcijańskie rozdwojenie jaźni, napastliwego egregora, stworzonego przez patriarchalną, teokratyczną kulturę, zasłaniającą subiektywność/płynność każdego doświadczenia będącego udziałem jednostki ludzkiej, a tym samym pozwalającą odwracać plecy od żywego świata:
Wyzwalanie Demonicznych Energii w imię Ludzi
musi się skończyć
Nieczystości krwawej ofiary w imię
Natury
muszą się skończyć
Duszne folgowanie samemu sobie w gniewie w imię
Wolności
musi się skończyć
to śmierć jasności
śmierć współczucia
Człowiek z duszą wilka
zna powściągliwość
wilka
bezcelowe wyniszczenie i rzeź zwierząt
nie są dziełem wilków i orłów
ale pracą histerycznej owcy
Demoniczne musi zostać wchłonięte!
Służenie samemu sobie musi zostać
ukrócone
Gniew musi zostać
zaorany
Nieustraszoność, humor, brak przywiązania, to siła
Gnosis jest Tajemnicą Przekształcenia!
Precz z demonicznymi mordercami, których usta są pełne rewolucyjnych
sloganów i mętnego prądu przemiany, żeby ich tak
Złapać na lasso i Poinstruować Diamentowym Mieczem ACZALI, Niezachwianego, Pana Mądrości, Pana Ciepła
Zezowatego o budzącej przerażenie twarzy i nagich kłach,
którego koronę wieńczy girlanda odrąbanych
głów, ubranego w tygrysią skórę, tego który przemienia Gniew w
Oczyszczające Spełnienie,
którego moce to lawa,
magma, warstwy skalne, proch strzelniczy,
Słońce.
tego który ocalił torturowane inteligentne demony i jedzące brud
głodne duchy, jego zaklęciem jest,
NAMAH SOMANTAH VAJRANAM CHANDA
MAHAROSHANA SPHATAYA
HUM TRAKA HAM MAM7
W swoich pismach przedstawia on jednak, także odwołując się do buddyjskich nauk, wizje harmonijnej koniunkcji pomiędzy modelem kulturowym Zachodu i Wschodu dostrzegając w syndromie rozpadu i chaosu współczesnej kultury miejsce na rewolucję jako połączenie dwóch pierwiastków: zewnętrznego i wewnętrznego, w całość.
Jak pisał jeszcze w latach ’60 w jednym ze swoich esejów pt. Buddyjski Anarchizm: Łaską Zachodu była społeczna rewolucja; łaską Wschodu był indywidualny wgląd w rdzeń jaźni/pustki. Potrzebujemy obydwóch rzeczy. Zawierają się one obydwie w trzech, tradycyjnych aspektach ścieżki Dharmy: mądrości (prajna), medytacji (dhyana) i moralności (sila).8

Nawet jeśli idea ta jest nazbyt optymistyczna w stosunku do realnych możliwości przeprowadzenia takiej operacji – dzisiaj wiemy, że największą „porażką kulturowej alchemi”, którą zapoczątkowali swoją działalnością Bitnicy, jest przeformułowanie jej celów przez usprawnione do poziomu „synoptycznego” technologie medialne (których świadomie sprawowana, halucynogenna funkcja jest wynikiem odkrycia przez Bitników „świata wiecznego samplingu” czy też nawet „kradzieżą ich doświadczeń przez pasożytniczą kulturę konsumpcyjną”), to musimy docenić rozmach tej wizji i pasję, z jaką była ona początkowo przeprowadzana.
Pętla, prowadząca od rewolucji zewnętrznej do rewolucji wewnętrznej i vice versa jest dziś jednak zwykłym truizmem wykorzystywanym szeroko nawet przez przemysł reklamowy ze względu na wysokie wartości hipnotyczne tego wyobrażenia, jednak na ścieżce do wolności absolutnej etap syntezy i łączenia przeciwieństw stał się dla Bitników wyborem koniecznym, a przez to pozostawił silny odcisk na kulturze Zachodu, który dopiero z biegiem czasu jesteśmy w stanie rozpoznać jako niemal działanie magiczne. Przebicie zasłony spektaklu w jednym miejscu pozwala innym kierować się w stronę światła przeświecającego zza drugiej strony… podwójne życie Bitników pozwoliło w końcu na odkrycie także tajemnicy podwójnego znaczenia każdego przewrotu.
* * *
Jeśli mielibyśmy jednak wskazać na elementy, pasje, anty-wartości, które Bitnicy na stałe już zaszczepili kulturze Zachodu, to byłoby to przede wszystkim pragnienie przekroczenia ograniczeń własnego ciała i umysłu z pomocą wykrzesanej w transie życia woli mocy.
Odnajdujemy tu ślady “archaicznych technik ekstazy” posługując się frazą Mircei Eliadego, używanych przez plemiennych szamanów, którzy w magicznym transie przebijali swoimi rogami błonę nieba lub zabijali Wodnego Potwora by dostać się w zależności od potrzeb do siedziby bogów, demonów lub duchów przodków. Mistyczne przeżycia były zresztą nieodłącznym towarzyszem życia Bitników i bez nich ruch ten z pewnością nie wniósłby tak wiele duchowych elementów do kultury Zachodu.
Od narkotycznych paranoi Burroughsa, poprzez amfetaminowe próby prześcignięcia czasu przez Neala Cassady’ego, po buddyjsko-homoseksualne odloty Ginsberga i chrześcijański mistycyzm Kerouaca, Bitnicy zawsze łamali granice powszedniego poznania, zakreślając szeroko granice współczesnej episteme.
Doświadczając na własnej skórze oddechu niecodziennej rzeczywistości (mówiąc językiem Michaela Harnera), pustki istnienia (używając terminologii buddyjskiej) przenosili stamtąd wizje i dźwięki by wykrzesać z nich barwny dywan cudownego, tantrę naturalnej energii służącą do znoszenia granic i jednoczenia sprzeczności, zarówno tych szalejących w środku jednostki ludzkiej, jak i tych rozpętanych przez ludzkie mrowie… nie można także zapominać, że to Bitnicy rozpoczęli w kulturze amerykańskiej „okres burzy i naporu”, podczas którego kontrkultura wyszła wreszcie z podziemia by zacząć głosić swoje dziwne wizje i pomysły światu.
Nawet jeśli okres lat ’50/’60 wydaje się dziś tylko bajkowym mitem, zaledwie przebłyskiem nadziei na świat nieco barwniejszy i dziwniejszy, niż oferują nam współcześni agenci konsumpcyjnej utopii, to praktycznie żadna z idei wykiełkowanych w tamtym okresie nie odeszła w pustkę, a jedynie ukryła się przed wzrokiem ślepców aby zabłysnąć w najbardziej sprzyjającym momencie.
Strategie tripu, wkręcania w film, squatingu, frikowania, ideologii daru, psycho-geograficznego aktywizmu, pomimo przyjętej przez kontrkulturę, na krótka metę, „taktyki bycia niewidzialnym” są potężnymi złożami psychedelicznego potencjału, który raz wprawiony w ruch nie może zostać zatrzymany… jak mawiał już bowiem nieżyjący mistrz psychedelicznej tantry, nazywany czasem „ostatnim z Bitników”, Ken Kesey: „Działamy tu na wielu poziomach.” Magiczne tarcze bitników, pomimo śmierci samych ich tfurcuf, naprawdę nie odeszły – działając więc tymczasem pod przykrywką czerpmy moc zarówno od umarłych ciał, jak i od wciąż żywych duchów.
Conradino Beb
Przypisy:
1. John Clellon, This is the beat generation, The New York Times Magazine, November 16, 1952, dostępne na http://www.litkicks.com (tłum. moje)
2. Allen Ginsberg, Kadysz, [w]: Literatura na Świecie nr. 8-9 (169-170), R. 1985.
3. Tao-Te-Ching, [w]: Literatura na Świecie nr. 1 (186), R. 1987.
4. Jack Kerouac, On the Road, Penguin Books, 1972 (tłum. moje)
5. William S. Burroughs, Nagi Lunch, Wyd. Prima, Warszawa 1995.
6. Gary Snyder, The Back Country, A New Directions Book, 1968 (tłum. moje)
7. Gary Snyder, Drogi Karmy i Ścieżka Dharmy: Antologia Poezji Buddyjskiej Ameryki, /red./ Jacek Sieradzan, Wyd. Verbum., Katowice 1993.
8. Gary Snyder, Buddyjski Anarchizm (tłum. moje)