Literackie ekscesy Huntera S. Thompsona, czyli po nitce do kłębka

 Na początek…

Istnieją pisarze i pisarze. Ci, którzy eksperymentują. Ci, którzy schlebiają prostym gustom. Ci, którzy wielbieni są przez intelektualistów czy kwartalniki literackie. I ci, którzy szokują każdym elementem swojej tworczości… pisarze z jajami. Pojawiający sie średnio raz na 50 lat, ci buntownicy i rozrabiacy wstrząsają posadami literackiego świata, który nigdy nie będzie już taki jak wcześniej. HST był bez wątpienia jednym z nich!

Pisarze z jajami to bardzo rzadka rasa, którą zawsze szanowałem za to, że mimo ilościowo ograniczona, potrafiła być dzięki swojej sile, fantazji i determinacji, symbolem wolności absolutnej. A HST był prawdziwym karabinem maszynowym literatury, wciąż podtrzymującym moją wiarę w to, że zawsze znajdzie się ktoś ma odwagę wypiąć na wszystkich dupę.

Pisarze bez jaj to zupełnie inna bajka. Zwykle szlag mnie trafiał przy czytaniu książek, w których musiałem się męczyć z wymęczoną fabułą, brakiem prawdziwych emocji, plastikowymi bohaterami i intelektualnymi zewami do księżyca. Pisarze uprawiający tego typu literaturę byli dla mnie, jak chłopcy stajenni kontempujący dokładnie… swoje rozwolnienie w kiblu. Imię ich – milion. Ale ja mówię: pod ścianę, glizdy, pijacy, niedojebani artyści!

Różnica pomiędzy pierwszymi, a drugimi jest taka, jak pomiędzy waleniem w pysk, a waleniem konia. Nikt przy tym nie umniejsza aktu walenia konia, gdyż wielu z mężczyzn zaczynało swoją przygodę życiową z chujem w ręku przy niemieckim filmie erotycznym, a wielu ocaliło to nawet później od całkowitego szaleństwa. Dla niektórych stało się to nawet ekwiwalentem religii (jak dla jednego z moich przyjaciół), ale jeśli pisarz próbuje walić konia razem ze swoimi czytelnikami, to chyba minął się z powołaniem i powinien założyć osiedlowy klub onanistów…

Powiedzcie mi, kto ma czas na czytanie książek, pisanych przez beztalencia, które na świecznik wdrapały się na skutek „posuchy literackiej”, czy środowiskowych koneksji, zapewniających darmowy marketing? Większość z czytelników nie byłaby w stanie rozpoznać dobrej książki, nawet wtedy gdyby kopnęła ich z całej siły w dupę. Skończyły się bowiem czasy inteligentnego czytelnictwa – ludzie którzy czytali, by rozkoszować się stylem, by poczuć świeżość, warsztat słowa, ten oddech wolności, wymarli – pozostali tylko ci, wychowani na tabloidowych reklamach i reklamie zewnętrznej, obiecującej niezapomniane przeżycia pięcioma wielkimi gwiazdkami ze złota.

Wciąż powinniśmy jednak pamiętać, że dobra literatura to coś więcej, rodzaj lekarstwa na głupotę otaczającego świata – obrona przed druzgoczącą rzeczywistością czy też pełen furii atak podświadomości. Cenni pisarze to ci, którzy w dzikim szale wylewają z siebie na papier myśli i emocje pisząc co ich boli lub też z humorem przedstawiają fałsz otaczającego ich świata.

Bohaterowie ich dzieł literackich mierzą się z najgłębszymi pytaniami i nie próbują cukrować życia – ich oczy są oczami kosmosu, tak więc budują narrację z cennych molekuł magicznej energii. Siła kreowana przez tego typu literaturę ma niezrównaną moc pasji i emocji, które wyciskują na czytelniku wielkie piętno bardzo często zmieniając ich życie. Wielka książka jest jak magiczne zaklęcie przeobrażające naszą własną rzeczywistość popychając nas do działania i odkrywania tego, co leży w zasięgu naszej Woli.

Nieświętej pamięci wybraniec i syn piekieł, Hunter S. Thompson był jednym z tych, którzy na długo przed swoją śmiercią zakwalifikowali się do czołówki literatury współczesnej i nikt nie jest tego w stanie podważyć. Nie ma jednak geniusza, który swojej kariery nie zawdzięczałby choć trochę innym ludziom, z których najważniejsi są zazwyczaj jego bliscy. Jak powiedziała bowiem kiedyś moja znajoma, za każdym sukcesem mężczyzny stoi partner/ka i także tutaj wydaje się być podobnie.

Hunter S. Thompson (1937-2005)

Trudno nie zauważyć, że właśnie dzięki swojej żonie, Sandy, Thompson mógł pozostawać w Krainie Czarów ile tylko chciał, gdzie rozwijał swoją pisarską osobowość. Życie z doktorem nie było jednak bajką, gdyż ten konsekwentnie „zjadał” wszystkich wokół siebie, jak ognisty demon nie uznając żadnych autorytetów. Jego kreatywność pisarską wykończył w końcu mu podobny – jeden z największych demonów tego świata, alkohol.

Mimo tego, dokonania pisarskie dzielnego wojownika gonzo na zawsze pozostaną w kanonie współczesnej literatury, która nie miała przyjemności poznania wielu artystów tego typu i niewielu mieć będzie. Kontrkulturowa, szaleńcza, przesiąknięta dragami i amerykańskim rozmantyzmem, legenda Thompsona jest oczywiście koniec końców tylko legendą, a jego życie stoi obok jako przykład ciężkiej walki z samym sobą.

Mimo tego książki pisarza na zawsze pozostaną jego Wielkim Dziełem. Jak wierzyli przecież wikingowie, sława wielkich czynów trwa poprzez wieki. Poniżej pozostawiam więc gruntowną analizę wszystkich kardynalnych dzieł pułkownika jako mój osobisty hołd. Selah! 

*     *     *     *     *

Hell’s Angels (1966)

Pierwsza książka, którą udało się Thompsonowi opublikować, nie była w żadnym wypadku frenetycznym popisem dziennikarstwa gonzo ani dziką jazdą przez skwaszony pejzaż upadku współczesnej Ameryki. Gdy Thompson zabrał się za jej pisanie, nie miał grosza przy duszy, a jego pierwsze sukcesy – reportaże z Ameryki Południowej – były znane tylko niewielu w samej branży.

Przyszła gwiazda dosłownie ledwo trzymała się na krawędzi musząc wystawać w dokach portowych San Francisco razem z bezdomnymi alkoholikami licząc na ciężką pracę fizyczną przy rozładunku statków. Pierwszy kontrakt na książkę uratował mu w zasadzie życie, a opis jazdy z „najbardziej przerażającym” klubem motocyklowym Stanów Zjednoczonych stał się jego paszportem do literacko-dziennikarskiego świata i zagwarantował mu przetrwanie torując drogę do dwóch największych dzieł, napisanych w latach ’70.

Mimo że nie znajdziemy tu jeszcze psychedelicznych wizji, z których autor stał się znany dopiero po opublikowaniu artykułu Gonitwa Kentucky jest dekadencka i zdegenerowana dla Scanlan’s Monthly w 1970, to w Hell’s Angels udało się Thompsonowi po raz pierwszy szerzej zaprezentować swoje możliwości reporterskie i ukazać jako głęboki obserwator amerykańskiego życia społecznego. Ten talent miał być potem dynamicznie rozwijany i przyniósł mu w końcu sławę jednego z najbardziej wnikliwych komentatorów życia społeczno-politycznego.

Thompson zaczął jako autsajder, by w ciągu zaledwie kilku następnych lat poznać najbardziej wpływowych ludzi w Stanach Zjednoczonych, z których Jimmy Carter, Pat Buchanan, Richard Mankiewicz i George McGovern są najbardziej znaczącymi. To dzięki takim koneksjom Thompson miał przez okres lat ’70/’80 wniknąć niemal we wszystkie kuluary amerykańskiego życia politycznego i stać się prawdziwym postrachem wszystkich urzędasów, od miejscowego szeryfa, po prezydenta USA grzmiąc, jak lew ze swojego rancza w Colorado.

W 1966 Thompson był jednak wciąż bardzo daleki od tego i z trudnością wiązał koniec z końcem zapożyczając się u przyjaciół i zmieniając ciągle miejsce zamieszkania na tańsze, z bardziej wyluzowanymi sąsiadami. Gdy od redaktora pisma The Nation nadeszła propozycja napisania materiału o klubie Hells Angels, Hunter przeprowadził się ze swoją rodziną do mieszkaniu nieopodal Kalifornijskiego Centrum Medycznego Uniwersytetu w San Francisco, na samej krawędzi Haight-Ashbury, by być bliżej centrum akcji.

Thompson nie olał sprawy, gdyż była to jedyna okazja do zarobienia pieniędzy i w ciągu miesiąca napisał reportaż, który zdobył mu kontrakt z wydawnictwem Ballantine na napisanie w ciągu roku całej książki – za jego podpisanie otrzymał $1.500 zaliczki, za które kupił super szybki (jak na tamte czasy) motor.

Jak pisze sam Thompson, jego jazda z klubem motocyklowym zaczęła się bardzo niewinnie: Spotkałem pół tuzina Hell’s Angels pewnego pięknego popołudnia w barze Hotelu DePau – śmierdzącej nory, znajdującej się w południowej, fabrycznej części nadbrzeża San Francisco, graniczącej z ghettem Hunter’s Point. Moim kontaktem był Frenchy, jeden z najmniejszych i najbystrzejszych członków klubu, będący współwłaścicielem warsztatu motoryzacyjnego o nazwie Box Shop po drugiej stronie Evans Avenue, naprzeciwko podupadłej rudery DePau.1

 Kontakt z Frenchym Thompson załapał przez Birneya Jarvisa, dziennikarza San Francisco Chronicle, który był ex-członkiem lokalnego oddziału Hells Angels. Gdy udało się wypić bez problemu kilka piwek razem, Thompson został przedstawiony Sonny’emu Bargerowi – głowie klubu. Hel’s Angels wyznawali ideały demokracji bezpośredniej i od zawsze głosowali zbiorowo nad każdą ważniejszą sprawą.

Wszystkie kalifornijskie odziały przegłosowały zatem pozwolenie na napisanie o nich książki przez Thompsona i przebywanie w ich towarzystwie. Thompson stał się w ten sposób pierwszym pisarzem w historii, któremu udało się napisać książkę o Hells Angels.

Wszystko co zostało napisane o klubie przedtem nie wychodziło poza tanią sensację lokalnych gazet i yellow journalism broszur policyjnych – było absurdem samym w sobie i nie posiadało jakiejkolwiek wartości merytorycznej. W tym miejscu wyobrażam sobie mój rodzimy, nadmorski Dziennik Bałtycki jako idealny przykład i przetłumaczoną na polski, genialną w swojej głupocie (i dzięki temu kultową) książkę Satanizm jako ucieczka w absurd.

Hell’s Angels było dziełem genialnym nie tylko dlatego, że życie okazało się silniejsze i brutalnie potraktowało Thompsona na samo zakończenie, kiedy członkowie klubu obili go prawie na śmierć, ale przede wszystkim dlatego, że szeroko pokazywało możliwości subiektywnego dziennikarstwa, które wkrótce miało wstrząsnąć podstawami biznesu, ukształtowanego w dużej mierze na pisarstwie propagandowym i niemal paranoicznej ideologii obiektywizmu, będącej wynikiem głębokiego prania mózgu społeczeństwa amerykańskiego przez autorytarny McCartyzm z jego polowaniem na czarownice i faszystowskim niemal kultem kozła ofiarnego.

Ten nie tyle styl, co inna optyka w dziennikarstwie miała zostać ochrzczona już wkrótce Nowym Dziennikarstwem, a jego ojcami stać się Tom Wolfe, Truman Capote i Norman Mailer – szczególnie ten ostatni był intensywnie czytany przez Thompsona i szanowany do końca życia jako zbawienia Ameryki.

Jedną z najważniejszych rzeczy było ukazanie przez Thompsona w Hell’s Angels niedokładności i nieodpowiedzialności dziennikarskiej w pisaniu i redagowaniu wiadomości prasowych, które naświetlane w szeregu przy okazji tego samego zdarzenia, okazywały się nieść absolutnie rozbieżne dane, a więc w rzeczy samej przekłamywać rzeczywistość.

Dane, które przenalizował Hunter w rozdziale The Dope Cabala and a Wall of Fire nie były w żadnym wypadku czynnikiem zobowiązującym do interpretacji i redakcji niosąc tylko liczbę aresztowań po zamieszkach w Laconii, w których mieli brać udział Hells Angels i na których cała amerykańska prasa zwaliła za nie masowo odpowiedzialność. Oto magiczna lista, którą pisarz sporządził po tygodniowej analizie relacji prasowych…

New York Times… „około 50”

Associated Press… „przynajmniej 75”

San Francisco Examiner (przez UPI)… „przynajmniej 100, w tym 5 Hell’s Angels”

New York Herald Tribune… 29

Life… 34

National Observer… 34

New York Daily News… „powyżej 100”

New York Post… „przynajmniej 40”2 

Siedem tygodni po tym głośnym dymie udało się, jak pisze Thompson, przytoczyć w końcu przez AP właściwą liczbę – aresztowane zostały 32 osoby, w tym żadnych Hells Angels. Pisarz jednak nie poprzestał na tym i udało mu się w końcu udowodnić, że ani jednego z członków klubu w ogóle tam nie było. Ta diabelska zdolność analizy szczegółów przez Thompsona miała stać się wkrótce jedną z jego podstawowych umiejętności warsztatowych i nadać jego stylowi pisarskiemu charakterystycznego, detektywistyczno-reporterskiego stylu, dzięki czemu jego fikcja zawsze obierała za cel prawdę, a jego dziennikarstwo nigdy nie grzęzło na mieliźnie powierzchowności.

Fuzja stylistyczna, dokonana przez Thompsona w Hell’s Angels nie była już wtedy jednak zabiegiem nieznanym, gdyż do swojego arsenału czynnie włączyli go przedstawiciele Beat Generation, którzy od początku kombinowali nad przeskoczeniem samego języka poprzez taktykę strumienia świadomości, znoszącego barierę pomiędzy podmiotem, a przedmiotem obserwacji. To czego dokonał Thompson było jednak przedstawieniem takiego sposobu opisywania świata amerykańskiemu mainstreamowi i czynnym włączeniem go do języka dziennikarskiego.

Innymi słowy, Hunter uczynił z awangardowej wówczas techniki literackiej akceptowalny z dziennikarskiego punktu widzenia sposób relacjonowania wydarzeń. Można o tym niemal zapomnieć w morzu współczesnego dziennikarstwa, które masowo (tj. Immersionism w magazynie Vice) wykorzystuje tą technikę, ale pierwszym człowiekiem, który wyważył wrota „obiektywizmu” był właśnie Hunter S. Thompson

Hell’s Angels to książka w istocie bardzo dziennikarska, zbudowana na analizie „faktów”, interpretowanych i przedstawianych w taki sposób, żeby czytelnik był w stanie zrozumieć motywacje życiowe i zachowania poszczególnych członków klubu, a nie zostać gładko wmontowany w prostą, ogólnikową, ale fałszywą teorię, podporządkowaną medialnym interesom deformowania rzeczywistości.

Thompson omija tą mieliznę nie tylko patrząc na klub i jego członków, ale także obserwując media i społeczeństwo przy pomocy poli-optycznego majstersztyku, polegającego na czynnym braniu udziału w całym spektaklu. Dzięki umieszczeniu siebie jako głównego obserwatora zdarzeń oraz samego ich uczestnika Thompson bardzo brutalnie łamał ówczesne tabu dziennikarskie – wymazywania dowodów własnego udziału w zbieraniu informacji, co wydaje się w obecnej fazie kultury Zachodu, która przeszła już postmodernizm, absurdem. Nic jednak nie wskazuje na to, że Hunter mógłby być ojcem chrzestnym postmodernizmu – w głębi duszy zawsze bowiem pozostawał wolnościowym aktywistą.

Kup „Hell’s Angels” (Penguin Modern Classics)

Jego metoda przy głębszym zbadaniu okazuje się niezwykle efektowna i paradoksalnie więcej może mieć wspólnego z antropologią funkcjonalną, skupiającą się na badaniach terenowych niż z tradycyjnym dziennikarstwem czy nawet socjologią. Opisując swoje wrażenia z pisania Hell’s Angels, Thompson sam stwierdza: Ten temat był tak dziwny, że po raz pierwszy dostałem okazję zabawienia się z dziennikarstwem, jak gdybym miał do czynienia z fikcją. Mogłem wnieść tą samą intensywność i zaangażować się w ten sam sposób, gdyż charaktery były tak dziwaczne, że sam nie mógłbym wymyślić lepszych.

Nigdy wcześniej nie widziałem tak dziwnych ludzi. W pewien sposób było to, jak gdybym dostał do ręki książkę z już rozpisanymi charakterami.3 Nie ma w zasadzie wątpliwości, że pisarz po raz pierwszy właśnie w Hell’s Angels zaczął dokonywać fuzji dziennikarskiego reportażu i czystej fikcji…

Thompson oczywiście nie byłby sobą, gdyby z tak fascynującego materiału, jak klub wyrzutków społecznych, nie stworzył powieści drogi. Mając na wyciągnięcie ręki zbieraninę tak bardzo wyrazistych charakterów przy nieco rzezimieszkowatym charakterze Thompsona, było to niemal niemożliwe. Nie można też zapominać, że powieść drogi była wtedy jednym z najbardziej kreatywnych gatunków amerykańskiej literatury, który uformowany pod koniec lat 50′ przez Jacka Kerouaca i rozwijany właśnie przez Thompsona oraz Wolfe’a, był mocno związany z prozą czysto subiektywną, z poszukiwaniem drogi w kulturowym chaosie i systemowej klatce, z kontrkulturową wizją wolności.

W Hell’s Angels tkwi niezwykła siła żywego instynktu, który nie może być wpasowany w żadną ideologię – Thompson celowo podkreśla w książce, jak absurdalne staje się amerykańskie społeczeństwo, gdy poszukuje medialnego mitu. Medialna kariera klubu od bycia współczesną wersją hord Dżyngis Chana, przez obrońców rewolucji psychedelicznej, aż po obrońców tradycyjnych amerykańskich wartości i strażników patriotyzmu, ukazana przez pisarza, jeszcze mocniej potwierdza surrealistyczną naturę medialnej narracji, która gloryfikuje tymczasowość i kreuje nierzeczywisty łańcuch przyczynowo-skutkowy.

Niemal za parodię można uznać w tych okolicznościach, że książka Thompsona miała stać się jednym ze składników szału na kluby motocyklowe, z szybko odpalonym przez Rogera Cormana, eksploatacyjnym podgatunkiem znanym jako biker movie. Filmy o wyjętych spod prawa brutalach na Harleyach były inspirowane przez klasyczny Dziki z Marlonem Brando, ale wykorzystywały głównie medialną wrzawę wokół Hell’s Angels, a wkrótce dołączyły do tego eksploatowanie kontrkultury Zachodniego Wybrzeża.

Wytwórnią filmową, która miała wypromować biker movies na ekranach amerykańskich kin samochodowych, była kalifornijska stajnia niskobudżetowych filmów, American International Pictures, a jej największymi sukcesami takie filmy, jak:  Dzikie anioły(1966), The Glory Stompers (1968) i Aniołowie piekieł na kołach (1967).

W nich miały objawić się właśnie wschodzące gwiazdy amerykańskiego kina, Peter Fonda, Dennis Hopper i Jack Nicholson, którzy niedługo później wpadli na pomysł zrealizowania kolejnego filmu o motocyklistach, tym razem planując jednak zupełnie inne podejście – tym obrazem stał się cudem nakręcony Easy Rider (1969). Moment ten był początkiem narodzenia amerykańskiego kina niezależnego i kluczowym momentem, otwierającym drogę autorskim wyczynom Martina Scorsese, Francisa Forda Coppoli i George’a Lucasa. Był to też świt kariery Thompsona, który po napisaniu książki po raz pierwszy został zaproszony do studia telewizyjnego, w którym musiał skonfrontować się z jednym z Aniołów, świeżo wylizany ze złamań żeber… do końca jego życia klub i pisarz prezentowali także odmienne wersje tego wydarzenia.

*     *     *     *     *

Lęk i odraza w Las Vegas (1971)

Jak powiedział Douglas Brinkley: Hunter twierdził kiedyś, że wyrażenie „lęk i odraza” było trawestacją „bojaźni i drżenia” Kierkegaarda. W rzeczywistości wyjął je z książki The Web and the Rock Thomasa Wolfe’a. Przeczytał ją zaś, kiedy mieszkał w Nowym Jorku. Miał kiedyś w zwyczaju zaznaczać strony ulubionych książek podkreślając zdania, które mu imponowały. Na stronie sześćdziesiąt dwa „The Web and the Rock” znalazł wyrażenie „lęk i odraza” i uczynił je swoim. Pytałem go dlaczego nie oddał honoru Wolfe’owi. Zasadniczo stwierdził, że byłby to za duży problem, że wydawałby się wtedy wskazywać ludziom w stronę Toma Wolfe’a jako swojego towarzysza, twórcę Nowego Dziennikarstwa.4

I to byłoby na tyle z mitu wizji Stanów Zjednoczonych po zabójstwie JFK, które miało obudzić w pisarzu egzystencjalny dzwon i dać mu do ręki kluczową „frazę”. Thompson miał wiele tajemnic, których nie chciał ujawniać, gdyż bał się, że jego talent zostanie wtedy umniejszony lub że będzie musiał przyznać się sam przed sobą do własnych słabości. Mimo wielu nieścisłości wokół powstania jego bez wątpienia najsłynniejszej, choć wcale nie najlepszej książki, Lęk i odraza w Las Vegas jest dzisiaj uznawana bez głosu sprzeciwu za najlepszy literacki komentarz do lat ’60 i za jedną z najbardziej wartościowych książek XX wieku.

Wbrew powszechnym mniemaniom miłośników łączenia kwasów z MDMA i dopalania jointami, doktor nie leciał zaćpany jak stodoła czerwonym Cadillakiem, gdy zaczynał pisać swoje wiekopomne dzieło, ale przebywał w San Francisco, w redakcji magazynu Rolling Stone, gdzie popychany piwkiem, whisky i okazjonalną ścieżunią koksu, kończył właśnie zamówiony przez magazyn materiał pt. Strange Rumblings in Aztlan – niezwykle szczery, niemal brutalny reportaż śledczy na temat bestialskiego zabójstwa przez policję Rubena Salazara, dziennikarza meksykańskiego pochodzenia z Los Angeles. Mniej więcej w tym momencie Hunter zaczął  spisywać historię swojej imprezy na grobie Amerykańskiego Snu w Las Vegas, gdzie wybrał się z poznanym wcześniej prawnikiem meksykańskiego pochodzenia, Oscarem Zetą-Acostą.

Gdy maszynopis z pierwszą częścią późniejszej książki zaczął krążyć po redakcji, natychmiast zrobił furorę wśród dziennikarzy – nigdy wcześniej nikt nie pisał o dragach w taki sposób. Charles Perry, ówczesny z-ca red. naczelnego Rolling Stone tak skwitował całą sprawę: Nawet w Rolling Stone, który miał dziennikarskie podejście do rzeczy, akceptowanym sposobem mówienia o psychedelikach była droga Timothy Leary’ego, która zasadniczo opierała się na doświadczeniu duchowym. Hunter pisał o fakcie, że czasem, gdy jesteś na kwasie, jesteś totalnie zajebany. To było jak powiew świeżego powietrza.5

Jeśli przyjmowanie literackiej perspektywy bycia porobionym, jak stodoła, było dla środowiska dziennikarzy Rolling Stone nowatorskie i odkrywcze, łatwo sobie wyobrazić jakie musiało być dla rzeszy amerykańskich czytelników. Tekst Thompsona został ostatecznie opublikowany w dwóch numerach pisma, w 1971 (podpisany jako Raoul Duke), następnie opublikowany jako książka w twardej okładce i w końcu wypuszczony na rynek jako tanie wydanie papierowe. Zasadniczo obydwie części książki nie są połączone twardo przez fabułę, gdyż Thompson nie zgodził się na jej przepisanie w ten sposób.

Lęk i odraza w Las Vegas była wielkim hitem w USA i stała się także pierwszą książką, w której Hunter do ataku na społeczeństwo użył stylu gonzo – swojego wielkiego wynalazku, który miał z niego uczynić gwiazdę zarówno dziennikarstwa, jak i literatury. Jego dzieło było także pierwszą książką, z którą biblioteki miały prawdziwy problem próbując ją zaszufladkować jako powieść drogi, prozę reportażu lub też fikcję literacką – dzieło Thompsona nie było jednak żadnym, pomimo że czerpało z tych wszystkich strumieni, dzięki czemu można mu najwyżej przykleić etykietkę „czyste gonzo”, na którą zgodził się sam pisarz. Jak mówił w jednym z wywiadów Thompson: Zaklasyfikowałbym ją, używając słów Trumana Capote, jako „powieść faktu” w tym sensie, że prawie wszystko to było prawdą i miało miejsce. Podkręciłem kilka rzeczy, ale był to bardzo precyzyjny opis.6

Ile tzw. faktów zostało przez Thompsona podkręconych, ciężko jest tak naprawdę określić, jego styl celowo zamazywał bowiem granicę pomiędzy reportażem, a czystą fikcją. Intencją pisarza było podanie czytelnikom na tacy takiej wersji rzeczywistości, która najbardziej przypadała mu do gustu. To była mordercza inwazja języka, którą najlepiej kumali ludzie aktywnie szczytujący podczas lat kontrkulturowej insurekcji – język używany przez Thompsona był nihilistyczną wersją żargonu z Haight-Ashbury, paradoksalnie tworzonego w trakcie rozwoju kwasowej sceny rockowej, promującej kosmiczne i pozytywne wibracje.

W pewnym sensie nie można nie zgodzić się więc z Thompsonem, że Lęk i odraza w Las Vegas jest powieścią faktu. Nad faktami, które przedstawił pisarz nie można przejść jednak zbyt gładko, a przede wszystkim bezmyślnie wierzyć każdemu jego słowu. Jego wewnętrznemu psotnikowi bardzo zależało żeby książkę otaczała mgła mitu – łobuzerstwo i komiczność towarzyszyły Thompsonowi całe życie będąc jego ulubioną bronią w starciu zarówno z przyjaciółmi, jak i ludźmi, którzy nie przypadli mu do gustu. Pisarz kochał niedopowiedzenia, a wiele rzeczy lubił utrzymywać w tajemnicy rozumiejąc, że fascynująca zagadka tworzy kult, służący jego sławie i przynoszący mu pieniądze.

Dla przeciwwagi warto przytoczyć więc także zdanie innych postaci, związanych z redakcją oryginalnego dzieła, z których najważniejszą jest Jan Wenner, red. naczelny Rolling Stone, bardzo otwarcie piszący o tworze Thompsona w taki sposób: To była czysta fantazja, pochodząca bezpośrednio z jego umysłu.

Nie było w tym żadnego prawdziwego reportażu poza tym, kiedy chciał wrócić i opisać konferencję prokuratorów okręgowych, która była histeryczna i miała prawdziwy potencjał gonzo.7 O ile prawda może leżeć bliżej lub dalej zdania Wennera, książka w tym stylu z pewnością nigdy nie zostałaby napisana bez talentu Thompsona, któremu udało się oddać atmosferę upadku kontrkulturowego fantazmatu lat ’60 i galopującego za nim masowego, hardkorowego podejścia do tematu dragów, które dzisiaj nazywamy życzliwie rekreacyjnym.

Temat maksymalnego ładowania się czym popadnie – podaj jointa, zarzuć pigsę, sztachnij się eterem, walnij ściechę, zajeb bombkę – jest w książce obecny prawie na każdej stronie i nie da się go ominąć. Pisać o Lęku i odrazie w Las Vegas i nie wspomnieć o waleniu dragów, to jak pisać o Wojnie w Iraku nie zwracając uwagi na stosy ciał. Thompson w swojej książce uczynił z dragów rzecz tak oczywistą, że nie ma się nawet nad czym zastanawiać – nie tutaj leży jednak jej sens, gdyż dragi są tu jak najbardziej obecne, ale służą przede wszystkim pokazywaniu amerykańskiej rzeczywistości społecznej początku lat ’70.

Ponadto, to pokaz stylistycznych fajerwerków, Thompson nie stara się przecierać dupą wytartych już schematów dziennikarskiego reportażu, ani nie wraca na utarte tory literackiego realizmu – sprawdza za to wytrzymałość języka, bawi się nim tworząc nowe formy, dzikie dzieci nowego świata, w którym rozsądek stracił wszelkie znaczenie, a paranoja i kłamstwo są na porządku dziennym.

Świat Lęku i odrazy w Las Vegas, to nieujarzmiony, psychedeliczny cyrk, który właśnie zbankrutował w nieprzyjemny sposób. Ludzie wzajemnie dostarczają sobie jeszcze rozrywki, ale nikomu nie można już ufać, gdyż wszyscy pogrążeni są w pożeraniu owoców rozkładu.

Thompson tworzy literackie, krzywe zwierciadło, ukazujące nam rzeczy nie tyle takie, jakie są, ale ukazujące je z powiększeniem o intensywność doznań. Jego książka opisuje świat poprzez doświadczenia, których prawdziwość leży w bezpośrednim kontakcie z rzeczywistością. Świat Thompsona to bez żadnej wątpliwości amerykańska Apokalipsa – czarna studnia bez dna, w której grzebanie prowadzi tylko do odkrywania coraz większej warstwy gówna, z którym trzeba się jednak jakoś skonfrontować.

Kup „Fear and Loathing in Las Vegas: A Savage Journey to the Heart of the American Dream”

Jak mówi starożytne samurajskie przysłowie, cień towarzyszy człowiekowi aż do śmierci i w ten sam sposób konfrontacja z zepsuciem oraz nikczemnością jest jednym z wiodących tematów w literaturze Thompsona, a w mniejszej lub większej mierze będzie się przewijała aż do jego ostatniej książki. Lęk i odraza w Las Vegas nie tylko zapoczątkowała złotą erę gonzo, ale przede wszystkim stała się dla pisarza punktem wyjściowym do przenoszenia swojej tezy o upadku amerykańskiego snu na inne dziedziny życia, z których najważniejszą miała stać się polityka.

Jeśli książkę tą uznać, za najgłośniejszy krzyk w karierze Thompsona, to jego następne dzieło Fear and Loathing On The Campaign Trail ’72, miałoosiągnąć rangę łabędziego śpiewu. Lęk i odraza w Las Vegas, to jak Hunter wrzeszczący basem, zaś jego następna książka, to jak tenorowy popis.

Hunter był bardzo dumny ze swojej książki i nie chciał zmieniać ani dodawać nic w fazie redakcyjnej. Pomimo tego sam starannie redagował to, co wydawało mu się najbardziej znaczące. Nie da się zaprzeczyć, że jest w niej wiele literackich perełek – zwrotów, akapitów czy całych rozdziałów, będących majstersztykami stylistycznego dynamizmu czy też ukazujących niezwykle poetyckie podejście do opisu myśli, towarzyszących pisaniu książki.

Jednym z najsłynniejszych fragmentów, z których Thompson był wyjątkowo dumny, jest kilka akapitów na temat kultury psychedelicznej lat ’60 w San Francisco z rozdziału „Genius ‚Round the World Stands Hand in Hand, and One Shock of Recognition Runs the Whole Circle ‚Round” (który sam w sobie jest cytatem z powiedzenia Arta Linklettera, niemal anonimowej osobistości, zamieszkującej wraz z Timothy Learym posiadłość w Millbrook): To był nasz czas, sunęliśmy po grzbiecie pięknej, wysokiej fali… A teraz, mniej niż pięć lat później, możesz wejść na płaskie wzgórze w Las Vegas i spojrzeć na zachód, a mając dobry wzrok możesz niemal zobaczyć linię grzbietu – miejsce, w którym fala ostatecznie załamała się i stoczyła w dół.8

Nieuchronnie staje nam w tym miejscu Johnny Depp, wielki przyjaciel Thompsona, który zgodził się go zagrać w ekranizacji książki, wyreżyserowanej w 1998 przez Terry’ego Gilliama. Gdy Depp cytuje te słowa siadając przed maszyną do pisania po tripie na adrenochromie (dragu, będącego czystą fantazją Thompsona), to tak jak gdyby cytował poezję, którą Hunter znał doskonale i odnajdywał nawet w prozie.

Jego kariera w momencie pisania tych słów dopiero nabierała przyśpieszenia, ale zwiastowała wielki talent do ujmowania rzeczywistości w klamry i przedstawiania jej z jedynej wiarygodnej pozycji – punktu widzenia pisarza. Lęk i odraza w Las Vegas zrywała z nudą prozy dziennikarskiej oferując remedium na szalone czasy w postaci psychedelicznej jazdy bez trzymanki. Hunter jasno określił w swojej książce, że tylko totalne zezwierzęcenie jest w stanie skonfrontować człowieka z samym sobą i zerwał z tradycją „akademii pozytywnych tripów” Leary’ego, którą przedstawił jako „wylęgarnię duchowych kalek”. Za to na wieki chwała mu!

*     *     *     *     *


Fear and Loathing On The Campaign Trail ’72 (1973)

Jeśli Lęk i odraza w Las Vegas uczyniła z Huntera gwiazdę, to jego następna książka sprawiła, że pisarz stał się realną potęgą amerykańskiego dziennikarstwa, a także najprawdziwszą osobowością medialną, która miała mu się później odbić czkawką w postaci komiksu Doonesbury – zjawiska, którego nienawidził i na którego temat wiele razy nienawistnie się wypowiadał. Z drugiej strony sława i popularność nęciły Thompsona, noszącego w sobie od młodych lat duży ładunek próżności i starającego się za wszelką cenę udowodnić swoje literackie znaczenie, tak więc w wielu wywiadach można  usłyszeć jego bardziej stonowane zdanie na ten temat.

Thompson wprawdzie nie tolerował pewnych rzeczy, związanych z własną osobą, ale potrafił je zdumiewająco docenić jako pozytywny wpływ na swoją popularność i pozostawiał to w końcu, w przedziwny, PRowy sposób samemu sobie. Ten i wiele innych przykładów są fascynującymi dowodami na to, jak głęboko pisarz świadomy był swojego mitu i jego znaczenia dla istnienia w świadomości zbiorowej.

Uczciwie należy przy tym przyznać, że udało mu się w brawurowy sposób udowodnić swoje znaczenie. Gdy ruszył na podbój kampanii prezydenckiej w 1972 przeprowadzając się na rok do Waszyngtonu, żeby być w centrum wydarzeń, zabierając ze sobą słynne „mojo wire”, Thompson nie miał pojęcia o tradycyjnym dziennikarstwie politycznym i nie był też poważnie traktowany przez kolegów z branży. Gdy próbował się akredytować w Białym Domu z ramienia Rolling Stone, sekretarz prasowy nie miał pojęcia co to za gazeta instynktownie łącząc ją tylko ze słynnymi, brytyjskimi chłopcami donośnie drącymi ryja.

Mimo tego Thompson nie tylko napisał najgenialniejszą książkę w swojej karierze, ale także pozostawił światu jedną z najgłębszych i najdoskonalszych analiz kularów amerykańskiej polityki i jej systemu wyborczego. Dzieło to do dzisiaj nie ma sobie równych pozostając jednym z najważniejszych skarbów amerykańskiej i światowej literatury politycznej.

Nie była to jednak pierwsza wycieczka Thompsona w rejony polityki, gdyż jego świadomość w tym względzie rosła bardzo intensywnie po zamieszkach podczas Konwencji Partii Demokratycznej w Chicago, w 1968, podczas której potraktowano go macem i wyrzucono przez szybę. Hunter od tej pory stał się prawdziwym aktywistą politycznym i nie spoczął na swoim stanowisku aż do śmierci stając się donośną tubą, domagającą się otwartej, demokratycznej i w pełni konstytucyjnej polityki.

Ten aktywizm szybko objawił się na szczeblu lokalnym, gdy w 1970 Thompsona wystartował w wyborach na szeryfa swojego własnego okręgu w Aspen, Colorado. Jednym z performance’ów, który przeprowadził, było całkowite ogolenie włosów i zwracanie się do swojego przeciwnika per „mój długowłosy konkurent”. Wybory niestety przegrał, ale tak znikomą przewagą głosów, że stało się to prawdziwym zalążkiem aktywności politycznej, z którego jako pierwszy wyskoczył artykuł dla Rolling Stone w listopadzie 1970, dokładnie relacjonujący przebieg wyborów.

Fear and Loathing On The Campaign Trail ’72 była w zasadzie kolejnym elementem batalii z amerykańskim systemem politycznym, tyle że tym razem na polu dziennikarskim i literackim. Hunter został w ramach umowy zmuszony do bezwzględnego trzymania się dedlajnów, wypadających w Rolling Stone co dwa tygodnie (jedyny amerykański magazyn, który przez ostatnie 42 lata wydawany jest co dwa tygodnie bez przerwy) i wyposażony w karty kredytowe, mające pokrywać jego dzienne wydatki.

Sterta rachunków hotelowych, kosztów dragów i whisky urosła jednak bardzo szybko do ogromnej sumy, a Thompson notorycznie nie dotrzymywał dedlajnów w ostatniej chwili nadysyłając na wpół zredagowane, ręczne notatki lub dyktując artykuły sekretarce redakcji przez telefon. Właśnie te klimaty stały się potem podstawą do scenariusza Where The Buffaloes Roam (1980) z Billem Murrayem i już na zawsze miały z niego uczynić człowieka głośno domagającego się swoich przywilejów, z którym praca wymagała bardzo wysokich kompetencji i żelaznej cierpliwości. Hunter bez wątpienia napisał tą książkę także na adrenalinie aspiracji społecznych, które zostały przez niego w pełni, a może aż nadto zrealizowane.

Jego „łabędzi śpiew” to w zasadzie dziennik kampanii prezydenckiej Partii Demokratycznej, ale pisany przez w pełni dojrzałego gonzo wojownika, który nie traci sił na relacjonowaniu podawanych prasy na tacy PRowych bredni, ale wgryza się w charaktery kandydatów próbując dociec źrodła ich ambicji i objaśnić motywy ich zachowań.

Podczas gdy wszystkie reportaże przed wejściem Thompsona na scenę były pisane przez zawodowych dziennikarzy starających się relacjonować wydarzenia podług bardzo formalnych zasad dziennikarskich, tak żeby nie zaszkodzić swojej karierze, jego książka otworzyła piekielne wrota dziennikarstwa skrajnie subiektywnego, który wprawdzie torował sobie już drogę, ale nie w opisie polityki, gdzie rządziły żelazne układy wzajemnych interesów medialno-politycznych i silna ręka biur doradczych, dyrektorów wizerunku i szefów kancelarii.

Thompson odważył się po raz pierwszy na coś, co nie zostało wykonane nigdy wcześniej, na frontalny, bezpardonowy atak na cały system, który być może poza Nagim Lunchem Burroughsa i Skowytem Ginsberga nie miał nigdy wcześniej precedensu. Na pewno nie było jednak przed jego książką niczego, co wnikałoby z dziennikarskiego punktu widzenia w techniczny świat polityki.

W książce tej przydarza się też coś bardzo ważnego, gdyż pisarz zaczyna otwarcie faworyzować jednego z kandydatów otwarcie zrywając z zasadą bezstronności… zakładając się też o jego losy z innymi dziennikarzami, którzy wybory prezydenckie przekształcają w następną okazję do hazardu, służącego czystej zabawie. Jego reportaże z kolejnych faz kampanii stają się zajadłym atakiem na establishment i jednocześnie dostarczają wnikliwych obserwacji amerykańskich mediów, których znakomitego „czytania” Thompson dostarcza aż za wiele.

To dzieło, które stoi stopień wyżej od Lęku i odrazy w Las Vegas posiadając niesamowity magnetyzm uzależnionego od wyników wyborów politycznych dziennikarza, starającego się jednocześnie nie przebierając w środkach opisywać brutalność i bezduszność, panującą wokół zdobywania władzy i wdrapywania się na piedestał. Niektóre opisy niemal przerażają, jeśli weźmie się za dobrą monetę Thompsona, który powtarzał, ze „fikcja literacka mówi znacznie więcej prawdy niż obiektywne dziennikarstwo”.

Kup „Fear and Loathing on the Campaign Trail ’72” (Harper Perennial Modern Classics)

To prawdziwy manifest gonzo, posiadający większą siłę niż najlepsze komentarze polityczne Mailera, psychedeliczne ujawnienia Kena Keseya i poetyckie mowy Nietzschego. To prawdziwy narkotyk dla uzależnionych od myślenia o mechanizmach władzy i sposobach uzyskiwania prawdziwej wolności.

Jest to także niezwykła gratka dla badaczy amerykańskiej demografii politycznej, Hunter prezentuje bowiem bezlitosne spojrzenie na Amerykę ze wszystkimi jej mrówkami, termitami i kopcami. Oglądamy polskich robotników fabrycznych w Millwaukee, mieście zbudowanym przez Niemców, patrzymy na kalifornijski przemysł filmowy i teksaskich potentatów naftowych, a także nowojorską inteligencję żydowskiego pochodzenia i bankierów z Miami.

Wszyscy są skrupulatnie badani przez pisarza, a następnie otrzymują oceny, które rozdawane są także wszystkim kandydatom, tyle że zamiast stopni serwuje się nam brutalne opisy charakterów wraz ze stopniem dojrzałości w sztuce profesjonalnego kłamania.

Faworyt Thompsona, George McGovern, wydaje się być najniewinniejszym z całego stada, ale też tym, w którego Hunter najbardziej wierzy, w pewnym momencie stając się nawet jego gorącym poplecznikiem. Hunter nieustannie łamie święte, dziennikarskie zasady, ale za cenę osiągnięcią nieosiągalnego – absolutnie fantastycznego opisu zasad uprawiania polityki, który może być bez trudu zaaplikowany do śledzenia mechanizmów każdego z krajów narodowych. Thompson nie próbuje bowiem dociekać znaczenia mechanizmów fasadowych, ale pokazuje to, co dzieje się wewnątrz samych polityków i w ich najbliższym gronie, tak jak gdyby spał z nimi w jednym łóżku. Absolutny, literacki numer jeden Thompsona!!!

*     *     *     *     *


The Great Shark Hunt (1979)

Ta niezwykła antologia była pierwszą retrospektywą w karierze literackiej Thompsona – jak na formę podsumowującą karierę literacką, wydaną przez niego w bardzo młodym wieku – i pierwszą pozycją z cyklu Gonzo Papers, opublikowaną po sześciu latach ciszy. Fantastyczny zbiór artykułów dziennikarskich, fragmentów książek i innych materiałów, które zostały wcześniej opublikowane w Rolling Stone, Playboyu, Scanlan’s Monthly, National Observer i New York Timesie, ale zawierający także kilka wcześniej niepublikowanych tekstów, stanowi rodzaj specyficznego profilu dla szesnastoletniej kariery dziennikarskiej doktora Gonzo (lata 1962-1978).

Sama forma została oczywiście bezpośrednio zaispirowana jego osobistą „Biblią” – antologią Advertisements For Myself Normana Mailera, którą pisarz uwielbiał i traktował jako jedną z ulubionych pozycji. Nieważne to jednak zupełnie, gdyż sukces w tym przypadku z pewnością jest wielki i niepodważalny.

Dla czytelnika, który nie czytał artykułów Thompsona w momencie ich publikacji (który jak ja sam nie miał wtedy jeszcze przyjemności chodzić po tym świecie), jest to prawdziwa gratka pozwalająca wszystkimi porami skóry chłonąć twórczość pisarza i obserwować rozwój i przemiany stylu od momentu, gdy ten dopiero się kształtował aż do w pełni ukształtowanego, pojechanego, ultra zabawnego, w pełni rozpędzonego gonzo.

Choćby tylko dlatego, zbiór ten stanowi cenną perełkę i jest jedyną w zasadzie okazją, żeby przelecieć przez życie literackie Thompsona jednym tchem. Nie da się go w żadnym wypadku streścić, natomiast z całą pewnością można wypunktować największe „grubasy”, z których koronnym jest tytułowy The Great Shark Hunt – 32 stronnicowy artykuł napisany dla Playboya, a drugim legendarny artykuł Gonitwa Kentucky Jest Dekadencka i Zdegenerowana, który odpalił całą gonzo-rewolucję.

W The Great Shark Hunt Thompson opisuje, jak na zlecenie pisma wgryza się w tajniki wyścigów luksusowych kutrów rybackich w Cozumel, w Meksyku. Artykuł czyta się oczywiście jak kwaśne opowiadanie kryminalne, gdyż autor z charakterystyczną dla siebie brawurą zaczyna od brutalnego końca wydarzeń zastanawiając się jak uciec z hotelu bez płacenia rachunku, zewsząd osaczony przez wrogich rybaków-milionerów, którym nie spodobał się jego styl prowadzenia relacji dziennikarskiej. Materiał jest genialny, z charakterystycznym pazurem absurdu, a ton nadaje mu szybki, jak naspidowany królik język, pozwalający nam głęboko wniknąć w realia sportu dla bogaczy.

Thompson nie ustaje ani na chwilę, by odsłonić nam swoją wersję „jądra ciemności”, gdzie każdy musi toczyć twardą walkę o przetrwanie popychany dziesiątą margheritą i ścieżkami koksu. Jak sam pisze: Mój problem był jasny od samego początku. Przyleciałem do Cozumel – przynajmniej oficjalnie – nie po to, by opisywać wyścig rybacki, ale samo „wydarzenie”: wyjaśniłem redaktorowi, że łowienie sportowe na dużą skalę przyciąga pewien rodzaj ludzi i właśnie to zachowanie – a nie łowienie – interesuje mnie najbardziej.9

To oczywiście kontynuacja jego gonzo-deklaracji, wykrzyczanej światu w legendarnym materiale Gonitwa Kentucky Jest Dekadencka i Zdegenerowana, gdzie jeden z akapitów leci tak: Było jasne, że musimy znaleźć jakiś sposób na spędzenie nazajutrz dłuższego czasu w domku klubowym. Niestety wejściówki prasowe do sektora F&G nadawały się tylko na jednorazowe pół godziny, co wprawdzie dawało szansę wszystkim typom z mediów, żeby szybko wbiec i zrobić kilka fotek albo krótki wywiad, by szybko wybiec z powrotem, ale zapobiegało spędzaniu tam całego dnia przez zalegaczy takich, jak ja i Steadman, zastraszaniu elity i rabowaniu torebek podręcznych podczas przechadzki po trybunach.

Zapobiegało też atakowaniu Macem gubernatora. Limit czasowy nie był problemem w piątek, ale w Dzień Gonitwy te przepustki stałyby się się bardzo pożądane. Jako że przejście z loży prasowej do „Zagrody” zajmowało dziesięć minut, a powrót tyle samo, nie dawało nam to dużo czasu na oglądanie ludzi. W przeciwieństwie zaś do reszty dziennikarzy, mieliśmy głęboko w dupie to, co działo się na torze. Przyszliśmy tam przecież, żeby oglądać występy „prawdziwych” bestii.10

W momencie gdy Thompson udowodnił szerokiej, amerykańskiej publice, że potrafi dostać się tam, gdzie nikomu innemu się to nie udało dzięki publikacji Hell’s Angels w 1966, jego obsesją pisarską stało się wdzieranie przemocą na nowe obszary reportażu za cenę odrzucania przeszkadzających mu w ewolucji konwencji zawodowych i społecznych. Ten kierunek ukształtował się u Huntera mniej więcej w okresie 1965-67, żeby ostatecznie eksplodować w gonzo około roku 1970, do czego popchnęła go masakra protestu kontrkulturowego podczas Konwencji Partii Demokratycznej w Chicago, która miała wytypować ówczesnego kandydata na prezydenta.

Ten właśnie moment powszechnie uznawany jest za „koniec lat ’60” i początek „epoki terroru”, bowiem wtedy jasne stało się, że kontrkultura lat ’60 nieodwołalnie zamknęła swój rozdział. O ile dla wielu artystów, ceniących sobie wolność i społecznych rewolucjonistów, ta atmosfera stała się przyczyną długiej depresji, Hunter wyszedł z tego obronną ręką i choć nie bez głębokiego bólu rozstał się w końcu ze Złotą Erą. W tym klimacie napisany został znakomity tekst Memoirs Of A Wretched Weekend In Washington, opublikowany w Boston Globe 23 Lutego 1969, podsumowujący lata gniewu. Nie oszukujmy się oczywiście, że Hunter powiedział „Ciao!” ideałom lat ’60 właśnie tutaj, ale jest to jeden z przykładów rozstawania się ze snem o Wielkiej Fali, która miała zmienić świat i na wiele sposóbów w istocie go zmieniła.

Hunter opisuje w nim swój udział w manifestacji Mobilization Committee to End the War in Vietnam (MOBE), pod wodzą Jerry’ego Rubina, która zorganizowana została w Waszyngtonie z okazji inauguracji Richarda Nixona na prezydenta. Tekst ten jest jednym z pierwszych, w których wieje chłodem i melancholią – oznaką nadejścia czasów paranoi i strachu – rozstaniem z Amerykańskim Snem. Jak pisze Thompson: Na fali są teraz przemoc i konfrontacja. Cała koncepcja pokojowego prostestu umarła w Chicago na Konwencji Partii Demokratycznej. Nikt nie zaprosił Joan Baez do Waszyngtonu; nikt nie śpiewał „We Shall Overcome”. Przyszły za to nowe slogany tj. „Zabić świnie!”, „Pierdolić Wojnę” oraz „Dwa-Cztery-Sześć-Osiem… Wstań i Rozjeb z Nami System!”. W modzie jest zajadły sprzeciw. Nikt nie sztywnieje. Rzucają w pały kamieniami i spieprzają… a dwie minuty później pojawiają się gdzie indziej i rzucają jeszcze więcej kamieni.11 Atmosfera końca epoki i odarcia ze złudzeń, dominująca w tekście, niezwykle porusza uczucia dając przy okazji pojęcie o tym, jak wielki romantyzm drzemał w sercu Thompsona, który nawet zjedzony przez dragi i alkohol do końca trzymał się, jak sosna.

Takich oraz wiele innych kwiatków, smaczków i rozkoszy znajdziemy w The Great Shark Hunt multum. Pomimo swojej opasłości książkę tą czyta się z przerażającą szybkością, z ciągłą, paranoiczną myślą, że już niedługo, być może nawet za kilka godzin, dobrniemy do ostatniej strony po czym odłożymy ją na półkę, skąd będzie kusiła, żeby przeczytać ją ponownie. To obowiązkowa pozycja dla fanów pisarza, której nie sposób przecenić i której z całą pewnością trzeba poświęcić trochę czasu. Była to też niestety pierwsza i ostatnia antologia tekstów Thompsona na tak wysokim poziomie, która podsumowywała Złotą Erę jego twórczości stając się też jej końcową bramką, ostatnią bazą dla gonzo rajdu!

*     *     *     *     *


Curse Of Lono (1983)

 Genialna książka, którą udało się opublikować tylko dlatego, że agent literacki Thompsona złożył ją własnoręcznie do kupy ze sterty notatek, listów i świstków papieru i która bardzo często uznawana jest za czwarty diament w koronie (czy też piąte koło u wozu przez biografów) po Hell’s Angels i dwóch książkach z cyklu Fear and Loathing. Opublikowana w opornym na transport publiczny czy wyjazd na obóz harcerski albumowym formacie, znanym w świecie anglojęzycznym jako coffee table format, już w momencie wzięcia jej do ręki wzbudza prawdziwe przerażenie czytelnika. Ciężko to bowiem nawet udźwignąć nie mówiąc nawet o swobodnym przerzucaniu stron.

Z tego względu Curse Of Lono da się czytać w zasadzie tylko w domu, co ma oczywiście swoje plusy i minusy. Jednym z plusów jest możliwość czytania jej przy ciągłym zasilaniu organizmu szklaneczkami single malt whisky i własnoręcznie skręconymi jointami – jak najbardziej pomagającymi ogarnąć szaleńczą treść, wykreowaną przez doktora podczas wakacji na Hawajach – minusem jest zaś niemożność diabelskiego chichotania w przestrzeni publicznej, co zawsze daje mi niesamowitą radość, że zagłębiam się w coś, czego większość społeczeństwa nigdy by nie doceniła.

Kanwę Curse Of Lono stanowi Maraton Honolulu, z którego Thompson ma napisać relację dla pisma Running Magazine… szybko jednak dochodzi do wniosku, że obserwowanie maratonu jest tylko stratą czasu, a Hawaje są pełne innych atrakcji, znanych tylko wtajemniczonym, do których należy głównie on sam.

Jeśli kochacie gonzo, tu pojawia się ono ponownie w doskonałej formie, czasem przepuszczone przez gruby filtr dobrze znanych sztapli, czasem przywołujące samo siebie na świadka, ale na pewno w 100% zdegenerowane, pijackie i narkotyczne – gonzo totalne, jadące po bandzie, do jakiego pisarz przyzwyczaił nas w Lęku i Odrazie w Las Vegas oraz Fear and Loathing On a Campaign Trail ’72! Pomiędzy tą ostatnią pozycją, a Kingdom Of Fear nie znajdziecie po prostu nic lepszego, a jeśli w nocy lub nad ranem chwyta was thompsonowska nostalgia, Curse Of Lono to pozycja obowiązkowa.

Jeśli chodzi o sam maraton, jego tajniki Thompson objaśnia nam na trzech stronach rozdziału The Doomed Generation, który jest też jedynym, poświęconym jego dziennikarskiej akredytacji per se. Warto tu przytoczyć jeden z genialnych ustępów, w których sport, jak to zazwyczaj u naszego głównego bohatera, zaczyna mocno zbiegać się z polityką. Ironia dostaje od Thompsona ostrogą i jak zostaje nam to pięknie wyłożone, obserwując maraton jesteśmy w zasadzie świadkami kolejnego, choć nic nie znaczącego manifestu pokoleniowego.

W oczach pisarza wygląda on tak: Biegnij ile sił, koleś, ponieważ to wszystko co ci zostało. Ci sami ludzie, którzy palili karty powołania w latach ’60, z potem zgubili się w latach ’70, teraz zaczynają biegać. Kiedy zawiodła polityka, a stosunki osobiste okazały się niemożliwe do utrzymania; po tym jak McGovern poleciał na dno, a Nixon wybuchł na naszych oczach… po tym jak Ted Kennedy został skazany na zagładę, a Jimmy Carter zagroził widelcem każdemu, kto kiedykowiek wierzył w cokolwiek, co wcześniej powiedział o czymkolwiek i po tym, jak naród masowo nawrócił się na atawistyczną mądrość Ronalda Reagana. To już są jednak lata ’80 i nastał czas, żeby pokazać kto ma zęby, a kto nie…12

Polityczno-sportowy „zlew” doktora Gonzo na tym się w zasadzie kończy, a resztę książki dominuje literacka orgia zmysłów, w której tajemniczy biznesmen blokuje jedyną toaletę na pokładzie samolotu do Honolulu, by ukazać się po godzinie z ramieniem zabarwionym na niebiesko, a w dalszej części okazuje się człowiekiem-wytrychem do lokalnej rzeczywistości oraz utalentowanym hodowcą marihuany, który zapewnia Thompsonowi obfitość jointów oraz meskaliny na potrzeby jego pobytu, jak zawsze nazbyt nasyconego stresującymi wydarzeniami, by spędzić go na trzeźwo.

Thompsonowi towarzyszy też oczywiście Ralph Steadman, którego rysunki zapewniają, jak zawsze, idealną ilustrację do wydarzeń, opisywanych przez pisarza. Tym razem Steadman wraz z rodziną szybko ewakuuje się jednak do Anglii cierpiąc na skomplikowane złamanie kręgosłupa i paranoję śledzących go wszędzie dilerów narkotyków, chcących wmusić w niego palenie.

Głównym tematem jest jednak w Curse Of Lono morze, które zostaje opisane zupełnie inaczej niż przez Hemingwaya (z którego Thompson robi sobie jednak doskonałą jazdę) stając się wyzwaniem dla porobionej meskaliną i jointami załogi. Wyzwaniem jest przede wszystkim łowienie ryb, uznawane w oczach Thompsona, za czynność prawdziwie męską, oscylującą na granicy świętej histerii. Niełatwo jest jednak złapać rybę myśląc u ostatecznym upadku amerykańskiego społeczeństwa w stanie głębokiego tripu.

Kolejnym problemem okazuje się zapłacenie rachunku za domek na plaży, gdzie Thompson decyduje się przenieść ze swojego hotelu. Tam przecież kwitnie wciąż pogańskie, tubylcze życie… co prowadzi nas do Lono, hawajskiego pół-boga, który w lokalnej przepowiedni ma po wielu setkach lat powrócić na wyspę i bardzo mocno zaimprezować! W finale Thompson odkrywa w końcu, że to on własnie jest wcieleniem Lono dając do zrozumienie lokalnej społeczności rybackiej i żyjącym tam wciąż Kahunom, że nie mają na co dłużej czekać… ci nie do końca dają się jednak przekonać. Poganie, jedzący kwasy będą tu na pewno mieli dobry ubaw.

Kup „The Curse of Lono”

To fantastyczne dzieło przez długi czas pozostawało niedocenione głównie dlatego, że wydane zostało w limitowanym nakładzie, a format książki nie sprzyjał jej popularyzacji. Curse Of Lono szybko znalazła jednak uznanie w środowisku hardkorowych fanów będąc nawet jedną z najlepszych pozycji Thompsona w oczach Jana Wennera.

Pomimo tego, że nigdy nie udało jej się przebić do szerszej publiczności, stała się białym krukiem, który szybko osiągnął zawrotne ceny na rynku kolekcjonerskim, gdzie egzemplarze w twardej okładce przed wznowieniem książki w 2005 r. dochodziły do $800! Książka ta nie jest jednak warta tej ceny nie tylko dlatego, że nie sięga thompsonowskiego podium, lecz dlatego iż w gruncie rzeczy ciężko ją nawet uznać za w pełni ukończoną.

Nie da się ukryć, że są w niej ustępy genialne i dzika dawka humoru gwarantuje nam duże salwy śmiechu, ale wyklejanie jej końca listami Thompsona zakrawa na kpinę z czytelnika. Jak jednak wspomniałem, ukończył ją jego agent, który musiał niemal siłą wymuszać oddanie już napisanych materiałów, jako że Thompson po powrocie z Hawajów zaszył się na swoim ranczo i zaczął pić na umór popadając w „demoniczny” nastrój. Gdyby nie to, może zepchnęłaby z piedestału Hell’s Angels, a tak pozostaje głównie literacką ciekawostką, docenianą w pełni tylko przez zagorzałych fanów.

*     *     *     *     *


Generation Of Swine (1988)

Druga antologia tekstów z cyklu Gonzo Papers to książka, w której pisarz sięgnął absolutnego dna i którą osobiście uznałbym za jedną z najgorszych pozycji, jaką napisał. Można ją śmiało postawić w jednym szeregu z Dziennikiem Rumowym, Better Than Sex i Hey Rube! (jego pisarskim ogonem). Generation Of Swine: Tales of Shame and Degradation in the 80’s została napisana pod koniec lat ’80, kiedy schyłek kreatywnej mocy doktora stał się wyraźny aż do bólu, kiedy krótko mówiąc bardzo wyraźnie dał o sobie znać alkoholizm i wciąganie koksu.

Pisarz nie potrafił już nawet w zasadzie ukończyć samodzielnie swojego dzieła The Curse Of Lono, sześć lat wcześniej, które w całości zostało zredagowane i skorygowane przez jego agenta literackiego, ale przynajmniej udało mu się napisać jakieś notatki, które posłużyły do późniejszego skonstruowania książki. W napisaniu Generation Of Swine – a właściwie rubryk do San Francisco Examiner, które później stworzyły tą antologięmusiała mu jednak pomagać druga żona – Anita oraz jego osobista asystentka, Deborah Fuller, które niemal siłą zmuszały go do kończenia kolejnych rozdziałów, a to niestety widać tutaj bardzo wyraźnie.

Hunter stawia w Generation Of Swine na swoją „trudną miłość” do hazardu i polityki, ale ani jednemu, ani drugiemu nie wychodzi to niestety na dobre. Pisarz wali ze swojego pistoletu gdzie popadnie i niewiele z tego w zasadzie wynika – takie polowanie w gęstym lesie, tyle że w dziurawych gaciach. W całej książce na palcach jednej ręki można policzyć rozdziały, które nie są nudne, rozwlekłe, kiepsko napisane czy po prostu beznsensowne. Są to zaś genialne odpowiedzi na listy od Ralpha Steadmana (prawdziwe czy fikcyjne, nie warto wnikać) oraz Last Train To Chicago, w którym Hunter mierzy się z alkoholikiem, przypadkowo spotkanym kibicem footballu amerykańskiego, obnażającym jego dwulicowość jako fana sportu. To dość zabawne i mocne punkty tej książki, a reszta to wypocony, rzadki kał.

Ta książka to jednak nie tylko upadek stylu i werwy literackiej, ale przede wszystkim zatracenie tego co przez długi czas było absolutnym sztandarem gonzo i przyczynkiem do jego kultu i legendy – bezpośredniego udziału w opisywanych wydarzeniach, nawet jeśli poprzez przekraczanie kolejnych poziomów introspekcji.

Niemal wszystkie rozdziały tej książki są pisane z telewizora albo z lokalnym pubem w tle, Hunter bowiem przy jej tworzeniu nie ruszał się w zasadzie z Woody Creek w pewnym sensie kpiąc sobie z czytelnika, który kupował potem te wypociny goniony słynną „gorączką gonzo”, a dostając coś co można w dobrej wierze nazwać zestawem przypadkowo posklejanych ze sobą dygresji, które tematykę też obierają sobie przypadkowo.

Mimo że ciężko napisać pozytywną recenzję tej książki, zdarza mi się widzieć i takie. Z drugiej strony rozumiem jednak trochę fanów pisarza, którym szkoda wieszać na nim psy. Jeśli staniemy oko w oko z faktami, ciężko będzie nam jednak zaprzeczyć, że Hunter sięgnął tu tego, co określam czasem przed przyjaciółmi jako „upadek i obsrane dworce” czyli totalnej degrengolady, za którą należą mu się baty.

Wiele osób z jego najbliższego otoczenia o tym okresie twórczości wypowiedziało się zresztą już także bardzo krytycznie, dość wyraźnie wskazując, że pisarz nie miał weny, ale za coś rachunki musiał płacić, tak więc nie pozostawało mu w zasadzie nic innego, jak zmuszać się do pisania czego tylko popadnie… a każda książka z jego nazwiskiem na okładce i tak musiała przecież stać się bestsellerem. Wydawcy nie robiło żadnej różnicy o czym jest książka, ważne tylko żeby została napisana, money is money.

Pomimo że Generation Of Swine należy do najgorszych książek Thompsona, to należy jej jednak oddać sprawiedliwość, iż przynajmniej próbuje nawiązywać kontakt z rzeczywistością polityczną tamtego okresu poprzez kąśliwą analizę powtórki z Watergate czyli afery Contra/Iran, która strąciła z piedestału ultra republikańskiego Ronalda Reagana oraz utorowała drogę do tronu George’owi Bushowi i jego mafii naftowo-zbrojeniowej. Hunter z wielką przyjemnością śledzi rozwój akcji, która jako główny temat zaczyna dominować po przeszło połowie książki, kiedy już wydaje się, że nie będziemy jej w stanie dalej czytać.

Uwagi Thompsona są jak zwykle bezcenne, a inwektywy tak samo prawdziwe, jak zawsze. Thompson waży komentarze medialne kopiąc w dupę New York Timesa i wybierając Boston Globe, a także przepytuje telefonicznie swoich starych znajomych w Waszyngtonu, żeby nadać swojej relacji morderczej precyzji. To prawda, że jest to dalej ślizganie się po mokrej trawie, ale daje nam to przynajmniej jakieś wytchnienie od badzo kiepskiej, pierwszej połowy książki. Nie jest to niestety pozycja, którą przeczytać może każdy, ale wielu z fanów Thomspona znajdzie w niej kilka okruchów dla siebie. Szkoda jednak, że to w zasadzie tylko okruszki.

*     *     *     *     *


Songs Of The Doomed (1991)

 Jako trzeci wybór tekstów z cyklu Gonzo Papers wydana została książka Songs Of The Doomed: More Notes On The Death Of The American Dream, w której znalazły się genialne, niepublikowane wcześniej teksty, jak też całe rozdziały z wcześniejszych książek oraz nowe teksty doktora, pisane na farmie w Woody Creek. Teksty zostały uporządkowane chronologicznie, od wspomnień pierwszych przygód życiowych w latach ’50, aż po peany pisane w obronie wolności, zagrożonej wówczas więzieniem, w latach ’90.

O ile książka ta ma to samo zadanie, co poprzednia – dawać jakikolwiek dochód Thompsonowi podtrzymując też falę zainteresowania jego twórczością, jako całość jest pierwszym niespójnym wydawnictwem, któremu zabrakło nie tyle ręki edytorskiej, co siły samego pisarza, skrajnie umęczonego alkoholem i kokainą. Fantastycznie z jednej strony czyta się teksty tj. Pierwsza wizyta u Mescalito, ale ciężko z drugiej strony ponownie męczyć wzrok na przeklejkach z Fear and Loatthing On The Campaign Trail ’72 i Hell’s Angels. Jeśli forma ta idealnie sprawdzała się w The Great Shark Hunt, to tutaj była tylko kolejnym dowodem postępującej impotencji twórczej samego Thompsona.

Od potyczki z byłym skazańcem w miejskiej bibliotece, alter ego samego pisarza, podczas której strumieniami leją się alkohol i wyzwiska, przez fragment nigdy nie opublikowanej powieści Prince Jellyfish, aż po swoją obronę w związku z procesem sądowym, wytoczonym mu o molestowanie seksualne przez gwiazdę porno z Los Angeles, Songs of The Doomed obfituje w gonzo i z pewnością przypadnie do gustu żelaznym fanom pisarza. Mamy tu do czynienia z tym samym rozszalałym strumieniem świadomości, co we wszystkich wcześniejszych książkach, tyle że jest to strumień nieco bardziej podstarzały i w jakiś sposób żywiący się samym sobą.

Książkę tą w dużej mierze tworzą wspomnienia Thompsona (niektóre mniej, niektóre bardziej dokładne), z których wyłaniają się wszystkie najważniejsze w jego życiu wydarzenia – osnowa jego mitu. Są tu perełki i rzeczy, które można by bez bólu serca pominąć na rzecz czegoś świeższego. Wciąż chłonie się jednak tą książkę całym sercem i można by niemal powiedzieć, że po najgorszym od dekady czytadle Thompsona, Generation Of Swine, stanowi ona rześkie ożywienie. Ciekawi dowiedzą się z niej w jaki sposób Thompson został wylany z pracy w Middletown Daily Record i dlaczego przeprowadził się w końcu do San Juan, gdzie zaczął pisać Dziennik Rumowy.

Jak opisuje te chwile Hunter: Byłem bezrobotny, woziłem się wielkim, czarnym Jaguarem Mark VII oraz pisałem krótkie opowiadania. Wydaje się, że mam długą historię ciągłego odwrotu od dziennikarstwa w stronę fikcji, co jest dokładnym przeciwieństwem tradycyjnego, amerykańskiego pisarza, gdyż szczytny powieściopisarz jest ciągle zmuszany przez odrzucenie i ignorancję oraz presję finansową do zajęcia się dziennikarstwem.13 Dalej pojawia się perspektywa pracy w Puerto Rico i w końcu fragmenty samego Dziennika Rumowego, które właśnie w tej książce ukazały się drukiem po raz pierwszy w historii.

Lata ’60 dla Huntera zaczęły się tak naprawdę, gdy ten spotkał po raz pierwszy Kena Keseya w jego posiadłości w La Honda i na własne oczy zobaczył potęgę kwasu – można powiedzieć, że w ten sam sposób zaczęły się też dla wielu innych. Jak pisze Thompson o Keseyu: Miał najbardziej zwariowany gang na zachodnim wybrzeżu. LSD-25 było w tym czasie legalne, a ludzie Keseya łykali je konkretnie. To był całkiem nowy świat. Mottem było: „Zrób to teraz”, a wszystko, co nie było nagie, było niewłaściwe. Najlepsze umysły naszego pokolenia w jakiś sposób zjednoczyły się w La Honda, a Kesey miał dla nich wszystkich miejsce. Jego ranczo na wzgórzu kanionu było stolicą światowego szaleństwa. Nie było żadnych zasad, strach był nieznany, a o śnie nie było mowy.14

Pierwszy raz Thompson zarzucił jednak kwasa kilka lat wcześniej dzięki parze znajomych psychologów w Big Sur, którzy odradzali mu to ze względu na potencjalnie groźne konsekwencje. Jak napisał w Song Of The Doomed, kwas bardzo go spacyfikował, jego żona zdyskredytowała jednak tą relację opisując doszczętne zniszczenie ich mieszkania na tym samym kwasie w Gonzo Jana Wennera.

Lata ’70 to oczywiście wspominki na temat jego dwóch największych dzieł, do których dokładają się wyjaśnienia na temat tego jak powstało gonzo, jak napisany został artykuł Gonitwa Kentucky jest dekadencka i zdegenerowana i do czego zmierzał Thompson pisząc, że Ed Muskie był pod wpływem ibogainy podczas swojej kampanii prezydenckiej. Dostajemy też pierwsze echa potyczek z Janem Wennerem oraz relację z wyprawy pisarza do Wietnamu, gdzie miał napisać artykuł, podsumowujący wojnę, gdy ta dobiegała już końca.

Z tego okresu wyłania się oczywiście owiany nimbem sławy Thompson, który nagle traci dech w płucach kręcąc się w miejscu i nerwowo podskakując jakby wiedząc, że wciąż jest jeszcze coś do zalatwienia. Do końca upiera się jednak przy tym, że to ktoś nadepnął mu złośliwie na odcisk i odebrał tym samym mowę… amerykańska apokalipsa trwa tymczasem na dobre zaglądając nawet do domu pisarza, który nękany bywać zaczyna przez nowobogackich sąsiadów i napływowych biznesmenów, ktorym obce są ideały małej, odludnej społeczności.

*     *     *     *     *


Better Than Sex (1994)

Podtytuł książki jest długi i brzmi Confessions Of A Political Junkie, Trapped Like A Rat In Mr Bill’s Neighbourhood: Gonzo Papers  Vol. 4, co z grubsza oddaje jej tematykę. Thompson już na wstępie ogłasza, że jest uzależniony… od polityki i nie tylko uznaje za konieczność pisanie o niej, żywienie się nią, ale generalnie nie widzi innej możliwości – w końcu przypomina mu to tasiemca, który pożera ciało, mózg i co tam generalnie popadnie. Jeśli chodzi o poziom literacki jego dzieła i głębokość politycznej refleksji, nie ma się jednak co łudzić, to kolejny po Generation Of Swine gonzo dziennik, który wywołuje u czytelnika pot związany z trudem przedzierania się przez semantyczny gąszcz zostawiony na papierze przez pisarza i nie jest to bynajmniej gąszcz poziomu Jamesa Joyce’a.

Dlaczego jest tak źle? Żeby udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie trzeba oczywiscie śledzić poprzednie książki Thompsona i umieścić także tą w pewnym kontekście. Powrót Thompsona do śledzenia kampanii prezydenckich to słowotok, zlepek swobodnych myśli, które bez żadnej myśli przewodniej zostały przeredagowane i rzucone na rynek jako kolejne dzieło jednego z największych dziennikarzy politycznych w Stanach Zjednoczonych, z wielką nadzieją, że się sprzeda.

O dziwo, plan się udał, książka się sprzedała, a niektórzy określili ją niemal comebackiem geniusza. Niestety, krytycznym okiem ciężko podtrzymać tą opinię, szczególnie jeśli zwrócimy uwagę, że Hunter większość wyścigu wyborczego Billa Clintona i George’a Busha opisał siedząc przed telewizorem popijając Chivas Regal. Ucierpiała treść, jak też forma, która łączy dzikie fantazje Thompsona z dokumentacją w formie listów, faksów, notatek na serwetkach papierowych i innych rewelacyjnych materiałów, obazujących „szaleńczy” proces twórczy.

Oddajmy jednak głos Thompsonowi, którego konceptualny manifest – jak zawsze – znajdziemy w środku książki. Pisarz pomaga nam zrozumieć swoje stanowisko na opisywaną przez siebie walkę wyborczą, ale trzeba go oczywiście czytać pomiędzy wierszami. Otwierając rozdział Crunchtime in New York Thompson pisze: Nikt zdrowy na umyśle nie pojedzie na krajową konwencję wyborczą, jeśli nie dostanie za to pieniędzy lub nie złoży mu się oferty nie do odrzucenia. Ja miałem w ręku obydwie opcje, ale nawet wtedy powiedziałem nie. William Faulkner został kiedyś zapytany dlaczego odrzucił zaproszenie na obiad w Białym Domu z Johnem Kennedym, na co odpowiedział: „było za daleko, a ja nie cierpię tłumów.” 15

Jest to typowe dla Thompsona tłumaczenie się z własnego lenistwa czy nawet niemocy, która do lat ’90 zaczęła przeobrażać się w agresywny styl prowadzenia dialogów z najbliższymi przyjaciółmi, wydawcami i społeczeństwem. Większość tej książki została napisana pod dyktando tego motto i gdyby nie kilka ciekawych momentów, byłaby to zupełna strata czasu. Jednym z tych niewielu dobrych momentów jest komentarz Thompsona na historyczną już wypowiedź Billa Clintona w przedbiegach wyborczych dotyczącą palenia przez niego marihuany w latach ’60. Jak doskonale wiemy, jego własne skrzydło PR doradziło mu przyznanie się do palenia, ale z zastrzeżeniem, że do zaciągania się nigdy nie doszło. Hunter Thompson nie byłby jednak sobą, gdyby nie napisał do tej wypowiedzi własnego komentarza.

W efekcie znajdujemy w książce mały rozdział pt. Mr. Bill’s Marijuana Problem: Real Men Don’t Inhale, w którym Hunter pisze następujące słowa: Właśnie wróciłem z wypadku z policją i pojazdem śnieżnym, kiedy zadzwonił do mnie z Nowego Jorku Pad Cadell mówiąc, że siedzi właśnie w barze z grupką reporterów New York Times, którzy są ciekawi mojej opinii na temat tego, co Clinton powiedział o marihuanie – że próbował jej na studiach, ale „się nie zaciągał”. Byłem zakłopotany. Co masz na myśli mówiąc „nie zaciągał się”? Po co myślisz to palimy, do cholery? Powiedziałem: „Tylko idiota powiedziałby coś takiego. To jest hańba dla całego pokolenia.” Moja odpowiedź została wydrukowana następnego dnia przez New York Times z komentarzem Jamesa Carville’a, który napisał: Bardzo mi przykro, że reputacja całego pokolenia wisi na niezdolności Billa do zaciągania się.16

Sympatia Thompsona do Clintona dryfuje generalnie od umiarkowanego poparcia i częściowego utożsamienia się z ruchem przemiany politycznej, przez ironię i krytykę oportunizmu politycznego, aż po popieranie go tylko i wyłącznie jako głosu negatywnego przeciwko reelekcji George’a Busha. Do takiego stanowiska doprowadza pisarza legendarne spotkanie redakcji Rolling Stone z Billem Clintonem w małej kafejce, w Little Rock, które na celu miało uzyskanie przez niego strategicznej przewagi politycznej w wyborach. Krótko mówiąc, kandydat na prezydenta szukał poparcia pokolenia ’68, którego głos reprezentowało pismo, a który Thompson określił jako „głos rock’n’rollowy”.

Spotkanie przerodziło się w pełną zakłopotania sytuację, kiedy Thompson spytał Clintona dlaczego nie używa dragów i w pełni nie poprze ich legalizacji? Clinton przyjął pytanie z niesmakiem odpowiadając, że jego brat jest uzależniony od kokainy i w związku z tym nie może traktować takiej propozycji poważnie. Hunter ominął ten fakt w książce zamiast tego męcząc czytelnika kilkunastoma akapitami o miłości Clintona do frytek, o jego braku poczucia humoru i objawach schizofrenii. Konfrontacja obydwóch osobistości nie wypadła na plus ani książce, ani Thompsonowi.

Jego ostatnią, stricte polityczną „rozprawkę” można z czystym sercem polecić wyłącznie najwięszym fanom twórczości pisarza z krótkiem ostrzeżeniem, żeby nie spodziewali się fajerwerków. Ciekawa jako pewien wgląd w politykę amerykańską lat ’90 i stan umysłowy doktora w tym czasie, ale sama w sobie stanowi straconą próbę powtórnego poszybowania w niebiosa, która wypełniona jest męczącymi dygresjami i mało śmiesznymi dowcipam. Objaw wykończenia twórczego Thompsona, bez żadnej wątpliwości.

*     *     *     *     *


Dziennik rumowy (1998)

 Gdy już uda nam się przebrnąć przez to młodzieńcze ćwiczenie formy, które Thompson zaczął cisnąć w 1959 w Puerto Rico, by ukończyć w Nowym Jorku około 1962, na usta samo ciśnie się też pytanie, po co w ogóle zostało to wydane po 40 latach? Nie ma w tej książce żadnej wartości literackiej i pozostaje ona jedynie ciekawostką archiwalną dla fanów samej osoby pisarza. Styl przypomina wyciskanie pierwszych pryszczy, a ton zdaje się kolegować z morskimi opowieściami Hemingwaya, tyle tylko że brakuje mu tego cennego kolorytu, który przychodzi z wiekiem.

Nie ma się jednak co dziwić, Thompson był w tym czasie młodzieniaszkiem, który chciał-być-pisarzem-dziennikarzem i próbował na siłę udowodnić, że stać go na więcej. Nie udało mu się to w Dzienniku rumowym, ale trzeba Hunterowi oddać sprawiedliwość, gdyż na starość zarobił na tym jakieś pieniądze, do czego namówił go jego przyjaciel Johnny Depp, a następnie agent literacki, Douglas Brinkley, którzy wyciągnęli maszynopis z piwnicy na Owl Farm. Ponad wszystkim, musimy potraktować wydanie tej książki jako dobry interes i wtedy będziemy ją w stanie przeczytać.

Dziennik rumowy to bez dwóch zdań jedna z dwóch najgorszych książek Thompsona – drugą byłaby Hey Rube!, która kwalifikuje się jednak na drugim biegunie jego pisarstwa, kiedy alkoholizm i walenie kokainy po prostu nie pozwoliły mu na kontynuowanie tego diabelskiegi sprintu przez własny umysł, literackiego biegu przez płotki, który pozostaje nie do podrobienia dla tysięcy onanistów chcących skopiować jego unikalny styl.

Ok, należy mu tutaj oddać sprawiedliwość, gdyż mimo wszystko była to jego pierwsza książka i w tym okresie jego życia liczyła się jako dowód złożony samemu sobie, że jest się zdolnym ukończyć jakikolwiek projekt literacki. Jeśli spojrzeć na nią od tej strony, można jej wiele wybaczyć, co nie znaczy że można przejść obojętnie nad ślamazarnością narracji i hormonalnymi bohaterami, którzy zdają się jak kopie kopii fotografii Roberta Franka. Ciężko się czyta tą książkę, szczególnie jeśli przeczytało się już wszystkie lub prawie wszystkie inne książki pisarza.

Zasadniczo można Dziennik Rumowy uznać za prozę środowiskową. Otrzymujemy portret bandy nieudaczników, odpadków i alkoholików, którym przypadkiem udało się złapać pracę w podupadającej gazecie w Puerto Rico, gdzie mogą udawać, że są dziennikarzami, co staje się głównym pretekstem do zalewania pały rumem w najtańszym barze w wiosce. I do tego nie palą trawy, ani nie wciągają kokainy… nuda, panie, nuda, ale w końcu pojawia się na szczęście seksowna panienka, a jej osoba wnosi do historii gorące uczucia i od czasu do czasu oszczędną erekcję.

Gdy już prawie pojawia się seks w trójkącie, potworna dzikość obcego lądu zamyka bohaterowi drogę do ejakulacji. Pojawia się ona oczywiście ponownie… tyle że już jest za późno, bo Ross Kemp zdążył zwalić sobie konia. Jakub Żulczyk powiedział kiedyś w wywiadzie, że proza Thompsona jest prozą bardzo męską, jak i proza przykładowo Mailera czy Hemingwaya… co wydaje się dość mocnym określeniem.

Proza Thompsona na pozór udaje bardzo męską (strzelanie, przedmiotowe traktowanie kobiet, walenie dragów i alkoholu), ale pozostaje prozą niezwykle wrażliwą na poetyckie wpływy nie tylko na poziomie stylistycznym, ale także na poziomie semantycznym – który był największym atutem jego pisarstwa. Pisarz sam stwierdził pod koniec życia, że jest nastolatką, uwięzioną w ciele kilkudziesięcioletniego narkomana i mówił to zupełnie poważnie.

Dziennikowi rumowemu przede wszystkim brakuje psychedelicznych wpływów, przez co staje się potwornie nudny. Swoje loty pisarz zaczął aktywnie wykorzystywać dopiero w Lęku i odrazie w Las Vegas, gdzie siła jego maszyny do pisania stała się też potęgą nie do podważenia. Jak twierdził całe życie, przemoc, dragi i alkohol mu służyły, na co trzeba się zgodzić czytając jego książki.

Poza kilkoma innymi starszymi pisarzami tj. Ken Kesey czy William S. Burroughs, nikt tak jak Thompson nie wykorzystał potencjału psychedelików, stymulantów i uspokajaczy w literaturze dokonując prawdziwej, politoksykomańskiej gnozy. Ave Satan. Gdy spojrzymy na rzecz z tej perspektywy, to Dziennik rumowy jest rzadkim gównem, ale mimo wszystko trzeba docenić go jako drogę do perfekcji, która usiana jest niezrealizowanymi planami, fałszywymi założeniami i przegranymi przedsięwzięciami.

Droga ekscesu prowadzi do pałacu mądrości, jak pisał William Blake, a gorzkie porażki otwierają zapewne do niego drzwi. Człowiek, który od zawsze chce pisać książki, musi kiedyś zacząć, a każda chwila jest tak samo dobra. Nie da się wykształcić prawdziwego charakteru bez pożądnych kopniaków w dupę, a te przy okazji podsuwają jeszcze źródło inspiracji. Nieudane powieści tj. Dziennik rumowy i nigdy nie opublikowana w całości Jellyfish mogłyby zdać egzamin jako element ogólnej siatki twórczej, ale na pewno nie jako osiągnięcie literackie – tu na szczęście Hunter sam siebie zbawił pozostawiając dyskusję czy jego pierwsza książka była potrzebna jałową i bezsensowną.

Tym, którzy doszukują się jednak w tej książce zdolności fabularnych czy narracyjnych, mogę zaproponować tylko jedno, przeczytanie Ćpuna Burroughsa, a następnie Nagiego lunchu. Jeśli po przeczytaniu obydwóch, ktoś powie mi, że bardziej podobała mu się pierwsza, to mogę powiedzieć tylko jedno, że nie ma w takim razie po co czytać reszty… i tak z nich nic nie zrozumie. Thompson, tak jak Burroughs, był przez dużą część swojego życia pisarzem o ogromnej wyobraźni i ciętym, jak nóż, języku, który został wprawdzie później zmuszony do gonienia swojego ogona przy współpracy agentów literackich, podtrzymujących dla niego wrota rynku, ale nigdy nie stracił pazura.

Jego proza w najlepszych książkach broni się sama nie próbując uchodzić za kolejny fantastyczny bestseller literacki, który pozostawi cię z mokrą cipką na następne pół roku, a tak naprawdę ma niewiele do zaoferowania. Hunter zastosował w swojej prozie nowatorskie rozwiązania, które zmieniły oblicze reportażu dziennikarskiego na zawsze. Na nieszczęście czytelników, którzy kupili Dziennik rumowy nie znalazły one jeszcze tutaj drogi – dla nich rada, nie wystawiajcie Thompsonowi opinii po przeczytaniu tej jedynej książki. Chwała pułkownikowi mimo wszystko także za to, że się starał. Ciężko mu za to zarzucić cokolwiek.

*     *     *     *     *


Kingdom Of Fear (2003)

Przedostatnią, napisaną przez Thompsona książkę zasadniczo można uznać za gonzo-pamiętnik, utrwalający najważniejsze chwile z jego życia osobistego i kariery pisarskiej. Skonstruowany niczym retrospektywa absolutna, inspirowany Hemingwayem i Fitzgeraldem, może być odczytywany jako ostatnia próba napisania wielkiej amerykańskiej powieści. Pomimo genialnych osiągnięć na polu literackim, Thompson u kresu swojego życia wciąż był przekonany, że to jeszcze nie szczyt jego możliwości i jest w stanie dokonać syntezy absolutnej. Pomimo tego, że książka nie stanęła na wysokości jego trzech najważniejszych dzieł, można ją bez wątpienia uznać za największe dokonanie pisarza od Fear and Loathing on the Campaign Trail ’72, jeśli Curse Of Lono uważać za wypadek przy pracy.

Po kilku wpadkach czy też mało interesujących literacko książkach, napisanych w latach ’80 i ’90, Kingdom Of Fear pokazuje nagle Huntera na czwartym biegu, który jak gdyby wiedział, że już mało ma przed sobą czasu. Jak pokazała historia, była to absolutna prawda, gdyż dwa lata po publikacji książki pisarz odstrzelił sobie łeb z pistoletu pół-automatycznego Smith & Wesson 645 pisząc w ten sposób ostatni rozdział swojego życia. W ramach wcześniejszego prezentu pozostawił nam jednak Kingdom Of Fear – swoją najlepszą jazdę od lat ’70, zawierającą tak genialne, niepublikowane wcześniej ustępy, jak Fear and Loathing in Elko – szalone, narkotyczne opowiadanie drogi, które przebija w wielu momentach sparafrazowany oryginał.

Większość książki skupia się jednak na retrospektywie własnego życia z pięknie wyciągniętą na wierzch nitką nieposłuszeństwa wobec autorytetów – cechą pisarza, która wciągneła Huntera w tyle samo kłopotów, co pozwoliła mu na swobodne eksploatowanie granic doświadczenia, służących mu później jako wnikliwy materiał pisarski. W swoim pierwszym wspomnieniu pisarz opisuje, jak musiał się w wieku dziewięciu lat zmierzyć we własnym domu z agentami FBI, próbującymi go wmanipulować w przyznanie się do winy (porzucenia na drodze skrzynki pocztowej) poprzez zagranie świadkiem, znającym przebieg wydarzeń. Hunter się postawił… i wygrał, a to miało później na stałe podważyć jego wiarę w potęgę systemu kontrolnego. Kości zostały rzucone i gra miała się zacząć na dobre.

20-30 stron dalej dostajemy piękny kawałek wywiadu z Paris Review, w którym Hunter zostaje zapytany o to, co takiego fascynującego jest w renomie „pisarza wyklętego”, na co odpowiada, iż nigdy nie starał się nim zostać, po prostu szedł swoją drogą i tak przypadkiem wyszło. W pewnym momencie podporządkowanie się prawu nie było już dla niego dłużej opcją. Ave Satan. Jak mówi sam Hunter: Było znacznie więcej wyklętych. Ja byłem po prostu pisarzem. Nie starałem się zostać pisarzem wyklętym. Nigdy nie słyszałem tego terminu; wymyślił go ktoś inny. Ale wszyscy byliśmy poza prawem: Kerouac, Miller, Burroughs, Ginsberg, Kesey; nie miałem rozkminy na to, kto jest z nas najgorszy. Po prostu rozpoznawałem swoich sprzymierzeńców: swoich ludzi.17 Końcowa refleksja w tym rozdziale jest taka, że należy mieć wielu prawników wśród swoich przyjaciół – ci faktycznie byli podporą Huntera do końca życia, bardzo często bezpłatnie.

Dużą część książki zajmują także obfite rozdziały z życia lokalnej społeczności Aspen, blisko którego pisarz mieszkał większą część swojego życia. Przechodzimy więc ponownie przez Bitwę o Aspen czyli wybory na lokalnego szeryfa, walkę z sąsiadami, blokowanie rozbudowy kurortu narciarskiego i całą współczesną historię tego arcyciekawego miasteczka w Colorado, które od mekki headów i hipisów z Zachodniego Wybrzeża, osiedlających się tam kiedy lata ’60 wypaliły się na dobre, poprzez idealne miejsce wypoczynku narciarskiego, stało się w końcu modnym miejscem do kupna domu przez aktorów, milionerów i osobistości medialne. Wielu z nich musiało jednak najpierw zmierzyć się z Hunterem, który nie był łatwym sąsiadem dla ludzi, których uważał za gnidy, ścierwa i bandę skurwysynów.

W końcu dostajemy serię odpowiedzi Huntera na epokowe wydarzenie, którym stał się atak 11/09/01. Jakaś wojna była wg. niego 100% pewna już w tamtym momencie, gdy amerykańskie społeczeństwo nasycano słowem „poświęcenie”, przestawano transmitować sport, a giełdę zamknięto na sześć dni. Komentarze na temat stylu rządzenia krajem przez administrację George’a Busha są w Kingdom Of Fear jednym z największych źródeł zabawy z dwóch powodów; pierwszy jest taki, że tylko Hunter był w stanie nazwać w tamtym czasie prezydenta USA „kawałem kurwy” w druku i nie mieć z tego powodu żadnych konsekwencji, a drugi iż zostaje nam to powiedziane przez człowieka, który przez trzydzieści lat poznał wszystkie tajne ścieżki Waszyngtonu – jednego z najwybitniejszych dziennikarzy politycznych wspołczesnych Stanów Zjednoczonych. Pisarz oczywiście nigdy nie miał pozytywnego zdania o żadnym z George’ów Bushów nazywając ich bez ogródek sługusami teksaskich koncernów naftowych.

Ukoronowaniem książki jest jednak opowiadanie Fear and Loathing in Elko, w którym ostatni prawdopodobnie raz odzywa się stary, szalony język gonzo. Hunter mierzy się w nim z autostopowiczem, tajemniczym „sędzią”, który zabrany przez niego razem z dwoma dziwkami z autostrady, zablokowanej przez stado owiec, staje się orędownikiem w świat kolejnych, pełnych odrazy i paranoi przygód z nieużytecznymi kartami kredytowymi, nieżyczliwymi menadżerami hotelowymi, kwasem i bronią palną w tle.

Nie mogąc ani używać kart, ani skasować czeku, Hunter i jego nowy ziom gonieni brakiem gotówki postanawiają odwiedzić przyjaciela sędziego, który wisi mu $20 tys. Niestety, hazardzista i szalony poeta nie daje się wydusić z kasy, ale odstrzela zamiast tego głowę swojej żonie, podczas gdy szturm policji zmusza parę do ucieczki na pobliskie lotnisko. To czysta esencja gonzo, która sprawia, że ponownie czyta się Thompsona, jakby właśnie stworzył ten gatunek od nowa. Jeśli ktoś się zastanawia po co kupować tą książkę, rzekłbym że przede wszystkim po to.

*     *     *     *     *


Hey Rube! (2004)

Jeśli chcecie znać odpowiedź na pytanie, jak nazywa się najgorsza książka profesora literatury gonzo, odpowiedź znajdziecie dwie linijki wyżej. Zbiór „najlepszych” rubryk sportowych, pisanych dla witryny internetowej ESPN.com w okresie 2000-2004, to bez wątpienia najpotworniejszy hamburger wydawniczy, jaki udało się wydać za życia Hunterowi, który ciężki będzie do strawienia nawet dla najbardziej oddanych fanów jego literatury.

Żeby oddać pisarzowi sprawiedliwość dziejową, należy wspomnieć, że tak naprawdę, ostatnią napisaną przez niego książką jest znakomita Kingdom Of Fear – którą osobiście wolę interpretować jako podsumowanie jego kariery – a ten zbiór wypocin internetowych należy po prostu uznać za zbyt wcześnie (choć z jasnych powodów) wydany tomik twórczości dziennikarskiej. Nie broni to w żadnym wypadku samego Huntera, ale w jakiś sposób go tłumaczy.

Sama rubryka była pomysłem Johna A. Walsha – redaktora naczelnego ESPN.com, amerykańskiej witryny sportowej, która wystartowała w 2000 r. Walsh poznał Huntera w 1973, w kalifornijskim domu Jana Wennera, gdzie rozmowa bardzo szybko zeszła na temat footballu amerykańskiego i przerodziła się w szybki zakład na temat wyniku aktualnego meczu.

Gdy szanse Thompsona na wygraną, przypadkowo znajdujący się tam także George Plimpton (inny, znany dziennikarz sportowy) ocenił na zerowe, ten w szale wymachiwać zaczął butelką whisky, po czym ukradł kluczyki do Mercedesa Jana Wennera, by pojechać w siną dal. 27 lat później Walsh stwierdził, że da podstarzałemu Thompsonowi jeszcze jedną szansę otwierając mu kontrakt na co tygodniową kolumnę, którą ten nazwał Hey Rube! (co można w wolnym tłumaczeniu przełożyć jako „Hej Głupku!”).

Jak pisze Ray Cowan (bliski przyjaciel, a także długoletni sąsiad Thomspona), a także nadaje wdowa po pisarzu – Anita Thompson, Hunterowi nie było łatwo zaczynać i kończyć te kolumny. Przyczyniały się zaś do tego głównie: wzrastający ból kolan i kręgosłupa po operacji, którą pisarz przeszedł w 2001 i wypijanie coraz większych ilości alkoholu w ciągu dnia, który wprowadzał Thompsona pod sam wieczór w stan niemocy – choć pewnie prościej byłoby napisać, iż pisarz zalewał się piwem i whisky od momentu, w którym wstał, do momentu pójścia spać – co owocowało jako brak możliwości skupienia się nad tekstem, nawet bardzo krótkim.

Wiele z tych rubryk było kończonych przez jego żonę, a praktycznie wszystkie były redagowane przez jego asystentkę, Deborah. Huntera trzeba też było na tym etapie do przelewania myśli na papier mocno zachęcać i motywować, gdyż bez tego nie był po prostu zdolny do napisania tytułu kolumny.

W efekcie Hey Rube! okazuje się książką mizerną, złożoną ze strzępów myśli i fantazji w stylu gonzo, które czyta się tak jak wyciera po kąpieli, bezrefleksyjnie. Strach się bać w istocie, co by było gdyby wydawca chciał w niej upchnąć wszystkie kolumny i do redakcji powędrowałyby także te gorsze? Mielibyśmy zaiste literackiego potwora. Stało się „na szczęście” inaczej i w Hey Rube! stawiamy czoła pogawędkom o hazardzie, polityce i kolorycie życia sąsiedzkiego na Owl Farm w wydaniu nieco zawężonym.

Niewiele nam to jednak daje, gdyż piekielny humor Thompsona i torpeda gonzo przejawiają się tej w książce tylko szczątkowo. Nużące, nic nie wnoszące dygresje wraz z powtarzaniem tych samych, wyświechtanych frazesów tj. „Sprawiedliwość jest droga w Ameryce” dają nam gorzki posmak schyłku stylistycznego pisarza, który nie jest w nas w stanie wzbudzić przez większość stron nawet bladego uśmiechu.

Znajdziemy tu wprawdzie kilka rodzynków, ale jest ich niewiele… wartą uwagi jest np. rubryka Fear And Loathing In America: Beginning Of The End, pierwotnie napisana 11/09/2001 (data ta od tego czasu stała się na tyle mitotwórcza, że sama w sobie wywołuje niemal jednoznaczne skojarzenia). Opisując „zamach na amerykańskie bezpieczeństwo”, atak samobójczo sterowanych samolotów na WTC i Pentagon Hunter pisze tak: To będzie bardzo droga wojna, a zwycięstwa nikt nie gwarantuje nikomu, a z pewnością nie zbitemu z tropu kalece takiemu, jak George W. Bush. Wszystko, co wie, to że jego ojciec zaczął tą wojnę dawno temu i że on, przygłupie dziecko-prezydent, został wybrany przez los i i światowy przemysł naftowy do jej zakończenia. Może wprowadzić stan zagrożenia bezpieczeństwa i ostro rozliczyć się z każdym, nieważne z kim, gdzie i dlaczego. Jeśli winny nie podniesie rąk do góry i nie wyzna winy, wraz z generałami wykurzy go siłą.18

Tego typu popisy czyta się naprawdę nieźle, niemal jak old skulowe gonzo. Gorzej jest jednak gdy przedzieramy się przez rubryki z 2002 i 2003, jak np. Billionaire Swine and Kiwi Catastrophe, w której Thompson nie może zdecydować się czy pisze o footballu amerykańskim, żeglarstwie czy koszykówce sam przyznając się w tekście, że ciężko mu się skupić. Oczywiście pisarz stara się także wprowadzić swoich czytelników w nastrój rzucając się nieustannie w wir strumienia narko-świadomości, wypruwając z siebie dzikie konie literackiej fantazji, które jak ma nadzieję dadzą radość jego czytelnikom, przyzwyczajonym do psychedelicznej jazdy po bandzie.

Niestety jest to w większości jak przeklejanie przekalkowanych słów, do których wyszlifowania brakuje już cierpliwości. Ciężko w rzeczy samej „sprzedać” Hey Rube! jako książkę, choć i antologia niezbyt dobrze oddaje naturę tego poronionego płodu, proponuje więc nazwanie tego wypadkiem przy pracy i rekomenduję to jedynie tym, którzy MUSZĄ przeczytać absolutnie wszystko to, co Thompson kiedykolwiek napisał… jak ja sam.

 Conradino Beb

 

Przypisy:

1. Hunter S. Thompson, Hell’s Angels, Penguin, UK 2003, str. 52-53.
2. Tamże, str. 233 (tłum. moje).
3. Hunter S. Thompson, Songs Of the Doomed, Picador, UK 1991, str. 109 (tłum. moje).
4. Gonzo: The Life of Hunter S. Thompson , /ed./ Jann S. Wenner & Corey Seymour, Little, Brown and Company, USA 2007, str. 128 (tłum. moje).
5. Tamże, str. 133 (tłum. moje).
6. Ancient Gonzo Wisdom, /ed./ Anita Thompson, Picador, UK 2010, str. 176 (tłum. moje).
7. Gonzo: The Life of Hunter S. Thompson , /ed./ Jann S. Wenner & Corey Seymour, Little, Brown and Company, USA 2007, str. 134 (tłum. moje).
8. Hunter S. Thompson, Fear and Loathing in Las Vegas, Harper Perennial, UK 2005, str. 68 (tłum. moje).
9. Hunter S. Thompson, The Great Shark Hunt, Picador, UK 1980, str. 450 (tłum. moje).
10. Tamże, str. 35 (tłum. moje).
11. Tamże, str. 190 (tłum. moje).
12. Hunter S. Thompson, Curse Of Lono, Taschen America, USA 2005, str. 73 (tłum. moje).
13. Hunter S. Thompson, Songs Of the Doomed, Picador, UK 1991, str. 65 (tłum. moje).
14. Tamże, str. 112 (tłum. moje).
15. Hunter S. Thompson, Better Than Sex, Black Swan Book, UK 1995, str. 79 (tłum. moje).
16. Hunter S. Thompson, Better Than Sex, Black Swan Book, UK 1995, str. 59 (tłum. moje).
17. Hunter S. Thompson, Kingdom Of Fear, Penguin Books, UK 2003, str. 51 (tłum. moje).
18. Hunter S. Thompson, Hey Rube, Picador, UK 2010, str. 107 (tłum. moje).

26 komentarzy

  1. Masz rację. Jak już czytać Thompsona to oryginały. To jest najlepsze podejście…

    Jeszcze raz gratuluje Ci udanego artykułu. Podoba mi się Twoja bezpośredniość w pisaniu i nie owijanie w bawełnę. Brzmisz naprawdę prawdziwie. Zasugerował bym tylko, abyś unikał wyrażeń w stylu „Ave Satan”. W dzisiejszych czasach wielu ludziom zwłaszcza młodym wydaje się to śmieszne. Wiem jednak z autopsji, że otwieranie szatanowi wrót do swego życia (nawet tylko z pozoru błahą sprawą jak pisanie 2 krótkich słów) wprowadza w życie człowieka zamęt, rozbicie i upadek…

    Pozdrawiam
    Wojtek

    Polubienie

  2. Nie zauważyłem żeby autor gdzieś pisał ave s…Jestem za to ciekawy gdzie Conradino umiejscawia satanizm w kontrkulturze i jeżeli sympatyzuje z tym ruchem(?) to przeczytałbym coś więcej na ten temat. Ja sam miałem dziwne opory co do satanizmu, ale wynikające chyba z wpajanego od dzieciaka strachu przed szatanem i indoktrynacji katolickiej. I pomimo, że czytałem artykuły na np. satan.pl i bardzo mnie one zaciekawiły i sam jestem bardzo negatywnie nastawiony do kościoła to gdzieś tam na dnie duszy tli się strach przed satanizmem. Wynika to chyba z wpojonego strachu i przekonania, że jest to złe. Jestem ciekawy jak satanizm zazębia się z innymi elementami kontrkultury. Bardzo zaciekawiły mnie neopoganizm, wicca, gnostycyzm, okultyzm itd. i do zainteresowań dołączy chyba satanizm. Im więcej czytam tym mniej straszny mi się on wydaje. Czy był na starej magivandze jakiś artykuł naświetlający ten temat?

    Polubienie

    1. Ok, dla zaspokojenia waszej ciekawosci…

      Conradino nie jest satanista, gdyz jest duchowo blizszy poganstwa… a to wyklucza klasyczny dualizm bog-szatan, na ktorym w jakis sposob laveyanski satanizm sie opiera, ale z tym bym tez nie przesadzal, bo ten nurt w takim samym stopniu angazuje sie w gre z popkultura, co i okultyzmem…

      Conradino nie jest tez ekspertem od satanizmu, dlatego tez takich materialow w MGV nie ma – przyczyna naprawde jest TAK prosta – ale jesli zglosilby sie ktos z jakims pieknym tekstem, natychmiast go opublikujemy!

      „Ave Satan” faktycznie w tekscie sie pojawia, ale bardziej jako mrugniecie okiem 😉

      Z drugiej strony, zeby angazowac sie emocjonalnie czy duchowo w satanizm, 3ba miec za soba pewien xianski background (ktory niesie teologiczne podstawy), a ja go po prostu nie mam…

      Dyskusja o satanizmie, satanistach, szatanie i wszystkim innym, co mroczne zostala przekierowana do tego artykulu: https://magivanga.wordpress.com/2012/09/07/wspolczesny-satanizm/

      Polubienie

  3. Przykro mi, że autor, który jest grafomanem, ignorantem, szalbierzem, jest jednocześnie tak pyszny i bezkrytyczny; że próbuje na domiar złego przybierać ton znawcy i wychowawcy. Młodzi ludzie, jeśli tu traficie jakimś cudem, nie czytajcie tych wypocin.

    Polubienie

    1. Co za cudne ad personam, zanim sie przeszlo do “wlasciwej krytyki”… ale zupelnie mnie to nie dziwi!

      Szalbierz? Doskonale, dopisze sobie do tytulu 😀

      Hmm w ogole jesli szukasz pracy jako platny troll to daj znac, zaplace ci 5 zeta za godzine.

      Polubienie

      1. Nie warto podejmować się wysiłku krytyki czegoś, co samo sobie wystawia laurkę wystarczająco krytyczną. Stąd od razu oceniłem i zaapelowałem do młodych, którzy jeszcze nie są wyrobieni. Mogę tylko nadmienić, dla informacji autora, bo każdy dojrzały i wykształcony czytelnik dostrzeże pełny wymiar bełkotu w tym „tekście”, autora, który widać, nie widzi bądź udaje, że nie widzi, iż słowa moje nie są bezpodstawną oceną:

        1) pierwszy lepszy redaktor wykreśliłby te wszystkie, dziecinne, grafomańskie, kłamliwe i nic nie mówiące merytorycznego, ochy i achy, jak to Hunter jest bezapelacyjnie i bezwzględnie najwybitniejszy, czego niby nikt nie waży się kwestionować, a z tekstu by się ostała wtedy krótka notka informacyjna, napisana fatalną polszczyzną;
        2) zmyślenia i zakłamania, by choćby wymienić to, jakoby Hunter wymyślił adrenochrom i, więcej, że słynne słowa o załamującej się fali padły w filmie po zażyciu wymienionego wyżej narkotyku, kiedy w rzeczywistości jakieś pół godziny w filmie dzieli te dwa wydarzenia, tj. przyjęcie adrenochromu i wypowiedzenie kwestii o przebrzmiałym i zaprzepaszczonym pokoleniu (dla ścisłości, kwestia ta została wypowiedziana po zapaleniu konopi ze spreparowanej z żarówki fajki, co wywołało reminiscencje roku 65. (na marginesie ciekawostka: w scenie tej występuje sam Hunter, który nie został wymieniony w czołówce filmu), w pokoju hotelu Mint; adrenochrom został zaś przez bohatera przyjęty w innym pokoju hotelowym, podczas trwania konferencji prokuratorów dotyczącej narkotyków);
        3) itd.

        Można wymieniać jeszcze długo szalbierstwa autora, tylko po co, kiedy one aż biją po oczach? Niech autor na spokojnie przeczyta, co „spłodził”, a może sam zobaczy, jeśli faktycznie nie widzi (w co wątpię), jakich bałamuctw się tu dopuścił.

        Miast strugać guru, radzę nabrać pokory i uzbroić się w cierpliwość, kiedy się coś pisze, by uniknąć grafomańskiego wylewu, w niby strumieniu świadomości (notabene zdradzającym płytkość umysłu autora), i braku rzetelności.

        Polubienie

      2. Nie wiem co jarasz, ale to nie jest tekst filmowy 😀

        P.S. Ile z ksiazek wymienionych w tekscie – ktory swoja droga jest i zbiorowym streszczeniem i krytyka – przeczytales?

        P.S.2. Czerpiesz przyjemnosc z obrazania ludzi? Pytam z czystej ciekawosci. Jak masz taka faze, to twoja sprawa.

        Polubienie

  4. Nie, nie mam takiej fazy. I proszę mi wierzyć, że nie potępiam Twojej działalności i trudu, jaki bez wątpienia wkładasz w to, co robisz. Przeciwnie – pochwalam. Niemniej, jeśli mogę, apeluję o większą rzetelność, o cierpliwość przy pisaniu i przy sprawdzaniu źródeł oraz o powściągnięcie emocji i nadmiernego przekonania o swojej nieomylności czy bezwzględnej słuszności własnych sądów. Kuje to w oczy, a osoby młode skrzywić może. A zatem więcej trudu, więcej krytycyzmu wobec siebie, a nikt się nie będzie czepiał i nic nie będzie wytykał, bo nie będzie czego wytknąć. Jeśli uraziłem, to proszę mi wybaczyć.

    Nie czytałem wszystkich książek Huntera, jednakże coś tam czytałem i jakieś pojęcie mam. Odnośnie tego, że „nie jest [to] tekst filmowy”… Takie wykręcanie kota ogonem nic nie da.

    Pozdrawiam.

    Polubienie

    1. Ok, jako ze udalo nam sie dotrzec do fazy dyskusji, w ktorej belkot zszedl na drugi plan – co generalnie uwazam za sukces w dobie, w ktorej dominuje szybkie obrzucania sie gownem – wypunktuje ci kilka rzeczy. Twoj pierwszy komentarz jest nie tylko obrazliwy (trzy inwektywy bez uzasadnienia w pierwszym zdaniu), ale nie ma zadnego sensu w kontekscie tego, do czego sie wlasnie przyznales, czyli tego ze cos tam czytales, czyli tego, ze W ZASADZIE nie znasz tworczosci HST, a przynajmniej nie znasz jej na tyle, zeby sie na jej temat miarodajnie wypowiadac. Budujesz wiec zasadniczo swoja krytyke na braku znajomosci tematu, co automatycznie ja obala.

      Ale ok, idzmy dalej. Jesli dobrze rozumiem – a moge miec wciaz watpliwosci – to nie podoba ci sie wychwalanie tworczosci HST. Nie wiem czy przeczytales tekst do konca, ale jego celem jest kompleksowe streszczenie ksiazek HST (z wyjatkiem tomow listow) czytelnikowi, ktory TAK JAK TY, przeczytal ich moze 2-3. W powyszym tekscie znajdziesz wiec zarowno „ochy i achy” nt. „Fear and Loathing on the Campaign Trail (…)” jak tez krytyke „Dziennika rumowego” czy „Hey Rube”. Argument, ktorego uzywasz, jest wiec slaby, rzeklbym nawet nie do podtrzymania. Czy HST jest najlepszym pisarzem na swiecie? Nikt tak nie twierdzi! To bylaly zreszta nie tylko karkolomna, ale takze dziecinna teza i nie znajdziesz jej na pewno w tym tekscie.

      Twoj drugi komentarz to tez jakies kuriozum, chociaz silisz sie przynajmniej na krytyke. Oskarzasz mnie o myleniu scen w filmie czy oszukiwanie czytelnika (sic!). O jakim kurwa filmie ty mowisz? Caly tekst jest o literaturze i pojedyncza dygresja – ktora musialem wyszukac – nie ma na celu recenzowania „Las Vegas Parano” czy wdawania sie w polemike nt. scen z adrenchromem czy innych. Po przenalizowaniu tego punktu twojego komentarza nie wiem, czy cierpisz na halucynacje, czy po prostu walisz przypadkowe komentarze na lewo i prawo, ktorych sens jest znikomy. Oskarzanie mnie o wykrecanie kota ogonem brzmi w tym kontekscie jako obrazanie sie na kolege, ktory rozjebal ci garaz traktorem, tyle ze we snie.

      Pozostaje oskarzenie o grafomanstwo, nieomylnosc, brak pokory etc. Ok, dajmy na to ze jestem pierdolonym grafomanem, pisze chujowe teksty, jestem ignorantem etc. Hmm pojawiasz sie po 8 latach od publikacji tekstu, w trakcie ktorych nie padl zaden zarzut tego rodzaju, a komentarze, jak sobie mozesz poczytac pod tekstem, byly. Jasne, tekst jest dlugi, poswiecilem mu troche czasu, sam go redagowalem i dokonywalem korekty, co jest w ogole nieprofesjonalne, tyle ze to nie jest magazyn z zasobami, ktore maja duze firmy medialne, ktore moga sobie pozwolic na sprawdzanie i wygladzanie tekstow. Wszystko tutaj robie sam, wiec bledy edytorskie sa wliczone w efekt koncowy, jestem ich w pelni swiadomy.

      A styl, ton czy przekaz, dodam, sa zawsze sprawa subiektywna, wiec moga ci sie oczywiscie nie podobac. Masz do tego pelne prawo! Nie jestem w stanie zadowolic kazdego i nie taki jest tez moj cel, ale automatyczny skok od krytyki tekstu do walenia na odlew w autora, jest w mojej opinii nie tylko niedopuszczalny, ale robi posmiewisko z zamierzonej krytyki.

      Polubienie

      1. Pozwolę sobie na zacytowanie swoich słów: „Nie warto podejmować się wysiłku krytyki czegoś, co samo sobie wystawia laurkę wystarczająco krytyczną”. Nic więcej nie mam do dodania. Jeszcze raz pozdrawiam.

        Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.