Maczeta (2010)

Bez wątpienia jeden z największych hitów kasowych Rodrigueza ostatnich lat, który doskonale zarezonował wśród jego fanów i przekazał dalej nowinę. Eksploatacja wróciła i tak samo jak 40 lat temu – w złotym wieku kina drive-inowego – efektywnie kopie tyłki. Nawet jeśli film niezupełnie przeorał mi mózg w taki sam sposób jak Planet Terror, miałem przy jego oglądaniu sporo zabawy. Maczeta dał mi bowiem okazję, by powspominać tanie produkty New World Pictures – żeby nie rozwlekać się nad innymi wytwórniami.

Podczas gdy chwytliwy trailer zdążył ewoluować w film, scenariusz dał pole łamiącej schematy akcji, pełnej wywlekanych flaków, ognistych eksplozji, szybkich przygód seksualnych i przedziwnych charakterów. Sama postać Maczety jest w dużej mierze kalką czarnych rewolucjonistów, wyjętych żywcem z cormanowskich jungle movies – z mitycznym bohaterem Savage! (1974) na czele, tajemniczymi karatekami w stylu Billy’ego Jacka (Straceńcy) lub wstaw sobie sam.

Kiedy meksykański agent Maczeta (Danny Trejo) zostaje wrobiony przy wymierzaniu sprawiedliwości w trakcie samodzielnej misji, której celem jest schwytanie bewzględnego barona narkotykowego o imieniu Rizzi (Steven Seagal), ledwo udaje mu się ujść z życiem… ale ceną jest utrata żony i córki. Po przekroczeniu amerykańskiej granicy Maczeta zaczepia się w Teksasie, gdzie desperacko wystaje z imigrantami próbując podjąć pracę fizyczną, ale los wplątuje go zamiast tego w skomplikowaną aferę polityczną, której ma być w zamierzeniu tylko pionkiem. Gdy Maczecie nie udaje się wykonać zleconej misji – która od początku jest skazana na niepowodzenie – staje się zabójcą poszukiwanym przez policję i by przetrwać w jednym kawałku, musi zejść do podziemia.

Tym razem dzierży jednak maczetę, którą wypruwa flaki wszystkim złym typom. Nie chodzi nawet o to, że nasz bohater kocha przemoc, ale nie ma innego wyjścia. Całe szczęście, że na jego drodze stanie piękna agentka imigracyjna (Jessica Alba), której podstawowym celem jest zlikwidowanie rewolucyjnej organizacji meksykańskiej, znanej jako Sieć. Wkrótce ślicznotka stanie z Maczetą ramię w ramię obnażając cichociemne układziki pomiędzy sekretarzami, senatorami i innymi skorumpowanymi włodarzami teksaskiej polityki, na czele których stoi polityk John McLauglin (Robert de Niro), wspomagany przez swojego perwersyjnego doradcę i siedzący głęboko w kieszeni Rizziego.

Szybki i brutalny, jak doberman na spidzie, Maczeta to film w zasadzie udany. W jaki sposób udało się Rodriguezowi zgromadzić tak fantastyczną plejadę aktorską, nie mam pojęcia, gdyż nie jestem jego dyrektorem obsady, ale zdecydowanie popchnęło to do przodu wynik finansowy produkcji. Scenariusz nie jest niestety tak dobry, jak w Planet Terror i kilka rzeczy można było spokojnie spłukać w kiblu, ale waląca w twarz prostota obrazu, kierowana logiką akcji za wszelką cenę, złożyła się w efekcie na przyzwoity mózgojeb, który da się oglądać jednym okiem, jeśli drugie pozostaje przymknięte na dość kiepsko wyreżyserowane wątki parodii klasyków eksploatacji.

Pierwsza połowa zdecydowanie daje radę, ale później film staje się nieco głupawy i wymuszony z bardzo kiepskim zakończeniem – trzeba podkreślić, że Rodrigueza naprawdę stać na więcej! Można przypuszczać, że ten klimat został częściowo zaprojektowany pod nieobytą z oryginałami publikę, ale nie zapominajmy o tym, że stare cuda drive-inowe – nakręcone w tydzień, zmontowane w weekend – rzadko kiedy przekraczały poziom przeciętności. Wciąż, przyzwyczajony do wysokiego poziomu produktów spod igiełki Troublemaker Studios, mój mózg nie zaśpiewał w odpowiedzi tak jak należy.

Ale co się będziemy rozwodzić nad szczegółami! Charakter Maczety pozostaje genialny! Danny Trejo naprawdę zrobił tu krok do przodu w swoje karierze. Obsadzany od lat niemal wyłącznie w rolach meksykańskich gangsterów, bandytów i złoczyńców – głównie w serialach telewizyjnych tj. Sons of Anarchy czy Breaking Badaktor w pewnym momencie zamknął się w tej szufladce. To oczywiście sprawiło również, że Rodriguez miał łatwy wybór, ale po co był mu ten cały latynoski kicz??? Muszę przyznać, że moja dusza trochę ucierpiała podczas szturmu rewolucjonistów na fortecę vigilantes z low riderami i chopperami (w jasny sposób parodiującego sceny z Mad Maxa II).

To było trochę za dużo, ale pewnie dobrze się wpasowało w chłonny rynek nastolatków. Mimo wszystko oglądając Maczetę bawiłem się dobrze ze względu na wrzuty w stylu Roberta De Niro (który nie jest jednym zmoich ulubionych aktorów) reinterpretującego swoje stare dni w szkole Rogera Cormana (Bloody Mama) czy wielkiego Cheecha Martina (niezapomniana część legendarnego duetu Cheech & Chong), który wcielił się w jarającego jointy księdza, a nawet Stevena Seagala (kiedyś mojego idola) ze swoimi technikami ken-do i ai-ki-do, choć tym razem po stronie zbrodni. Wszyscy czekamy na Machete Kills mając nadzieję, że Rodriguez nieco się w sequelu poprawi.

Conradino Beb

Oryginalny tytuł: Machete
Produkcja: USA, 2010
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 3/5

5 komentarzy

  1. ja tam się dobrze bawiłem.
    a kontekst tekstu „father, please, have mercy. god has mercy i don’t” – wyśmienity.

    Polubienie

  2. Mnie się podobał, bawiłem się nieźle, chociaż zgadzam się, że Rodriguez ma lepsze filmy na koncie, zarówno „Planet Terror” jak i „Sin City” są o niebo lepsze, bardziej pomysłowe, zrealizowane z większym polotem i inwencją 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.