Django Unchained (2012)

django_unchained_poster

Chyba nigdy nie wyszedłem z kina po filmie Tarantino z takim niedosytem, jak po Django Unchained, na który napalałem się swoją drogą ładnych kilka miesięcy. Obietnica kinowego raju została tym razem szybko pogrzebana, a gdy pojawiły się napisy końcowe, automatycznie przypomniały mi się wszystkie największe tytuły mistrza, niczym znaki na niebie, niedościgione wzory, współczesne klasyki, których perfekcji Quentin już nigdy jednak pewnie nie powtórzy.

Prawda wyszła na wierzch – kultowy reżyser nie zna się zupełnie na robieniu spaghetti westernów pomimo oczywistego ubóstwiania włoskich mistrzów gatunku i osobistej pasji, której oczywiście nie można mu odmówić. Jednak Django Unchained zawodzi nie tyle z braku pomysłu czy erudycji, co głównie z powodu wadliwych czynników pierwszych: nietrafionego castingu, słabej intrygi i braku charakterystycznego ładunku autorskiego w scenach, które powinny grać przed widzem, jak Orkiestra Wiedeńska.

W Django Unchained maestro po raz pierwszy w swojej karierze stanął w połowie drogi, pomiędzy osobistymi pociągnięciami pędzla, a chęcią trzymania się w ryzach narzuconej sobie samemu konwencji. To nie wyszło niestety na dobre filmowi, z którego pomiędzy krwawymi scenami rewolwerowej jatki, hołdami dla Lucia Fulciego i Sergia Corbucciego, a chęcią demistyfikacji brutalnej historii niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, wyłazi zwyczajna nuda i słaby warsztat zatrudnionych aktorów.

To już nie jest ten sam Tarantino, którego pamiętamy chociażby z wirtuozerskiego przeniesienia na ekran swojej własnej wersji dziejów II Wojny Światowej w Bękartach wojny, gdzie historia toczy się, jak wysokiej klasy czerwone wino, gdy tylko otworzy się butelkę. Nie jest to tym bardziej szaleńczo humorystyczny i brawurowo zrealizowany film gangsterski tj. Wściekłe psy czy autorski walczyk z amerykańską popkulturą w stylu niezapomnianego Pulp Fiction.

Spaghetti western a la Tarantino może był teoretycznie ciekawym pomysłem, ale zdecydowanie ryzykownym i wszyscy fani gatunku, jak też talentu samego reżysera, dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Nie można bowiem zapominać, że klasyczne, włoskie produkcje charakteryzowały zawsze trzy rzeczy: niski budżet, wszędobylski humor i – być może najważniejsza z nich wszystkich – bezpretensjonalność! A te składniki są w Django Unchained prawie że nieobecne.

Film ma przepiękną scenografię, dizajnerskie kostiumy i malownicze lokacje, ale w tej stercie dolarów ginie prosty, niewymyślny duch westernowej eksploatacji, tak charakterystyczny dla klasyków spag-westu. To pięknie, że postać dr. Schultza jest wzorowana na cynicznych najemnikach (zwykle Niemcach, Szwedach lub Polakach) z filmów Corbucciego, granych tradycyjnie przez Franca Nera – który zresztą odgrywa cameo w filmie – ale w kontekście walki o sprawiedliwość społeczną traci ona szybko swoją lekkość.

I choć Christoph Waltz jest najjaśniejszym punktem tego przedsięwzięcia – czasem wydaje się, że wyłącznie na nim wisi cały scenariusz – reszta aktorów nie mogła zostać gorzej dobrana. Jamie Foxx miał malutko psychologii do ogarnięcia w roli Django – koniec końców gra świeżo wyzwolonego z kajdanów niewolnika – ale jego emocje są zbyt oczywiste, a manieryzmy towarzyszące monologom papierowe.

I właśnie tu leży pies pogrzebany, bo gdyby był to film klasy B, nawet okiem bym nie mrugnął, tylko przyjął wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, ale w sosie autorskiej, wysokobudżetowej wizji Tarantino staje się to męczącą belką w oku. Podobnie jest z rolą Leonarda Di Caprio, plantatorem Calvinem Candiem, którego bezduszność musimy wziąć na wiarę, bo sam aktor nie potrafi jej poprawnie odegrać. Jego słodka twarz i brak umiejętności uwodzenia mimiką nie tylko nie wzbudzają strachu, ale każą się wręcz litować nad granym przez niego charakterem. A nie o to chyba Tarantino chodziło!

Trzeba przy tym podkreślić, że artysta wziął tym razem na warsztat bardzo prosty scenariusz. Łowca nagród znajduje niewolnika, wyzwala go, a potem uczy zawodu, by w końcu pomóc mu w znalezieniu żony-niewolnicy. Jedno zdanie w zasadzie streszcza całą intrygę Django Unchained, ale próba interpretowania przez reżysera bolesnej historii niewolnictwa w jej ramach rozbija się o ograniczenia samego gatunku. Osobiście kocham prostą rozrywkę, której nieprzerwanie od 50 lat dostarczają fanom spag-westy Leone, Corbucciego i Sollimy, ale nie oczekuję od nich nic ponadto.

Jeśli chciałbym obejrzeć western wyrafinowany, autorski, kontrkulturowy, który używa gatunku tylko jako pretekstu dla zrealizowania szerszej wizji, sięgnąłbym po McCabe’a i panią Miller. W ramach gatunku można wprawdzie dokonać cudów, ale nie da się stworzyć dzieła genialnego, które nie rozsadzałoby jego ram! Jeśli film ma być czymś więcej niż zabawą, trzeba mu nadać jakąś głębszą myśl, a jej konsekwentnej realizacji zabrakło w Django Unchained kompletnie!

Żeby jednak oddać filmowi sprawiedliwość, doceniłem w nim liczne sceny hołdu – choć niektóre bardzo wymuszone – jak biczowanie przez Django bandyty na plantacji w Tennessee, co odsyła do Czasu masakry Fulciego, wysadzenie w powietrze domu dynamitem, co może kojarzyć się tylko z Companeros Corbucciego, czy też zasłanianie się trupem podczas strzelaniny: scena z kultowego spag-westu Śmierć jeździ konno z Lee Van Cleefem. Bardzo przypadło mi także do gustu symboliczne przywołanie Bruce’a Derna w jednej ze scen!

Tarantino ponownie odsłonił też swoje muzykalne oblicze z tematem z oryginalnego Django na pierwszym planie oraz fantastycznie wyreżyserował sceny strzelanin, które swoją drogą uważam za najlepsze w całym filmie. Całość rozpada się jednak w oczach, ciągnięta raz w tą, raz w drugą stronę, a do tego z niepotrzebnymi dłużyznami oraz niemrawymi zwrotami akcji. Punkt, w którym znalazł się obecnie kultowy reżyser – nieco opętany ciągłym nawiązywaniem dialogu ze swoimi filmowymi wzorami – wydaje mi się krytyczny dla jego dalszej kariery. Quentin obiecywał wprawdzie niedawno, że pożegna się z reżyserowaniem, ale teraz rozumiem dlaczego ta obietnica powinna być potraktowana poważnie.

Conradino Beb

 

Oryginalny tytuł: Django Unchained
Produkcja: USA, 2012
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 3,5/5

19 komentarzy

  1. … i tu własnie była w chuj zaprzepaszczona szansa tego hung upa usankcjonowac porządnie. Film powinien dojśc do ostatniej granicy wytrzymałosci widza ( tortury Django i Brunhildy, zero nadzieji ) – i wtedy… kawaleria nadciąga! Totalny bunt niewolników Candylandu, jedni giną, ale nastepni dopadają kowbojów, rozrywają ich na strzepy , zdobywają bron i rozpierdzlają wszystko uwalniając ledwo żywych bohaterów.
    I nie pod żaden hip hop, a od razu pod Ole Johna Coltrane’a.

    Polubienie

  2. Ci trzej konwojenci od razu mi wyglądali na idiotów i wiedziałem, że Django ich przechytrzy. W sumie to trudno się z Wami nie zgodzić, potencjał został zmarnowany. Ten pomysł z buntem niewolników faktycznie pasowałby tu idealnie i dziwne, że Tarantino na to nie wpadł 😉

    Polubienie

  3. Ja jeszcze dodam, że z filmu Tarantino dowiedziałem się jednej ciekawej rzeczy, o której wcześniej nie miałem pojęcia. A mianowicie, że Alexander Dumas był czarny 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.