Chyba nigdy nie wyszedłem z kina po filmie Tarantino z takim niedosytem, jak po Django Unchained, na który napalałem się swoją drogą ładnych kilka miesięcy. Obietnica kinowego raju została tym razem szybko pogrzebana, a gdy pojawiły się napisy końcowe, automatycznie przypomniały mi się wszystkie największe tytuły mistrza, niczym znaki na niebie, niedościgione wzory, współczesne klasyki, których perfekcji Quentin już nigdy jednak pewnie nie powtórzy.
Prawda wyszła na wierzch – kultowy reżyser nie zna się zupełnie na robieniu spaghetti westernów pomimo oczywistego ubóstwiania włoskich mistrzów gatunku i osobistej pasji, której oczywiście nie można mu odmówić. Jednak Django Unchained zawodzi nie tyle z braku pomysłu czy erudycji, co głównie z powodu wadliwych czynników pierwszych: nietrafionego castingu, słabej intrygi i braku charakterystycznego ładunku autorskiego w scenach, które powinny grać przed widzem, jak Orkiestra Wiedeńska.
W Django Unchained maestro po raz pierwszy w swojej karierze stanął w połowie drogi, pomiędzy osobistymi pociągnięciami pędzla, a chęcią trzymania się w ryzach narzuconej sobie samemu konwencji. To nie wyszło niestety na dobre filmowi, z którego pomiędzy krwawymi scenami rewolwerowej jatki, hołdami dla Lucia Fulciego i Sergia Corbucciego, a chęcią demistyfikacji brutalnej historii niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, wyłazi zwyczajna nuda i słaby warsztat zatrudnionych aktorów.
To już nie jest ten sam Tarantino, którego pamiętamy chociażby z wirtuozerskiego przeniesienia na ekran swojej własnej wersji dziejów II Wojny Światowej w Bękartach wojny, gdzie historia toczy się, jak wysokiej klasy czerwone wino, gdy tylko otworzy się butelkę. Nie jest to tym bardziej szaleńczo humorystyczny i brawurowo zrealizowany film gangsterski tj. Wściekłe psy czy autorski walczyk z amerykańską popkulturą w stylu niezapomnianego Pulp Fiction.
Spaghetti western a la Tarantino może był teoretycznie ciekawym pomysłem, ale zdecydowanie ryzykownym i wszyscy fani gatunku, jak też talentu samego reżysera, dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Nie można bowiem zapominać, że klasyczne, włoskie produkcje charakteryzowały zawsze trzy rzeczy: niski budżet, wszędobylski humor i – być może najważniejsza z nich wszystkich – bezpretensjonalność! A te składniki są w Django Unchained prawie że nieobecne.
Film ma przepiękną scenografię, dizajnerskie kostiumy i malownicze lokacje, ale w tej stercie dolarów ginie prosty, niewymyślny duch westernowej eksploatacji, tak charakterystyczny dla klasyków spag-westu. To pięknie, że postać dr. Schultza jest wzorowana na cynicznych najemnikach (zwykle Niemcach, Szwedach lub Polakach) z filmów Corbucciego, granych tradycyjnie przez Franca Nera – który zresztą odgrywa cameo w filmie – ale w kontekście walki o sprawiedliwość społeczną traci ona szybko swoją lekkość.
I choć Christoph Waltz jest najjaśniejszym punktem tego przedsięwzięcia – czasem wydaje się, że wyłącznie na nim wisi cały scenariusz – reszta aktorów nie mogła zostać gorzej dobrana. Jamie Foxx miał malutko psychologii do ogarnięcia w roli Django – koniec końców gra świeżo wyzwolonego z kajdanów niewolnika – ale jego emocje są zbyt oczywiste, a manieryzmy towarzyszące monologom papierowe.
I właśnie tu leży pies pogrzebany, bo gdyby był to film klasy B, nawet okiem bym nie mrugnął, tylko przyjął wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, ale w sosie autorskiej, wysokobudżetowej wizji Tarantino staje się to męczącą belką w oku. Podobnie jest z rolą Leonarda Di Caprio, plantatorem Calvinem Candiem, którego bezduszność musimy wziąć na wiarę, bo sam aktor nie potrafi jej poprawnie odegrać. Jego słodka twarz i brak umiejętności uwodzenia mimiką nie tylko nie wzbudzają strachu, ale każą się wręcz litować nad granym przez niego charakterem. A nie o to chyba Tarantino chodziło!
Trzeba przy tym podkreślić, że artysta wziął tym razem na warsztat bardzo prosty scenariusz. Łowca nagród znajduje niewolnika, wyzwala go, a potem uczy zawodu, by w końcu pomóc mu w znalezieniu żony-niewolnicy. Jedno zdanie w zasadzie streszcza całą intrygę Django Unchained, ale próba interpretowania przez reżysera bolesnej historii niewolnictwa w jej ramach rozbija się o ograniczenia samego gatunku. Osobiście kocham prostą rozrywkę, której nieprzerwanie od 50 lat dostarczają fanom spag-westy Leone, Corbucciego i Sollimy, ale nie oczekuję od nich nic ponadto.
Jeśli chciałbym obejrzeć western wyrafinowany, autorski, kontrkulturowy, który używa gatunku tylko jako pretekstu dla zrealizowania szerszej wizji, sięgnąłbym po McCabe’a i panią Miller. W ramach gatunku można wprawdzie dokonać cudów, ale nie da się stworzyć dzieła genialnego, które nie rozsadzałoby jego ram! Jeśli film ma być czymś więcej niż zabawą, trzeba mu nadać jakąś głębszą myśl, a jej konsekwentnej realizacji zabrakło w Django Unchained kompletnie!
Żeby jednak oddać filmowi sprawiedliwość, doceniłem w nim liczne sceny hołdu – choć niektóre bardzo wymuszone – jak biczowanie przez Django bandyty na plantacji w Tennessee, co odsyła do Czasu masakry Fulciego, wysadzenie w powietrze domu dynamitem, co może kojarzyć się tylko z Companeros Corbucciego, czy też zasłanianie się trupem podczas strzelaniny: scena z kultowego spag-westu Śmierć jeździ konno z Lee Van Cleefem. Bardzo przypadło mi także do gustu symboliczne przywołanie Bruce’a Derna w jednej ze scen!
Tarantino ponownie odsłonił też swoje muzykalne oblicze z tematem z oryginalnego Django na pierwszym planie oraz fantastycznie wyreżyserował sceny strzelanin, które swoją drogą uważam za najlepsze w całym filmie. Całość rozpada się jednak w oczach, ciągnięta raz w tą, raz w drugą stronę, a do tego z niepotrzebnymi dłużyznami oraz niemrawymi zwrotami akcji. Punkt, w którym znalazł się obecnie kultowy reżyser – nieco opętany ciągłym nawiązywaniem dialogu ze swoimi filmowymi wzorami – wydaje mi się krytyczny dla jego dalszej kariery. Quentin obiecywał wprawdzie niedawno, że pożegna się z reżyserowaniem, ale teraz rozumiem dlaczego ta obietnica powinna być potraktowana poważnie.
Conradino Beb
Oryginalny tytuł: Django Unchained
Produkcja: USA, 2012
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 3,5/5
Widzę, że jesteśmy podobnego zdania. Dla mnie film jest całkiem znośny, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to tylko wersja robocza. „Django” ma swoje momenty, tylko szkoda że rozpływają się w tych 160 minutach. Tarantino zrobił chyba najgorszą z możliwych rzeczy – nakręcił hołd i to trochę pustawy. Chwilami wydaje się jakby chciał przekroczyć granice, ale wychodzi z sytuacji po linii najmniejszego oporu. Proste żarty, dużo krwi. Może to brak Lawrence’a Bendera na stołku producenta, nie miał kto pokierować reżyserem? No i zdecydowanie zabrakło Sally Menke. Tak sobie czasem myślę czy QT nie jest zbyt pobłażliwy wobec siebie, jakby kierował się zasadą „zrobiłem Pulp Fiction – wszystko mi wolno”. Trochę szkoda. „Django” to całkiem niezła rozrywka, ale jak na Tarantino jest słabo.
PolubieniePolubienie
No wlasnie, jak na Tarantino to slabo… w zasadzie niewiele lepiej od „Death Proof” moim zdaniem.
PolubieniePolubienie
No to mamy zupełnie odmienne zdanie. Ja nie jestem rozczarowany, nie odczułem dłużyzn, fabuła mi się podobała, aktorstwo również. Jedynie do soundtracku miałbym zastrzeżenia, bo użycie w kilku scenach hip hopu jest dla mnie niezrozumiałe. Ale film podobał mi się tak samo jak „Bękarty wojny”.
PolubieniePolubienie
Gdyby nie Waltz i Samuel Jackson, ten film bylby aktorsko porazka totalna! Di Caprio to kpina, a nie warsztat aktorski, a Jamie Lee Foxx tez nie lepszy. Gdyby Tarantino uzywal miejszej ilosci zblizen, byloby to widac znacznie mniej, ale jest ich tu mnostwo, wiec mimika twarzy robi sie kluczowa. Zawiesil sie chlopak pomiedzy ambitnym manifestem na temat niewolnictwa, a holdem dla klasykow. No coz, nie mozna robic cale zycie arcydziel i w tym punkcie przypuszczam, ze zacznie sie upadek!
PolubieniePolubienie
Się walnąłeś : Jamie Foxx, a nie Jamie Lee Foxx.
Ja bym się chłopa nie czepiał. Grał takiego prostego klocka i wypadł poprawnie, tak a nie inaczej miał napisaną rolę.
Co do Di Caprio, to imho tragrdii – jak biadasz – nie było, ale zgrzyt – owszem. I to bardziej z winy samego Tarantino, niż jego. Calvin sprawia wrażenie alter ego Shulza – ten sam i taki sam dandyzm w mowie i geście, tyrady na to samo kopyto myślowych ciągow – te postaci wogóle nie zostały zróżnicowane, Qentin wymislil jednego typa i przeciąl go na pół, tak po manichejsku 😀
… ale gdyby to np. Tim Roth zagrał Calvina, to bym się nie pogniewał.
Druga sprawa : sposób w jaki Django odnosi się do Calvina a zwłaszcza, jak ten ostatni to przyjmuje to LOL na maxa – co też obciąża autora, a nie aktorów.
Candy jest feudalnym panem życia i smierci na swoich włościach i w ani jednej sekundzie swojego życia nikim innym nie był.
A tu przyjeżdża doń jakichś dwoch kolesi, w tym jeden czarny, który kozaczy i pyszczy jak do równego sobie! Do kowbojów, czy Jacksona – OK, ale do jaśnie pana? !
Kurwa, co z tego, ze nie jest niewolnikiem, taki wyzwoleniec, to raptem drugie ogniwo w łańcuchu pokarmowym, nawet za białą rednecką hołotą. Normalnie, to by go zaraz psom rzucili . A po Candym to wszystko spływa, jak po kaczce, ni chuja tego nie kupuję.
Ale mimo to oglądało mi sie calkiem przyjemnie, to też jest sztuka sprawic, że mimo tych dwóch zgrzytow sekwencja w Candylandzie wypada, jako najlepsza w filmie. Ostatni akt ( po strzelaninie i ujęciu Django ) puszczony w pizdu i szyty grubymi, jak postrąki nicmi.
Bruce Dern wielki… takiemu to i kilkanaście sekund wystarczy. Wszystkie te jego psychopatyczne role stanęly mi nagle przed oczami… a bryle to miał na prawdę junackie, nie żadne pospolite lennonki 😀
Parę śmiesznych patentów – Brunhilda von Shaft :D, kłotnia o wory na głowach – tam faktycznie odstępy między dziurami na oczy miały po jakieś kilkanaście cm,:D
To taki mały dyskursik z ojcem kina amerykanskiego Davidem Wark Griffithem, ktory to w ,, Narodzinach Narodu” niezłą laurkę chłopakom z KKK wystawił 😀
Zdjęcia super git, to najlepiej i najefektowniej sfotografowany film Tarantino.
Dobre cytaty z ,, Mechanicznej Pomarańczy” i ,, Full Metal Jacket”.
Muza cienka, mógł bardziej wyraziste rzeczy zajumac innym. Kudy temu do ,, Reservoir Dogs”.
Z estetyką spaghetti westernu to nic wspólnego nie ma i miec nie miało, tak, ze zarzut, że coś tu od tej strony nie wyszło jest bezzasadny. Że imię Django i parę temacikow muzycznych? Sam kaptur nie czyni mnicha 😀
PolubieniePolubienie
Dobrze, ze to objerzales w koncu, przynajmniej mozna z kims watek kontynuowac – skrocilem Lee Foxxa na Foxxa swoja droga.
Di Caprio nie jest kompletna porazka, za duzo sie zreszta naogladalem drive-inowych straszydel, zeby takie opinie wyglaszac na temat smietanki Hollywood 😉 Tarantino nawiazuje do spag-westu, ale oczywiscie gatunku ozywic nie potrafi, bo ten skonczyl sie na dobre okolo 1972. W taki sam sposob nawiazuje jednak do dramatu historycznego czy tez sili sie na niego, a wszyscy dobrze wiemy, ze jesli ktos sie na cos sili. Na cos, co nie wychodzi naturalnie, to bedzie wtopa. W „Unchained” jest pelno cytatow, holdow etc. dla spag-westu i cala konstrukcja to oczywiscie Corbucci, wiec nie mozesz powiedziec, ze ze spaghetti film nie ma nic wspolnego, bo ma na maxa 🙂
W roli Di Caprio nie przeszkadza mi charakter, ktory jak faktycznie zauwazyles zostal przez Tarantino zmontowany dosyc prostacko, ale ograniczenia warsztatowe samego aktora, ktory wydusza wszystkie swoje zachowania na jedna nute i do tego nie zmieniajac mimiki, z tym samym, glupim spojrzeniem. W porownaniu do Rotha, a to dosc trafny strzal, bo on nadawalby sie na ta role znacznie lepiej – z „Wscieklych psow” doskonale znamy jego mozliwosci – Di Caprio jest po prostu nudny, wtorny i chujowy.
Soundtrack jest ok, ale znacznie gorszy niz ten z „Pulp Fiction” czy nawet z „Death Proof”. Co do Foxxa, zauwaz ze Tarantino mocno pociagnal watek zmiany jego losu i uczenia go rzemiosla przez Schultza! A tutaj powinna sie pojawic ewolucja charakteru – wszyystko zreszta na to wskazuje: nowy kon, nowe ubranie, siodlo, plany etc. Jednak po tym roku Django okazuje sie tym samym, nerwowym kolesiem, ktory nagle zmienia sie w Charlesa Bronsona z pokerowa twarza, jak ma wszystko wysadzic w powietrze.
PolubieniePolubienie
,,… cała konstrukcja, to oczywiście Corbucci…” – w którym miejscu? I który Corbucci, bo na pewno nie ,,Django” 66.
Jeżeli już, to tak na mega upartego ,, I Giorni dell’Ira” Tonino Valerriego, i to wyłącznie w zawiązaniu fabuły.
Cytatami się niczego nie da wskrzesic . Tarantino dobrze o tym wie, i wcale nie próbuje za ich pomocą czegokolwiek wykreowac – cytat to tylko cytat i tyle.
Spaghetti western to forma specyficzna – zwróciłes kiedys uwagę , jak w SW brzmią strzały z broni palnej? Albo jakie jedyne w swoim rodzaju piruety wykonują trafiani kolesie , z jakich ujęc jest to filmowane, jaki jest montaż planów i prowadzenie kamery, operowanie przestrzenią, dżwiękiem, ciszą, muzyką – nie mam tu na myśli tematów przewodnich, a wykorzystanie surowych, nieraz pojedynczych dżwiekow w budowaniu dramatyzmu . Bo spag wesst to forma uber alles, treśc jest na ogół prosta, jak jebanie 😀
Tu NIC z tych rzeczy nie ma ( ze dwie, trzy charakterystyczne szybkie transfokacje? w ,, Kill Billu” było tego w ciul więcej ) i nie dla tego, że nie wyszło, tylko zamierzenia były zupełnie inne.
Głowną siłą napędową tego filmu uczyniono słowo i dla tego on jest w gruncie rzeczy dośc statyczny wizualnie . Zdjęcia super pod względem ekspozycji, światła, koloru, głębi ale kamera jest w większości nieruchoma , a zróżnicownie planów wbrew pozorom raczej ubogie, ruch wewnątrzkadrowy też dupy nie urywa. I tak miało byc – coś za coś.
To jest tarantinowskie, własne kino, a nie wskrzeszanie spag westu.
Moim zdaniem filmem, który najsilniej zainspirował ,, Django Unchained” jest…… ,,Inglorious Bastards”.
Muzyka mi się nie podoba, bo jest strasznie letnia, ani jednego porządnego killera.
PolubieniePolubienie
Co do tego, że wielki pan Calvin Candy pozwolił Murzynowi pyskować, to ja akurat kupuję, w końcu Candy to także człowiek interesu, który liczył, że dokona wielkiej transakcji. Przyjął ich więc jako gości, myśląc że ma do czynienia z bogatymi klientami 🙂 A fabuła filmu była na tyle zajmująca, że nie oglądałem po to, aby wyłapywać nawiązania do starych westernów. Polubiłem ten film od razu, tak samo jak i „Bękarty wojny”. Oba filmy podobają mi się znacznie bardziej niż „Kill Bill” i „Death Proof”. A jak będę chciał sięgnąć po dobry spaghetti western to włączę sobie „Django” Corbucciego albo „Trylogię dolarową” Leone.
PolubieniePolubienie
Jeżeli już, to jako udzielny władca najpierw powinien kazac go wychłostac, żeby nabrał kindersztuby, a potem, jako człowiek interesu przystąpic do negocjacji.
Mnie się generalnie też film podobał, oprócz ostatnich kilkunastu minut – finał leży i kwiczy. Mam zamiar na dniach go sobie jeszcze raz zapodac.
PolubieniePolubienie
Final jest najgorszy, zreszta odberalem go jako usilny hold dla „Companeros”. Film jest faktycznie bardziej oparty na dialogach niz na samej akcji, ktora miejscami sie strasznie ciagnie bez wiekszej wartosci dla ekspozycji charakterow, ale te dialogi moim zdaniem sa znacznie slabsze niz w „Inglourious Basterds”, gdzie to po prostu byla czysta poezja…
Simply, wszystkie ujecia walki rewolwerowej sa krecone z katow, pozwalajacych fotografowac ogien z lufy – dosyc charakterystyczny element spag-westow. Nie twierdze, ze „Unchained” to nowy spaghetti western, ale strasznie mi przeszkadza to „uwiezienie” w ramach gatunku, czego jeszcze nigdy wczesniej nie odnotowalem u Tarantino.
PolubieniePolubienie
Akurat ,, Companeros” nie widziałem, z pokrewnych tylko ,,Mercenario” – jedyny western, gdzie Polak strąca samolot z winchestera 😀
Moim zdaniem spaghetti western w stanie czystym udało się reanimowac dwukrotnie :
,, Blind Justice” reż. Richard Spence 1994 ( film telewizyjny ! ) z Armandem Assante i Robertem Davi
,, The Desperate Trail” reż. P.J.Pesce 1995 z Lindą Fiorentino i Samem Elliotem.
PolubieniePolubienie
Dlaczego Wam się nie podobał finał? Czy dlatego, że Django użył dynamitu, który został wynaleziony po wojnie secesyjnej czy może jest jakiś inny powód ? 😀
PolubieniePolubienie
Dynamit nie ma tu nic do rzeczy – w oryginalnym Django ( a wcześniej w ,, Za garśc $”) był ckm wynaleziony jakoś na przełomie XIX i XX w. i żarło bez bólu. 🙂
Finał jest płaski, pozbawiony mocy , wyobrażni, twistów ( unforgiven, hombre ! ) – jakby Quentin chciał jak najszybciej to całe ustrojstwo zakończyc i iśc na banię. Do tego niewiarygodny w ciul – Django sprzedaje redneckom-konwojentom, że jest duża kasa za głowę kolesia, uwiarygodnia to listem gończym, a oni tak ochoczo go rozkuwają i dają mu giwerę do łapy – gościowi, który jeszcze przed chwilą wytłukł ich kumpli. Tu już żadne tanie kity z ,, ludżmi interesu” nie przechodzą, bo doskonale wiadomo, że nie w interesach Django tu przyjechał. To jest zagrywka pod target z zespołem Downa.
PolubieniePolubienie
Podobnie widzę ten cały pomysł z więzieniem Django w szopie i późniejszym transportowaniem go do kamieniolomow. Tarantino napisał to raczej dla siebie niż dla widza, bo obfituje to w rozwiązania a la „Naga broń”, absurdalne i dość głupawe.
Z wysadzeniem rezydencji mam taki problem, ze pachnie mi to z jednej strony wymuszonym hołdem. Jest to kompletnie niepotrzebne do rozwiązania akcji (strzelanina styka w zupełności), a poza tym wyglada tak komiksowo, ze zupełnie nie przypomina stylu Tarantino wchodząc w krainę motywów schwarzeneggerowskich! Jest to po prostu złe dobrana koncepcja w stosunku do reszty filmu, który jest w dużej mierze przewlekłym dramatem niewolniczym. Dodam, ze własnie z tym hang-upem mam główny problem. A ze to jest hang-up to jestem pewien!
PolubieniePolubienie
… i tu własnie była w chuj zaprzepaszczona szansa tego hung upa usankcjonowac porządnie. Film powinien dojśc do ostatniej granicy wytrzymałosci widza ( tortury Django i Brunhildy, zero nadzieji ) – i wtedy… kawaleria nadciąga! Totalny bunt niewolników Candylandu, jedni giną, ale nastepni dopadają kowbojów, rozrywają ich na strzepy , zdobywają bron i rozpierdzlają wszystko uwalniając ledwo żywych bohaterów.
I nie pod żaden hip hop, a od razu pod Ole Johna Coltrane’a.
PolubieniePolubienie
Mozna bylo zrobic wszystko, a Tarantino postanowil zrobic na koniec krwawa opere mydlana!
PolubieniePolubienie
Ci trzej konwojenci od razu mi wyglądali na idiotów i wiedziałem, że Django ich przechytrzy. W sumie to trudno się z Wami nie zgodzić, potencjał został zmarnowany. Ten pomysł z buntem niewolników faktycznie pasowałby tu idealnie i dziwne, że Tarantino na to nie wpadł 😉
PolubieniePolubienie
Ja jeszcze dodam, że z filmu Tarantino dowiedziałem się jednej ciekawej rzeczy, o której wcześniej nie miałem pojęcia. A mianowicie, że Alexander Dumas był czarny 😉
PolubieniePolubienie
Mulatem był, po czarnej babci.
PolubieniePolubienie