„Upadek jest normą” – o pasji do muzyki, zasadzie wiecznego powrotu i niskich lotach polskiego dziennikarstwa muzycznego z Rafałem Księżykiem rozmawia Conradino Beb

Rafał Księżyk to guru polskiego dziennikarstwa muzycznego, który latach ’90 współtworzył rodzącą się prasę muzyczną i popkulturową jako redaktor magazynów Brum, Plastik, Antena Krzyku, City Magazine i Aktivist. Współpracował również z fachowymi periodykami tj. Kaktus, Glissando, m:i, Jazz Forum, Jazzi Magazine, Dwukropek, a ostatnio aktywnie współtworzy kwartalnik Trans/Wizje. Jego teksty muzyczne i liczone w tysiącach recenzje ukazały się też w Gazecie Wyborczej, Dzienniku i Newsweeku.

Rafał prowadził autorskie audycje w Rozgłośni Harcerskiej/Radiostacji i nagrywał dla TVP Kultura. Jest także współautorem dwóch biografii: Desperado Tomasza Stańki (Wydawnictwo Literackie 2010) oraz Kryzys w Babilonie Roberta Brylewskiego (Wydawnictwo Literackie 2012). Obecnie przygotowuje do wydania dwie kolejne książki: 23 cięcia dla WSB – kieszonkową monografię Williama S. Burroughsa – oraz autobiograficzny wywiad-rzekę z Ryszardem Tymonem Tymańskim. Od grudnia 2012 Rafał sprawuje funkcję redaktora naczelnego magazynu Playboy.

Conradino Beb: W czym się ostatnio zasłuchujesz?

Rafał Księżyk: Niestety, moja aktywność słuchacka ostatnimi czasy nieco podupadła. Obecnie bardziej używam muzyki niż jej poszukuję. Pewnie wiąże się to z wcześniejszą nadaktywnością, która po latach zaowocowała przesyceniem i zblazowaniem. Najlepszą fazę na słuchanie łapię, gdy zapadam w obsesję, dotyczącą określonego wątku, ale większość wątków już niestety wyczerpałem. Poza tym, zawsze dobrze było być motywowanym do słuchania wyzwaniami dziennikarskimi, a dziś jest ich już nieporównywalnie mniej.

Parę lat temu, dla ożywienia, wybrałem kierunek odmienny od wcześniejszego. Po fali zgłębiania muzyki, która wychodzi gdzieś z korzenia modernistycznej awangardy, zabrałem się za czarną tradycję, ale i ten temat zdążyłem z czasem mocno przeczesać. A jeśli chodzi o konkrety, z nowych płyt przyczepiło się do mnie polskie Yeshe Live Piastowska – i to w zasadzie tyle z nowszych odkryć. A reszta mojej aktualnej listy to dziwna mieszanka: The Cramps, The Necks, Parliament, Toto Bissainthe, A Tribe Called Quest, a także łowione w sieci bootlegi Lou Reeda, odkrywające jego odmienne od utartego oblicze.

Conradino Beb: Jak wiele z muzyki, której słuchasz, stanowią nowe płyty, a jak wiele albumy, które stały sie osobistymi klasykami 5, 10, 15 lat temu?

Rafał Księżyk: Jako że cały czas mam aktywności dziennikarskie związane z muzyką (choć nie w takiej skali, jak dawniej, bo nastąpił upadek prasy muzycznej), przesłuchuję nowości po całości, na bieżąco i myślę, że wychodzi tego mniej więcej pół na pół ze starociami. Wiem, co masz na myśli pisząc o „osobistych klasykach”, ale jakoś mniej mi to siedzi w głowie. Sortuję wszystko stylistycznie i jest tak, jak miałem kiedyś z jazzem. Gdy byłem w fazie obsesji, zebrałem około 15 półek płyt jazzowych, a po paru latach zostało mi z tego pół – absolutna esencja. Z nowych rzeczy odkładam w zasadzie coraz mniej. Najwięcej zebrało się aktualnych wydań muzyki afro, a więc wydawnictwa takich labeli jak Analog Africa, Strut czy Soundway. Te faktycznie od razu trafiały do klasyków.

Conradino Beb: Chciałem ten temat poruszyć nieco pózniej, ale sam z nim wyskoczyłeś: upadek dziennikarstwa muzycznego w Polsce. Podobnie jak ty, z niepokojem patrzę na na to co się dzieje z naszymi mediami muzycznymi. Kiedy i dlaczego zaczął się smutny proces ześlizgiwania po równi pochyłej?

Rafał Księżyĸ: Nie patrzę na temat z niepokojem, bo już od dawna nic sobie  po nim nie obiecywałem. Ja bym to ujął tak – upadek to stan będący normą, który przerywają momenty wzlotu, jak ten z lat 1993 – 2000, co było związane z impetem młodego kapitalizmu i faktem, że wygłodzeni po czasie komuny fani jęli ochoczo korzystać z oferty rynku. Również z pism muzycznych. Pojawiła się masa tytułów, a ostał się Teraz Rock, co konkretnie oddaje mentalność statystycznego odbiorcy muzyki w naszym kraju (za czasów Brumu proponowaliśmy Wojewódzkiemu, aby w kontrze nadać pismu podtytuł: „Jedyne pismo rockowe ludzi bez wąsów dla ludzi bez wąsów”). A lata ’90 były niesamowitym okresem twórczego chaosu dla muzycznych mediów. Kiedy dział się chaos bywało rewelacyjnie – Rozgłośnia Harcerska/ Radiostacja, wczesny etap Aktivista, magazyn Antena Krzyku – a potem albo medium upadało, albo wkraczali menadżerowie i wtłaczali wizję w słupki.

To wymiecenie prasy muzycznej ma też oczywiście związek z tzw. kryzysem gospodarczym i z upadkiem mediów papierowych. Chociaż, gdyby została wypracowana na naszym gruncie pewna szeroko pojęta kultura muzyczna, byłoby może inaczej. Upadek prasy muzycznej zaczął się wraz z pierwszym kryzysem w 2001 i teraz sięgnął dna. O samych dziennikarzach muzycznych mam kiepskie zdanie. Większość, których spotkałem, to były niedouki, lenie albo pijaczyny o bardzo wąskich horyzontach, a jeśli szczęśliwie byli znawcami muzyki, to próżno było szukać szerszego kulturowego zaplecza, o erudycji nawet nie wspominając. Niestety, polscy dziennikarze muzyczni byli zawsze słabo opłacani i pęd za kasą wyrywał z nich resztki energii. Dziedzina, w której trudno o rozwój, jeśli człowiek chce się z tego utrzymać.

Conradino Beb: Ale jeśli możliwe było wyrwanie kontroli nad muzyczną infosferą z rąk świrów, onanizujących się nad płytami Marillion i Procol Harum, oraz prezenterów w stylu Marka Sierockiego w połowie lat ’90, z pomocą mediów tj. Brum, Plastik, Aktivist i Radiostacja, dlaczego na tej fali nie wyrosło następne pokolenie dziennikarzy-ekspertów? Czytając wiele dzisiejszych publikacji czuję, że w zasadzie się cofamy. Poziom dyskursu obniżył sie radykalnie, a także przesunął w amatorską stronę. Najciekawsze rzeczy opisują i odkrywaja dzisiaj pasjonaci w Internecie, a nie „profesjonaliści”!

Rafał Księżyk: Pasjonaci zawsze byli górą. Pewną rzeczą, która – do czasu – zawsze zaskakiwała mnie w kolejnych redakcjach to fakt, że konkretnie i na poziomie o muzyce pogadać można było tylko z grafikami, którzy swym gustem i wiedzą przytłaczali nawet fachowych dziennikarzy. Jest to więc kwestia wrażliwości.

W latach ’90, wraz z uwolnieniem prasowo-radiowego monopolu na informację, faktycznie doszło do przewrotu na podwóreczku mediów muzycznych, do czego przyłożył się także boom techno/rave, który trochę zmienił mentalność i przepływ gotówki od sponsorów oraz reklamodawców. Ta krucjata poległa, jeśli chodzi o konkretne tytuły, ale myślę, że w szerszej perspektywie odniosła pozytywny skutek. Wystarczy zajrzeć do prasy codziennej, tygodników i miesięczników niefachowych – uważam, że ich działy muzyczne, jeśli chodzi o dobór płyt, są o niebo lepsze niż bywało to kiedyś. I to jest realna korzyść, z tego krótkiego zamachu na dyskurs muzyczny, jaki miał miejsce w latach ’90.

Zgadzam się jednak, że poziom bardziej fachowych publikacji sie obniżył. Winne jest przede wszystkim tempo przepływu danych – szybciej, więcej, ale płycej. W tych realiach nie ma szans na dłuższe dociekania, a zresztą czy byłyby one czytane? Amatorzy są bardzo w porzadku – szczególnie ci z długim stażem – ale wiadomo, że o pewnych sprawach nie mają pojęcia, bo i skąd? Z tego powodu ubolewam nad upadkiem – mówiąc górnolotnie – idei redakcji, pojętej jako miejsce spotkań i ścierania się różnych opcji.

Pamiętam jakie kolizje, utarczki, ale też przepływy inspiracji zdarzały się w takich miejscach, jak Brum, Plastik i Rozgłośnia Harcerska. Kłóciliśmy się, podrzucali nowe rzeczy, chwalili. I taka konfrontacja twarzą w twarz nie może w żaden sposób zostać zastąpiona wymianą postów czy e-maili. Ci dzielni amatorzy z sieci są odcięci od tej atmosfery i często – sami nawet nie zdając sobie z tego sprawy – brną w solipsyzm i koniobijkę. Poszczególne sieciowe media muzyczne cierpią na brak różnorodności, są ograniczone ramami stylistycznych preferencji. A ich wyznawcy siłą rzeczy to podejście przejmują.

To jest problem nadmiaru, znów chaotyczna sytuacja, na którą trzeba znaleźć sposób i takim sposobem wydają się obecnie gesty idiosynkrazji. Blogi muzyczne są lepsze niż jakiekolwiek przekrojowe portale, ale jak ogarnąć tę mnogość osobliwości i nie zwariować przy tym? Liczy się sprawne skakanie bez ambicji ogranięcia całości, gest własnego wyboru. Dlatego dzisiejsza kultura koncentruje się wokoł obsesji stylu. Po co szukać esencji skoro najprowdopodobniej jej nie ma, a wszystko jest kwestią stylizacji? Nawet fryzjer to dziś stylista fryzur, a piekarnia to galeria wypieków.

Drążąc dalej, wydaje mi się, że dziś muzyka po prostu mniej ludzi interesuje, a na pewno na mniej pogłębionych zasadach, gdyż funkcjonowanie w dzisiejszych czasach nie sprzyja refleksji. Muzyka działa raczej jako atrybut stylu, kwiatek w butonierce, etc. Zresztą sama muzyka w latach ’00 też stawia głównie na etos stylu, w związku z czym trafia raczej w rejony lajfstajlu i gadżetu niż bebechów i ducha.

Conradino Beb: No właśnie, to gigantyczne wyładowanie informacyjne, jakiemu podlega obecnie muzyka w Internecie, zmienia cały układ. Kwitną niszowe blogi typu „brazylijski garaż lat ’60 i walijski folk sprzed II Wojny Światowej”, rzadkie albumy są wrzucane w całości na YouTube, popularne robią się płatne usługi typu Spotify, a w końcu mamy Last.fm i nieśmiertelne ściąganie przez BitTorrent czy Filestube. Jak się na to zapatrujesz?

Rafał Księżyk: Świetna sprawa, aczkolwiek, jak wspominałem, trudna do ogarnięcia. Obawiam się, że jeśli ktoś jest zupełnie pozbawiony zaplecza, to podczas tego skakania po tematach, może mieć problem. Ciekawe będzie śledzenie efektów tego zjawiska po paru latach, bo dojdzie do redefinicji starych kanonów, a te nowe nie będą już monolitem. To zresztą tylko jeden ze skromnych nurtów skoku ewolucyjnego, który teraz przeżywamy. Samplowo-cutupowe podejście do kultury już zwyciężyło – z przyczyn nadmiaru właśnie – tylko jeszcze nie wiemy, co z tego dalej wyniknie.

Z jednej strony bardzo mnie to cieszy, bo wychowywałem się w realiach, gdzie jedyne oficjalne media wkładały do głowy, że królami muzyki są Pink Floyd. Z drugiej strony, po przeszło 20 latach pasjonackiego rozkładania muzyki na czynniki pierwsze, wiem że pewne źródła, korzenie, kierunki ewolucji i porządek następstw w dziejach muzyki nowoczesnej mają dość konkretny przebieg. Osobiście, wychodzę z założenia, że korzenna, pierwotna jakość danego wątku czy gatunku jest bezcenna i szkoda by było, gdyby w internetowym nalocie kuriozów ta świadomość się zupełnie zatarła.

Conradino Beb: Kiedy zacząłeś „dominować” muzyczny dyskurs ekspercki pod koniec lat ’90 – szczególnie w czasach Anteny Krzyku – doczepiło się do ciebie Glissando, a potem Porcys z Dejnarowiczem w pierwszym szeregu? Czy sądzisz, że było to coś w stylu otwartego sezonu na Księżyka, powodowanego zazdrością lub ignorancją?

Rafał Księżyk: Ależ ty pamiętliwy jesteś. Mi to już z głowy wyleciało i szczerze mówiąc żadnego sezonu nie zauważyłem. Najcięższe historie były w czasach Brumu, gdy telefony z hasłem: „Masz wpierdol!” lub „Jak cię spotkam, nie żyjesz!”, zdarzały sie często. Najlepsza historia była z zespołem Abraxas – mocno ich zjebałem, bo to była popłuczyna po Marillion z okropnie pretensjonalnym frontmanem i dostałem telefon od wydawcy Metal Mind. Pani asystentka najpierw oficjalnie mnie poprosiła, a potem przekazywała słuchawkę kolejnym członkom zespołu, którzy mówili co mi zrobią i mimozowaty w odsłuchu wokalista okazał sie nawiększym sadystą. A najzabawniejsze, że na koniec pani asystentka powiedziała, iż od siebie chciałaby dodać, że jej przykro za to co zrobiłem.

I jak się mają do tego wymądrzania Dejnarowicza? W tej sprawie byłem rozdarty, bo jako dziennikarz uważam, że w muzyce powinno być jak najwięcej ostrych, narwanych kolesi, ale z drugiej strony jego ruchy były żałosne. Najpierw męczył mnie o recenzję uciekając się do metod telemarketingu (telefony od wydawcy: ma pan płytę, napisze pan – kiedyś tego nie było). Zależało mu, aby mnie pozyskać jako autora, który na temat minimal music publikował najwięcej. Gdy przeczytał jednak krytykę, zakwestionował moją osobę od podstaw. Cóż, płyta była chybiona. W estetyce minimal po to operuje się małą ilością dźwięków, żeby pozostała przestrzeń na pogłębienie brzmienia, a jeśli on tego nie wiedział, to po co się zabierał za nagrywanie?

Nie wiem natomiast o co chodzi z Glissando. To była ciekawa inicjatywa, wiele świetnych rzeczy wypuścili, ze 3-4 lata z nimi współpracowałem i nie pamiętam zgrzytów, choć oczywiście nie płacili. Były problemy z ich redakcją tekstów, bo chłopaki mieli etos akademickich elit i dla przeciwwagi wrzucałem zgrzebne frazy czy jakieś podejrzane grepsy. Jeśli dobrze pamiętam, to oni w pewnym momencie rozsyłali wielce filozoficzne instrukcje dla autorów. Więcej problemów nie zauważyłem. Potem trochę przestał mi się podobać pomysł robienia numerów tematycznych na tej zasadzie, że brali kasę od instytucji kulturalnych np. Austrii czy Włoch i robili numer o muzyce z tamtych regionów.

To niestety przypomina mi działanie dzisiejszej zarazy, czyli menadżerów od kultury, którzy świetnie lawirują między grantami i fundacjami, ale przy takich działaniach na zamówienie czy na pokaz gubi się meritum. Siłą rzeczy to raczej obrotni ludzie niż pasjonaci i znawcy. No niestety, sam wychowywałem się w cieniu etosu undergroundu i sceny niezależnej, więc ten nowy model zarządzania kulturą wydaje mi się tak samo wstrętny, jak wszystkie inne technokratyczne wymysły. Niestety, w najbliższych latach właśnie to nas czeka. To i tak – pomimo wszystko – jest wartościowa robota na tle telewizyjnych konkursów i radiowych ramówek.

Conradino Beb: Mam wrażenie, że duże „kontrowersje” wywołałeś przede wszystkim rewolucyjnymi – jak na tamte czasy – zabiegami semantycznymi. Garściami wprowadzałeś do języka dziennikarskiego neologizmy i pojęcia w Polsce wtedy kompletnie nieznane. Nie można jednak było chyba zostawić w tyle ciemnoty intelektualnej poprzedniej epoki bez odpalenia językowej rakiety?

Rafał Księżyk: Te językowe zabiegi pojawiały się spontanicznie jako próba oddania pełni muzycznych wrażeń czy też wpisania ich w szerszy kontekst kulturowy, bez którego nie byłyby tym czym są. Poza tym, jak się dużo pisze, aż się chce pobawić słowem, żeby nie było nudno. Oczywiście, to znudzenie i odcięcie wynikało też ze sztampy, panującej na polu krajowych wyczynów recenzenckich. Na stare lata bierze mnie za to na prostotę wyrazu, co też jest następstwem długoletniej pracy ze słowem.

Co do kontrowersji, więcej ich chyba dostarczały zmiany frontów. A o tym dowiedziałem się z pierwszej ręki – od kolegi, który miał sklep płytowy. Powiedział mi, że niektórzy ludzie deklarują do mnie nienawiść, którą wywołuje fakt zmienności moich gustów. Jak to możliwe, że skoro chwaliłem drugi album Tortoise, po czwartym stwierdziłem, że są do niczego. To ciekawy przyczynek do mentalności fana, który po pierwsze, utożsamia się bezrefleksyjnie ze swym muzycznym wyborem, a co gorsza utożsamia się również, z tymi którzy myślą podobnie i jeśli ktoś wyłamie się z tego zachwytu, odbierają to jako perfidny atak na samych siebie. Innymi słowy, krytykując czyjś ulubiony zespół działasz tak, jakbyś osobiście go obrażał. Dziwne, ale prawdziwe. W tym wymiarze rzeczywiście przydałaby się zbiorowa sanacja narzędziami semantyki, zaproponowanymi przez naszego wielkiego, choć zapomnianego rodaka – Alfreda Korzybskiego.

Conradino Beb: OK, odbijmy w inną stronę. Czy widzisz wartość fenomenu już ochrzczonego przez zachodnich krytyków muzycznych jako ADHD-rock lub „record collection rock”? Jesteśmy obecnie w okresie, w którym wysoką falę łapie w muzyce nostalgia, związana z odgrzebywaniem i rekonstruowaniem brzmień z końca lat ’60 / początku lat ’70, ale nie tylko. Czy zgodziłbyś się, że przeszłość zaczyna powoli dominować nad poszukiwaniem nowych kierunków w muzyce? Artystycznie, a także rynkowo?

Rafał Księżyk: Użyłeś modnych terminów, ale taki stan rzeczy – rearanżowanie przeszłości – ma miejsce w nowoczesnej muzyce popularnej od jej zarania, Czym innym była bowiem mieszanka ech Afryki, Karaibów i kreolsko przemielonej Europy, która na nowoorleańskim Congo Square dała początek nie tylko jazzowi, ale też ewolucji muzyki pop w ogóle? To samo działo się w hardbopie lat ’50, gdy jazzmani sięgnęli do wiejskiego groove’u bluesa i funky oraz miejskich ech w postaci musicalowych melodyjek, albo w latach ’70 na Jamajce, gdy muzyka didżejska powstawała w oparciu o ślady epoki rocksteady, czy w hip-hopie przełomu lat ’80/’90, który wykorzystywał soulowo-funkowe sample z lat ’70. Zmienia się tylko nadbudowa.

Pamiętam jak w latach ’90 irytowało mnie hasło „nowe brzmienia” w odniesieniu do muzyki, która bazowała na starych samplach czarnej muzyki – przy innych wiatrach można by o niej przecież pisać retro. Wiatry zmieniły się jednak dopiero w latach ’00. Wtedy zaczęła się moda na lata ’80 (ja je pamiętam i zaręczam, że panował wtedy snobizm na lata ’60), więc sprawa nie dotyczy tylko przełomu ’60/’70, bo mainstreamowy adult pop hołubi przecież lata ’50. Wszystkie epoki wyłożone zostały obecnie na jednej cyfrowej tacy: bierz i korzystaj, a cień na to rzuca celne określenie „nostalgia”. Jak dla mnie, to wyraz lęku przed tym, co niesie kolejny wiek, w którym zaczął się, wprowadzony przez technologię skok ewolucyjny. A gdzie wylądujemy, nie wiadomo, więc lepiej spoglądać za siebie.

Z drugiej strony, kiedyś – nawet jeszcze w latach ’70 i ’80 – ludzie mieli więcej czasu na bardziej dogłębne procesy twórcze, czemu sprzyjały niewątpliwie bardziej tradycyjne technologie i wolniejsze tempo życia. Być może sytuacja na tym polu zmieni się wzorem wielkich tradycji duchowych. Kiedyś ludzie je tworzyli, a dziś – choć na arenie ducha ruch wielki – mamy do czynienia z kuriozami, które na tamtych naukach żerują. Może tak stać się i ze sztuką, doszło bowiem do rodzaju bohemizacji klasy średniej. Jest w dobrym guście zajmować sie sztuką, co owocuje nadprodukcją bełkotu. Miałem okazję poznać bliżej przynajmniej kilku wybitnych artystów i wszystko są to ludzie zwichnięci, przetrąceni, z dużym, głębokim bólem bycia w świecie. I to są właśnie źródła sztuki, a nie wyczucie trendów i narcystyczne fiu bździu.

Przeszłość dominuje i co można z nią zrobić, to wyzbyć się nostalgii, a zamiast tego patrzeć na jej spuściznę, jak na nie do końca wykorzystane możliwości. A propos powrotów, nie można wyrazić tego lepiej niż zrobił to Roland Barthes twierdząc, że moda to wieczny powrót tego samego.

Conradino Beb: Co powiedziałbyś w tym kontekście o rosnącym trendzie winylowym? CD jako ginący nośnik, przyszłość rozgrywająca się pomiędzy „twardym” analogiem winyla, a „spłukaną” cyfrą mp3? Rozwarstwienie pomiędzy gustem audiofili, a spacerowym odbiorem muzyki przez pokolenie X-Boxa?

Rafał Księżyk: Oczywiście, że rozwarstwienie – stylowe. Pliki dla gówniarzy i średniaków, a kolekcja winyli to już atrybut wysokiego snobizmu. Koledzy, którzy zbierają, twierdzą, że większość reedycji – szczególnie te mainstreamowe – to kiepskie wydania, słaby winyl, więc trzeba kupować pierwsze tłoczenia, ale to nie jest nowy trend.

Ciekawsza sprawa – jak odbiór muzyki z sieci, na tych chujowych głośniczkach, które tną pasmo, że hej, będzie zmieniał myślenie młodzieży o muzyce. Nie jestem audiofiem od platynowych kabli, ale pasjonujące jest śledzenie tego, jak odsłuch zmieniał myślenie o muzyce. Koronny przykład to soundsystemy z Jamajki i przepływ basu do serca popkultury, ale też masa innych niuansów. Sam obstawiam, że big band Duke’a Ellingtona, słuchany z tranzystorowego radyjka w domu rodziców, ustawił brzmienie trąbki Milesa Davisa. Przykłady można by mnożyć, ale pojawia się jeszcze ciekawsze, wyjściowe pytanie: jak ten współczesny sieciowy syntetyk zmieni recepcję muzyki i ustawi wrażliwość jej przyszłych twórców?

Conradino Beb: To faktycznie ciekawa kwestia, szczególnie że coraz więcej płyt wychodzi tylko w formie mp3, albo jako mp3 i kasety. Jednak gdy polski, spauperyzowany dziennikarz muzyczny zaczyna recenzować mp3, których jakość względnie przypomina słynne rehacze z czasów sceny zinowej, to czy gatekeeperzy na wysokim koniu wciąż mają sens?

Rafał Księżyk: Przecież recenzje nie sięgają aż tak głęboko. Bardziej ciekawi mnie to, jak będą kombinować z brzmieniem ludzie wychowani na takich odsłuchach, gdy sami zaczną tworzyć muzykę, w której – jak już ustaliliśmy – nie zabraknie stylowej retro nostalgii. Jakie wnioski wyciągną z tego rządni zysku producenci.

Conradino Beb: OK, przeskoczmy do sfery twoich ostatnich działań literackich. Jak doszło do napisania Kryzysu w Babilonie – książki o Robercie Brylewskim?

Rafał Księżyk: Stwierdziłem, że wobec zaistniałej sytuacji na rynku prasowym trzeba się przestawić na książki. Zarabiać można gdzie indziej, ale pasje trzeba pielęgnować, bo to one pozytywnie ustawiają życie. W pewnym wieku nie można już się zagrzebywać w recenzjach i trzeba szukać wyzwań. Twórczości Roberta wiele zawdzieczam osobiście, a należy on bez wątpienia do fundamentalnych postaci polskiej kultury. Dziwne, że nikt wcześniej nie chciał spisać tej historii. Złożyłem mu zatem taką propozycję, żeby przysiąść i pogadać.

Pierwszą przymiarkę robiłem jeszcze w czasach Aktivista. Szefem gazety był wówczas Piotr Subotkiewicz, czyli Samohut z Izraela, no i Robert często wpadał, tyle że okres 2000 – 2001 nie sprzyjał rozmowie – kto czytał Kryzys w Babilonie wie dlaczego. Tu dygresja, Subotkiewicz jako człowiek wychowany w załoganckim zespole niewątpliwie przenosił ten sznyt na zarządzanie firmą. A efekt był taki, że panował totalny luz, ale gdy trzeba było zesłać numer do druku, ludzie sami się potrafili zmobilizować, by w imię owego luzu poświęcić weekend na robotę.

I dobrze sie stało, że rozmowa z Brylem odbyła się dopiero 10 lat później, bo weszła na nieco bardziej zdystansowany poziom. A ta historia – nie tylko przecież Roberta, ale całego środowiska – to jedna z tych nie do końca wykorzystanych możliwości, którą trzeba uratować z minionego wieku, bo jest niezwykle inspirująca. To świadectwo, które razem z Robertem dajemy na kartach Kryzysu w Babilonie, jest aktem niezgody na dzisiejsze czasy i próbą przekazania tamtej energii przyszłym pokoleniom. Brzmi to górnolotnie, ale taka jest sytuacja. Sam jestem człowiekiem XX wieku, co więcej, ukształtowanym w kompletnie już zdmuchniętym przez historię środowisku inteligenckim, więc cóż pozostaje, gdy chce się trzymać pion, jeśli nie słanie listów w butelce? Jednak takie postrzeganie rzeczy ma też swoje dobre strony – kiedy stoisz na granicy dwóch epok widzisz więcej.

Conradino Beb: Kumam, nigdy nie porzucać misji. A zahaczając jeszcze raz o medialny wgląd, czy coś cię denerwuje w dzisiejszych recenzjach muzycznych, zarówno internetowych, jak i papierowych? Czy miałbyś jakieś sugestie techniczne dla amatorów i profesjonalistów?

Rafał Księżyk: Jeśli już, to co zawsze, gdy autorowi brak wrażliwości i horyzontów, ale przestałem się tym denerwować. Sugestie? Obawiam się, że nic nowego nie dodam. Trzeba mieć własne zdanie. Starać się wciągnąć, przemówić do emocji i pobudzić wyobraźnię, choćby za sprawą metafor, obrazów, skojarzeń. Ale nie rezygnować z konkretów, które uczynią rzecz praktyczną dla czytelnika. Warto rzucać się w skrajne opinie, prowokować i rezygnować z nadmiaru słów.

Conradino Beb: I to by było chyba na tyle. Dzięki za wywiad!

16 komentarzy

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.