O powrocie kina eksploatacji lub dlaczego zły gust jest znowu żywy

Pamiętam jak dwa, czy trzy lata temu, znalazłem wpis jakiegoś użytkownika w jednym z pierwszorzędnych serwisów filmowych, który twierdził, że głównym problemem tej nowej fali kina eksploatacji jest to, że twórcy za bardzo się starają.

Ich problemem nie byłoby więc to, że odkurzają konwencję, w której szybkość, taniocha i duża ilość seksu liczy się najbardziej, ale to że nie potrafią odtworzyć bezpretensjonalności klasyków. Jednak w tej kwestii sam jestem nieco poćwiartowany, bo o ile niektóre z tych „śmieci” weszły mi bez smarowania, niektóre z nich nie są lepsze od jednowymiarowych blockbusterów z dolnej półki. Granica jest więc zaiste cienka…

Eksploatacja jako konwencja filmowa torowała sobie drogę do powrotu na ekrany już w latach ’90, kiedy Robert Rodriguez nakręcił na podstawie scenariusza Quentina Tarantino jeden z najbardziej kultowych filmów tego okresu: Od zmierzchu do świtu.

To bezpretensjonalne filmidło od innych koników odróżniał przede wszystkim tani, bezpruderyjny humor i dialog z całym zestawem niskobudżetowych perełek lat ’70 tj. Atak na posterunek 13, Wściekłe psy (te oryginalne w reżyserii Maria Bavy), Miasto żywej śmierci, czy seryjnie produkowane przez New World Pictures rozkosze.

Międzynarodowy rynek był wtedy jednak sterowany przez gigantów w stylu Miramax w stronę rosnącego w siłę kina niezależnego spod znaku Darrena Aronofsky’ego, Kevina Smitha, Danny’ego Boyle’a, Richarda Linklatera, Stevena Soderbergha czy Billy’ego Boba Thorntona. A filmy te miały tak wielką siłę oddziaływania – na pewno trafiły w swój czas – że i publiczność była usatysfakcjonowana, i dystrybutorzy nie szukali dalej, tylko liczyli siano z kolejnych hitów.

W istocie, sytuacja w tym czasie była tak dziwna, że Wściekłe psy – debiut Quentina Tarantino – kompletnie nie wpasowały się w gusta młodych intelektualistów na Festiwalu Sundance w 1992. Film został przyjęty z mieszaniną grozy, wstydu i purytańskiego oburzenia.

Krew, flaki i dziwne gadki zostały sklasyfikowane jako niegodne młodego, niezależnego reżysera, który miał przecież zgłębiać zakręty życia wielkomiejskiej biedoty, obnażać pustkę klasy średniej lub serwować zwykłe historie osadzone w małych ojczyznach Ameryki. Sam Tarantino nazwał później towarzystwo z Sundance „liberałami w najgorszym tego słowa znaczeniu”, ale równie dobrze mógł ich określić politycznie poprawnymi świniami.

from-dusk-till-dawn
„Od zmierzchu do świtu” – kultowy film lat ’90

Na skutek tego historycznego odrzucenia reżyser do dzisiaj nie daje się zaprosić na Sundance w roli jurora, a jego obrazy zdryfowały w innym od festiwalowego kierunku, który szybko zaczął nabierać bardzo specyficznego… eksploatacyjnego charakteru.

I nieprzypadkowo właśnie Tarantino wraz ze swoim dobrym ziomkiem, Robertem Rodriguezem, jest od połowy lat ’90 odpowiedzialny za stopniowy wzrost zainteresowania klasycznym kinem eksploatacji lat ’60 i ’70, które wcześniej było oddalane przez krytyków ze wzruszeniem brwi (stąd zresztą anglojęzyczna dychotomia highbrow <—> lowbrow ) za miałkość, brak ambicji oraz epatowanie perwersją.

Eksploatacja jako jedyna szkoła filmowa nie miała jednak nigdy żadnych artystycznych pretensji, gdyż producenci w stylu Rogera Cormana, Samuela Z. Arkoffa, czy Davida F. Friedmana starali się jedynie idealnie spełniać zapotrzebowania swojej publiczności… zapotrzebowania trzeba podkreślić proste i niewyszukane, które idealnie reprezentowała grupa wiekowa 18-25 z olewackim i raczej luźnym stosunkiem do rzeczywistości, nie tyle jednak nihilistycznym, co hormonalnym i buntowniczym.

Ale nawet ten target miał swoje specyficzne wymagania, do których należało przede wszystkim radowanie się kiczem. Corman z wielką uciechą opisuje w swojej książce How I Made 100 Movies In Hollywood and Never Lost a Dime, że kazał ręcznie domalowywać trybuny w kultowym dzisiaj Death Race 2000, bo tego właśnie chciała wg niego publika.

Jasne jest więc, że od filmów NWP oczekiwano pewnej chałupniczej jakości, która w moim przekonaniu czyniła je bardziej autentycznymi, wypełniając je namiętnym elementem zabawy, ale bez fetyszyzowania wątków intelektualnych.

death_race_2000
David Carradine w „Death Race 2000”

Eksploatacja – mimo że w Internecie cały czas natykam się na wiele absurdalnych, racjonalizujących wyjaśnień, które wyszły spod akademickiej klawiatury – nie grała bowiem nigdy w tej samej lidze, co filmy artystyczne, czy kino autorskie i nie da się jej oceniać wg tego samego klucza.

Eksploatatorzy nie starali się OFEROWAĆ żadnych treści, a zwyczajnie je SPRZEDAWAĆ. Ich produkty były szybką, masową rąbanką, którą należalo zepchnąć z półek póki świeża, a jeśli nie trafiła w rynek, to cięło się ją i zmieniało tytuł bez litości (casus Walki kogutów Monte Hellmana).

To jest wprawdzie doskonale rozumiane przez reżyserów i krytyków w USA, ale w Polsce natyka się na mur wewnętrznego protestu „ekspertów”, którzy z tym typem kina mieli wcześniej rzadko do czynienia i potrafią do niego jedynie stosować miarę, jaką latami stosowali do oceny filmów Wajdy, Kawalerowicza, Kutza i Zanussiego.

Nie tędy jednak droga i próba opisywania Elzy – Wilczycy z SS jako specyficznego filmu historycznego – alternatywnej wersji Listy Schindlera – jest ABSURDEM, w żaden sposób nie próbuje on bowiem nawiązywać dialogu z historią. Do tego należy dodać, że nawet polscy filmowcy czują się zagubieni w temacie, jak Dorotka w Krainie Oz i czasem można odnieść wrażenie, że idea filmu jako czystej rozrywki obraża ich delikatne, artystyczne ego.

W efekcie na polskiej scenie widzimy często proces niedźwiedzia z pobliskiego lasu za to, że przechodził przez ulicę na czerwonym świetle, który można obserwować z wielką uciechą, ale w dłuższej perspektywie pogrąża on jeszcze bardziej polskich krytyków i reżyserów w morzu śmiechu.

Demokracja cyfrowa nie ma bowiem litości dla wygłaszania dyrdymałów, a wytrawni fani potrafią zawstydzić niejednego „eksperta”, któremu udało się załapać na etat w jednym z dużych magazynów czy serwisów internetowych, gdzie jest zmuszony pisać szybko i bez sensu.

Do tego część z dziennikarzy (a także blogerów) filmowych lubi siadać wysoko w siodle i połykać kij, z góry zakładając, że eksploatacja, camp, czy też kino klasy B, wymaga obrońcy, trybuna, bohaterskiego orędownika, który miałby utorować mu drogę na kulturalny Olimp. Ale nic bardziej mylnego, bo kultowe klasyki bronią się same, a ich popularność wśród wielu współczesnych tworców filmowych wystarcza za żelazną rękojmię.

Niestety, widać tu dobrze znany kompleks polskich intelektualistów – brak styczności z namiętnościami i prawdziwym życiem „człowieka z ulicy”, który mimo że wzgardzany, jest głównym producentem trendów kulturowych, które muszą być siłą rzeczy opisywane i analizowane.

elza_wilczyca_ss_scena
„Elza – Wilczyca z SS”

I nie mówię tu wcale o legendzie wspólnego mianownika, ale o niepodważalnym fakcie, który obecność wirtualnej rzeczywistości tylko potwierdziła. Nowe prądy rodzą się codziennie na obrzeżach głównych centrów informacyjnych, poza marmurowymi stołami w wieżach z kości słoniowej, niejako na ulicy.

Są przepływem elektronów, który pozostaje jedynym konsensusem elektrycznej rzeczywistości, jak chciałby Timothy Leary za Marshallem McLuhanem. Młodość to energia, a kino eksploatacji tę energię idealnie chwyta i tam właśnie powinno ono pozostać, a nie zostać rozgrzebane przez neurotyczną geriatrokrację w ramach intelektualnego onanizmu.

To zaś wydaje się zarówno dobrym wyjaśnieniem rewitalizacji kina niskobudżetowego, jak też powodem, dla którego wydaje się ona wielu obca, śmieszna bądź niezrozumiała. Nowa eksploatacja tak samo, jak i stara, apeluje do źródeł przyjemności libidalnej, organicznej, którą od intelektualno-duchowych wartości odróżnia brak ograniczeń dla tego co można pokazać. Ba, kino eksploatacji wręcz specjalizuje się w łamaniu granic estetycznych i oczekiwanie czegoś innego jest zwyczajną pomyłką.

W przeciwieństwie do awangardy, eksploatatorzy nie robili swoich filmów z wyższych pobudek, a w prozaicznych celach WYSOKIEGO ZAROBKU! Zdecydowanie nie byli to więc idealiści, komuniści i działacze ekologiczni, a więc im szybciej odrzucicie własne pretensje, tym lepiej dla was.

Jeśli naprawdę chcecie zrozumieć realia, w jakich operowało to kino, jedynym sposobem jest konfrontacja z faktami, a nie zabawa w subtelne analizy lacanowskie I Spit On Your Grave i Vampyros Lesbos…. chyba, że ktoś wam za to płaci. Wtedy faktycznie nie mam pretensji!

That’s the bottom line – jak stwierdził John Landis w American Grindhouse i żadne dywagacje o wysokich wartościach tych filmów nie zmienią ich natury. Jasne, z dzisiejszej perspektywy pewne rzeczy wydają się w nich ciekawsze, ale tylko dlatego, iż stały się one częścią specyficznego kultu, który z czasem uwypuklił pewne charakterystyczne wątki, jak upolitycznienie bohaterów dzieł Jacka Hilla, uliczną wrażliwość przebijającą z nurtu blacksploitation, czy bezpardonowo potraktowany temat dragów w całym nurcie hippiesplotation/drugsploitation, gdyż filmy te mają oczywiście swoją wartość, jeśli tylko spojrzeć poza niski budżet i operowanie kliszami.

corman-fonda-bogdanovich
Roger Corman, Peter Fonda i Peter Bogdanovich na planie „Dzikich aniołów”

Co prowadzi nas do jednej zasadniczej rzeczy – większość z reżyserów skupionych w AIP czy NWP miała w ramach eksploatacji wątków obowiązkowych całkowitą wolność twórczą. Faktycznie, Corman skodyfikował te już w latach ‘70, określając je jako mieszankę seksu, akcji i humoru, dzisiaj masowo wykorzystywaną w hollywoodzkich blockbusterach (minus sex, który zastąpiony został romantyczną miłością, by apelować do publiczności poniżej 15-go roku życia).

I tak należy na to patrzeć, bo właśnie kino eksploatacji było pionierem większości najbardzej dochodowych gatunków hollywoodzkich. Steven Spielberg nazwał Szczęki wysokobudżetową wersją Potwora z Czarnej Laguny, co parafrazuje Joe Dante w wyżej wymienionym dokumencie, a drogę wyłonienia się wysokooktanowego filmu akcji w latach ’80 można prześledzić od włoskich poliziotteschi i gangsterskich filmów Rogera Cormana w stylu Masakry w dzień Świętego Walentego i Krwawej mamuśki, który sam podkreśla że NWP zaczęła mieć problemy w momencie, kiedy duże studia zaczęly eksploatować tę samą tematykę za większe pieniądze.

Faktem pozostaje jednak, że exploitation/grindhouse revival to zjawisko sprzeciwu wobec blockbusteryzacji kina rozrywkowego, którego głównym wehikułem pozostaje środowisko fanów niskobudżetowych filmów kultowych. To tu swoją bazę mają Rodriguez i Tarantino, a także Takashi Miike i to ci sami ludzie z otwartymi ramionami powitali Święto krwi II (spóźniony sequel do kultowego filmu Herschella Gordona Lewisa), Battle Royale, Vivę!, Perverta!, Drive Angry 3D, Dear God No!, a w końcu Włóczęgę ze strzelbą, Wyrzutków diabła, Run Bitch, Run! i Czarny Dynamit.

I mimo że nie wszystkie z tych filmów idealnie trafiły w target, jeśli spojrzeć na nie w całości są one częścią wspólnego nurtu neoeksploatacji, który wielu polskim widzom dopiero zwrócił uwagę, że wzorce zostały stworzone 50 lat wcześniej.

black_dynamite_scene_2009
„Czarny Dynamit” – scena w stylu „Shafta”

Cały problem z tym revivalem pojawia się dopiero, kiedy musimy się zmierzyć z nowym rodzajem śmiecia w stylu Bitch Slap, filmem nie tylko pozbawionym wszelkich ambicji (do tego akurat nie można mieć zarzutów), ale także zrealizowanym na pół gwizdka, komiksowo przerysowanym i nudnym, jak flaki z olejem.

Jeśli Szybciej koteczku! Zabij! Zabij! i Switchblade Sisters reprezentują górną półkę klasyków gatunku, a Planet Terror oraz Czarny Dynamit perły nowej fali, Bitch Slap zbliża się do campowego koszmaru bardzo złych (w złym sensie) Astro Zombies i Rebel Rousers, w których kumuluje się brak talentu i kompletny brak zainteresowania zrobieniem porządnego filmu.

Stara szkoła eksploatacji może i była faktycznie obojętna wobec wartości artystycznych, ale w rękach reżysera z wizją, talentem i dobrym scenariuszem (dobre aktorstwo było niezwykle rzadkie) mogła być wykorzystana do nakręcenia ciekawego filmu nawet w warunkach niskiego budżetu.

Ba, zarówno Francis Ford Coppola, jak i Martin Scorsese debiutowali z filmem eksploatacji, czego zupełnie się nie wstydzą, bo było to dla nich kluczowe doświadczenie w biznesie, które nauczyło ich więcej niż współpraca z dużymi studiami. Scorsese bez pardonu określił nawet Ostatnie kuszenie Chrystusa jako film zrealizowany w cormanowskiem trybie.

Oczywiście, kino eksploatacji to przede wszystkim ilość, a nie jakość i nikt nie jest nawet w stanie zliczyć, ile filmów wyprodukował amerykański, azjatycki i europejski przemysł niezależny w swoim złotym okresie (a co dopiero w całej swojej karierze). Niewiele z tych produkcji zyskało jednak z czasem status kultowych – ostrożnie można przyjąć, że jedna na sto – z których resztę można sobie spokojnie darować, jeśli nie jest się maniakiem.

O tym, czy niskobudżetowa perła przetrwała dekady w świadomości widzów, decyduje zaś ostatecznie talent reżysera, dyrektora zdjęć i specyficzny klimat, który albo zostaje rozpoznany przez fanów jako kultowy, albo nie.

Jak mądrze powiedział we wspomnianym dokumencie John Landis: Większość z tych filmów to kompletne gówno, ale od czasu do czasu znajdzie się jeden dobry. Złote słowa, panie Landis! I należy je potraktować poważnie, gdyż zwyczajnie nie ma sensu przedzieranie się przez tony filmowego gówna.

Należy się raczej starać dotrzeć do pereł – obrazów, w które włożono jaja i duszę w tych samych proporcjach. Tylko te dają w dłuższej perspetywie motywację, by szukać dalej i pomagają poznać gatunek od bardziej pozytywnej strony.

BARDZO ZŁE filmy powinny zostać dokładnie spenetrowane i wybebeszone w celu odkrycia tych najbardziej zabawnych i najbardziej popieprzonych. Jeśli licznik pokazuje, że fun factor i perwersja wskakują na czerwone pole, trafiliśmy na arcydzieło i cel został osiągnięty.

Ale można to określić nawet prościej, wkręcił nam klimat, czekamy na każdą kolejną scenę, dialogi są niemal surrealistyczne, reżyser zdaje się wybornie bawić fabułą… i joincik zgasł nam w ręku. Tak jest, stoimy oko w oko z dziełem geniuszu i możemy w końcu przerwać swój wewnętrzny dialog.

vampyros_lesbos_1971
Soledad Miranda (leżąca) w kultowym klasyku Jesusa Franco „Vampyros Lesbos”

Nie stosujmy jednak wobec tych filmów nieadekwatnych, absurdalnych kryteriów tj. wartość duchowa, logiczny układ zdarzeń, czy perfekcyjny warsztat, gdyż nigdy ich tutaj nie znajdziemy. Filmy eksploatacji nie zostały tak nazwane bez powodu.

Eksploatowały one temat na wszelkie możliwe sposoby, przekraczając wszystkie granice w celu zagonienia widza do kina, przykucia jego uwagi, zszokowania i pozostawienia z rozdziawioną paszczą. Wiele z tych filmów ogląda się zaś po latach nie dla fabuły, ale dla dwóch-trzech wyjątkowo dziwacznych scen, które obnażają fantazję twórców i pokazują świat kina przed wtórną purytanizacją.

Podobne kryteria należy zastosować wobec neoeksploatacji, której dobrym wzorcem jest Czarny Dynamit, rewelacyjny hołd dla klasyków blacksploitation, w którym genialna jest postać głównego bohatera, fantastyczne są kostiumy, reżyser cały czas trzyma dystans do własnego dzieła, a każda następna scena nieuchronnie prowadzi do kolejnego wybuchu śmiechu. Obraz oddaje cześć takim filmom, jak: Shaft, Superfly, Disco Godfather i Foxy Brown, ale bez zbędnego bełkotu, na obowiązkowym niskim budżecie i z użyciem retro taśmy filmowej.

Tego typu filmy są jednak wciąż rzadkie, a dużo z nich to kompletne śmieci (śmieci śmieci), a Bitch Slap, Hell Ride czy Smash Cut to kilka z przykładów, które już w połowie wołają o pstryknięcie czerwonego klawisza.

W Hell Ride nadzieja na przywołanie kultowego klimatu filmów motocyklowych pojawia się raz i znika po 10 minutach, kiedy Dennis Hopper kończy odgrywać pierwszą odsłonę swojego charakteru, a Smash Cut da się oglądać tylko przez nostalgię za starymi rolami Davida Hessa i cycki Sashy Grey, która zresztą nawet nie pokazuje ich w całości. Nie pomaga nawet obecność samego Herschella Gordona Lewisa.

sashagreysmashcut
Sasha Grey w „Smash Cut”

Nowa eksploatacja to ostatecznie tylko trend i nie możemy się dać zwariować, bo nie wszystko złoto, co się śmieci, nawet jeśli kryterium miałoby być szorowanie po dnie. Jeśli scenariusz jest do dupy, reżyseria to amatorka, a aktorzy nie potrafią wczuć się w swoje role, nie pomoże nawet humor grabarza i nagie panienki przebrane za aligatory. Eksploatować trzeba umieć, a dobry film (nawet jeśli drugoligowy) wciąż wymaga pewnej dozy talentu, który łączy niewidzialne nitki w twardy kłębek.

W realizowaniu tej zasady wciąż nie do pobicia pozostaje Robert Rodriguez ze swoim Planet Terror, ale tuż za nim pojawia się garstka innych filmów, z których najciekawszym poza Czarnym Dynamitem pozostaje moim zdaniem Viva! będąca seks-feministycznym hołdem dla późnego Russa Meyera (pomyślcie o Poza doliną lalek i Super Vixen).

Fabuła osnuta jest wokół gospodyni domowej o imieniu Barbie, która odkrywa radosny świat seksualności jako luksusowa prostytutka w idealnie zaaranżowanej retro scenerii z grubym make-upem na twarzy. Film daje wiele radości zawierając kilka genialnych scen i nie daje ani chwilę zapomnieć, że został nakręcony na niskim budżecie!

Ten ostatni element to zresztą główny problem przedstawicieli nowej szkoły. Dużo z nich nie zdaje sobie sprawy, że magia klasyków w dużej mierze bierze się z ograniczeń budżetowych i archaicznej technologii filmowej, która daje dzisiaj niezamierzony efekt komiczny w ramach nostalgii za bezpretensjonalnością.

W filmach takich jak Maczeta (ten akurat Rodriguezowi do końca nie wyszedł) wysoki budżet – jakkolwiek nie byłby on niski w amerykańskich warunkach – staje się największym wrogiem eksploatacyjnego feelingu i daje scenariuszowi zbyt wybujałe możliwości wizualne, co sprawia, że kicz przechodzi w przepych i zbliża obraz do hollywoodzkich blockbusterów w stylu Iron Mana.

viva_2007_kadr
Scena z „Vivy!”

Granica ta w istocie jest cienka, bo co można powiedzieć o filmach z gatunku torture porn tj. Hostel czy Piła, które mimo że posiłkowały się klasykami eksploatacji, szybko stały się mainstreamowymi hitami, zarabiając miliony dolarów… a moim osobistym zdaniem można przy ich oglądaniu zjeść własną rękę z nudów, bo są tak bardzo przewidywalne.

Co kto lubi, to oczywiście kwestia własnych gustów i nie będę w to wchodził, ale jeśli film chce naprawdę nawiązać kontakt z wielkimi klasykami gatunku, powinien posiadać tę magiczną mieszankę klimatu, perwersji i zaskoczenia, którą posiadają Wielki dom lalek, Straceńcy czy Vixen!

Ale tak, jak w przeszłości, nowi twórcy przechodzą od niżu do wyżu i vice versa. Tarantino na nowo odkrył pinky violence i samurajskie kino zemsty w Kill Bill, ale już w Death Proof ledwo pociągnął slasherowy wątek do przodu. Rob Zombie zrealizował kilka filmów igrających z hicksploitation, ale jedynie Bękarty diabła stanęły na wysokości zadania.

Podobny los spotkał też Rodrigueza, który z twórcy genialnego Planet Terror stał się twórcą przeciętnego Maczety (choć wszyscy mamy nadzieję, że sequel będzie lepszy). Z boku stoją zaś reżyserzy tacy jak James Bickert i Joseph Guzman, którzy zrealizowali naprawdę fajne produkcje na bardzo niskim budżecie: Dear God No! i Nude Nuns with Big Guns.

dear_god_no_2011_poster
Plakat do „Dear God No!”

Zadać sobie można jeszcze pytanie, skąd bierze się rosnąca popularność neoeksploatacji, za którą idzie nostalgia za szokiem przeszłości? Moim zdaniem powody są dwa: znużenie publiki nudą kina artystycznego i kryzys ekonomiczny, którego efektem jest eskapizm. W trudnych momentach ludzie nie szukają nowych wyzwań, a wracają do czystej rozrywki… która oferuje jednak pewną dozę mroku – dowód kolejnego rozbicia ideałów, potłuczenia w drobny mak filarów, na których miałoby się opierać społeczeństwo.

Także klasyczne kino eksploatacji swój boom przeżywało bowiem w momencie kryzysu politycznego, będąc wyrazem zmiany wartości i stylu życia, na czym można było dobrze zarobić… o czym nie wolno zapominać!

Conradino Beb

32 komentarze

  1. Nie do kupienia. Może biblioteka lub skan. Andrzej Pitrus jak patrze już taką tematyką się nie interesuje. Szyłak też pisał o dość nietypowych rzeczach np. „Zgwałcone oczy”. Ale to o komiksach. Polecam.

    Ogólnie temat jest mało eksploatowany, ale jest. Możesz sam spróbować coś napisać i wydać. Może ci się uda.

    Polubienie

  2. Hehehe sprobowac wydac 🙂 Raczej nie, mam dosyc prob mierzenia sie z polskim rynkiem czytelniczym po napisaniu 70% ksiazki o muzyce lat ’60, ktorej nikt nie chce wydac, bo podobno nie ma odbiorcow. Dziekuje, poczekam na lepsze czasy!

    Polubienie

    1. Jak się na czymś znasz to pisz, wychodzę z założenia, że jeśli coś jest dobrze zrobione to znajdzie swoją nisze, może szybciej może później, ale znajdzie. Jak masz 70% do dopisz brakujące 30%, może teraz znajdzie się chętny.

      Polubienie

  3. naparwdę? nikt nie chce wydać? kurde a właśnie pocztą doszła do mnie dopiero co wydana książka o latach 60-ych i kontrkulturze.

    Polubienie

    1. Jesli cos nie istnieje w MASOWEJ swiadomosci polskich czytelnikow, to szansa na wydanie ksiazki na ten temat jest mizerna. Rynki niszowe sa u nas w powijakach, a wydawca z mostu powie ci jeszcze, ze nie moze zaplacic za twoja prace… ale mozesz napisac dla przyjemnosci. Pierdole taki interes!

      Polubienie

      1. mysle ze wlasnie istnieje w masowej swiadomosci, bardziej niz to sie komus wydaje. problem lezy w tym, ze w polskich wydawnictwach jest za wysoka srednia wieku decydentow. to sa ludzie dla ktorych mlodosc nie przypadala w latach 60, 70, 80 tylko znacznie wczesniej. oni nie rozumieja rynku na jakim dzialaja. teze opieram na obserwacji tego, co sie w polsce wydaje, a wydaje sie wciaz najwiecej rzeczy sprzed okresu rewolt 68.

        Polubienie

  4. Polski rynek probuje nadganiac 50 lat odciecia od swiata i dlatego wydaje sie teraz mase klasykow, ktore nie zostaly wydane w momencie swojej premiery na Zachodzie, ale problem z ksiazkami eksplorujacymi dziwne/alternatywne tematy jest taki, ze wydawcy boja sie je wydawac, bo:

    a.) nie wiedza, jak je reklamowac i sprzedawac
    b.) sa bezradni wobec dyktatury sieci hurtowych
    c.) boja sie wchodzic w tematy radykalne
    d.) sytuacja na rynku jest tak krucha, ze nie chca podejmowac zadnego ryzyka finansowego

    I jestesmy w dupie… z ksiazek, ktore MOGLYBY zostac wydane, bo sa autorzy-specjalisci, ktorzy tylko czekaja az ktos da im szanse, wychodzi niewiele 😦

    Polubienie

  5. Świetny tekst, w zasadzie wypunktowuje wszystko, co istotne w dyskusji o exploitation. Widziałem ostatnio „Paroxismus” śp. Jessa Franco, jak na jego możliwości wyszło nawet całkiem przyzwoicie, mimo kiepawych dialogów. No i, chociaż nie przepadam za remake’ami, z chęcią bym zobaczył dopracowaną wizualnie i scenariuszowo przeróbkę „Vampyros Lesbos” – ten film aż się prosi o wykorzystanie jego potencjału 🙂

    Polubienie

  6. Ja po prostu oglądam bo kocham i uwielbiam takie kino ja szukam w filmach czystej brutalnej rozrywki horrory i kino eksploatacji. To jest to 🙂

    Polubienie

  7. Bardzo ciekawy tekst, choć w wielu miejscach zachęcający do polemiki (zupełnie nie można zgodzić się z tezą, że filmy nazi sexploitation były robione i odbierane w zupełnym oderwaniu od społeczno-historycznej rzeczywistości, gdyby tak było nie miałyby statusu exploitacji. Ciekawe jest jednak spostrzeżenie nt. “trzewiowego oglądu”. Zachęcam do lektury tomu EUROPEJSKIE KINO GATUNKÓW, gdzie próbowaliśmy ogarnąć fenomen exploitacji na gruncie europejskiego kina. Obecnie przygotowujemy tom II, tom III będzie poświęcony amerykańskiej exploatacji, a IV światowej (z nakierowaniem na Azję). Dlatego chętnie nawiązałbym z panem kontakt mailowy.

    Polubienie

      1. Całe kino exploatacji, zwłaszcza włoskiej, było odpowiedzią na traumę II wojny światowej (zwłaszcza na nierozliczenie odpowiedzialności za zbrodnie tamtego czasu), stąd horrory kanibalistyczne i właśnie nazi sex-ploitation, które dodatkowo podejmowały jeszcze temat perwersji seksualnej niejako odpowiadającej perwersji kulturowej jaką był nazizm (w tym względzie były rozwinięciem poważnych propozycji filmowych, na czele ze ZMIERZCHEM BOGÓW Viscontiego, NOCNYM PORTIEREM Cavani). Nazi sexploitation zbliżone było w tym względzie do tzw. Stalag Fiction – pornograficznej literatury wydawanej w Izraelu (https://en.wikipedia.org/wiki/Stalag_fiction). Dzięki za kontakt, będę do pana pisał.

        Polubienie

  8. „Młodość to energia, a kino eksploatacji tę energię idealnie chwyta i tam właśnie powinno ono pozostać, a nie zostać rozgrzebane przez neurotyczną geriatrokrację w ramach intelektualnego onanizmu.” Tu jednak warto się poonanizować, bo może coś ciekawego z tego wtrysnąć… 😉 Zwłaszcza, że kino exploitacji mówi nam więcej (bo zwykle bez ogródek)o społeczeństwie w jakim powstaje niż mainstream.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.