„True Detective”: W połowie drogi

Czwarty odcinek True Detective potwierdza w zasadzie to, co wiedzieliśmy od samego początku, format antologii czy mini-serialu to tylko pretekst do przeniesienia zasad filmowych na mały ekran. Enigmatyczny początkowo thriller/dramat dotarł do półmetka jako wyrafinowane skalpowanie duszy i wysmakowane studium środowiska życia jako dodatkowego bohatera, które nie unika jednak okazjonalnej akcji, a wszystko z fantastyczną muzyką i nieprzeciętnym aktorstwem.

Pilot True Detective był jednym z najlepszych pilotów telewizyjnych wszech czasów, ale dopiero w drugim i trzecim odcinku zaczęliśmy tak naprawdę poznawać zawiłości życia Cohle’a i Harta.

Początkowe napięcie, dwuznaczność związku obydwóch detektywów – zakończonego tajemniczą kłótnią – zaczęły powoli ustępować skomplikowanemu obrazowi życia w świecie, który kreuje charakter mężczyzny w takim samym stopniu, w jakim ten kreuje go.

True-Detective-cohle-tree
Cohle wpatruje się w wiklinową spiralę

Tak, z czasem serial w oczywisty sposób zaczyna przywoływać klasyczne modele/klisze męskości kina amerykańskiego, których źródło leży po części w nurcie noir, po części w westernie, a po części w filmie policyjnym lat ’70 i ’80.

Z tym, że Kojak i Porucznik Colombo to przy True Detective niemal kreskówki, bo scenarzysta i twórca serialu, Nic Pizzolatto, do swoich głównych inspiracji zalicza prozę Thomasa Ligottiego i Emilia Ciorana, za którymi stoi Schopenhauer ze swoim buddyzmem jako rozpaczą duszy ludzkiej.

A te wibracje bez trudu da się odnaleźć w postaci Cohle’a – pesymisty, osobowości tragicznej, człowieka który nie wierzy w szlachetność natury ludzkiej, a w religii widzi bezwzględny instrument manipulacji i wypełniania duchowej pustki czy poczucia bezsensu, które nie powinno być jednak tłumione, gdyż daje człowiekowi dostęp do prawdy, do skupienia, do pustki… ale Cohle jest także pragmatycznym humanistą, który w sytuacji pełnej stresu wsadza dzieciaka do wanny, żeby nie oberwał kuli.

Cohle’a ostatecznie trudno więc zaszufladkować, gdyż pomimo tego, że scenarzysta i reżyser uzewnętrzniają jego filozofię poprzez dialogi, definiują go bardziej poprzez działanie.

Cohle-ogrodnik, Cohle-politoksykoman, Cohle-rozjemca, Cohle-aktor, czy nawet Cohle-wojownik, to wszystko oblicza jednego człowieka chcącego pozostawać poza ramami definicji, ale z drugiej strony nie potrafiącego obronić się przed egzystencjalną niepewnością, że wszystko to co robi, może w ostatecznym rozrachunku nie mieć żadnego sensu.

 

A Cary Fukunaga, Nic Pizzolatto i Matthew McConaughey w taki sposób pracują nad „nihilizmem” Cohle’a, że ten zawsze trzeba traktować podejrzliwie.

Jeden dzień jego przesłuchania zostaje rozciągnięty na długą część serialu (a być może nawet całość), a w jego trakcie charakter przechodzi 360° metamorfozę: od manifestacji totalnego upadku, przez zajęcie pozycji mrocznego mentora i adwokata antynatalizmu, aż po sugerowanie, że upija się tylko po to, żeby robić teatrzyk… i wciąż nie wiemy, kim tak naprawdę jest.

Z drugiej strony, Hart zostaje na początku zaprezentowany jako człowiek o silnej, konserwatywnej etyce, jednak bardzo szybko spada do pozycji głównego hipokryty, by stać się w końcu bardziej bezradną i bezmyślną częścią tandemu.

Te momenty upadku maski, utraty kontroli dają jednak Woody’emu Harrelsonowi – generalnie bardzo solidnemu aktorowi z kilkoma genialnymi rolami za pasem – kilka okazji do zaprezentowania równie wysokich umiejętności technicznych, co McConaughey.

true_detective_2014_kadr
Cohle i Marty

Mimika twarzy w scenie konfrontacji z Cohlem po skoszeniu przez niego trawnika to prawdziwy popis aktorskich możliwości. Kiedy Harrelson prezentuje naraz wściekłość, bezradność i rozpacz, jego charakter nie zyskuje wprawdzie głębi intelektualnej, ale sugeruje totalne zagubienie emocjonalne i etyczne, które jest prawdziwym wyzwaniem do przedstawienia.

Przy okazji, daje się nam do zrozumienia, że życie nie sprowadza się do sloganów i zawsze prędzej czy później ujawnia to, czego najbardziej się boimy. Transformacja charakterów pozostaje zaś głównym tematem True Detective.

Oczywiście, nasi bohaterowie ścigają sprawcę (czy bardziej sprawców) rytualnego morderstwa, które wyjęte zostało rodem z horrorów Lovecrafta i Ligottiego, ale to cały czas pozostaje na drugim planie.

Wiemy bowiem od początku, że sprawa została zamknięta albo z powodu nacisków politycznych, albo dla zaspokojenia opinii społecznej, a pojawienie się nowego morderstwa to głównie pretekst do opowiedzenia fascynującej historii trudnej przyjaźni.

Historii, która nie zmieściłaby się nigdy w tradycyjnym formacie filmowym, ale zostaje idealnie wpasowana w format antologii i odwołuje się do najlepszych tradycji kina autorskiego – jest zresztą swoistego rodzaju telewizją autorską – także przez nostalgiczne użycie filmu 35mm… z pomocą którego nakręcono m.in. Czas apokalipsy.

Sam Cary Fukunaga to pomimo 36 lat reżyser dwóch uznanych, niezależnych obrazów pełnometrażowych: Sin Nombre i Jane Eyre, które pozornie stanowią swoje przeciwieństwo. Ten pierwszy to brutalny dramat gangstersko-imigracyjny z zapierającymi dech w piersiach zdjęciami odwołującymi się do pejzaży Terrence’a Malicka czy kina Yasujiro Ozu, a ten drugi to bardzo nietypowy romans gotycki, który opiera się na subtelnościach gry aktorskiej.

Co łączy te filmy, to portretowanie zawiłości życia ludzkiego, które wychodzi z tradycji kina społecznego… drobne historie składają się na potężne mity!

true_detective_odcinek_4_cohle_meta
„True Detective”, odcinek 4 / Cohle jako odkurzacz

Co ciekawe, Fukunaga oprócz przyznawania się do wpływów kina Ozu, Imamury, Malicka i Vittoria De Siki, wielbi również Spielberga (oczywiście za Szczęki) i w jego reżyserii da się łatwo znaleźć elementy tego stylu. Co przede wszystkim rzuca się jednak w oko, to duża samoświadomość artystyczna, która zdaje się tylko przez przypadek rozpoczynać dialog z wielkimi klasykami kina.

Cohle siedzący w mrocznym pomieszczeniu nad skrzynią pełną broni z flaszką whisky w ręku i nieodgadnionym wzrokiem przypomina do bólu psychozę kapitana Willarda z Czasu apokalipsy, nawet jeśli reżyser wcale o to nie zabiega.

W tym samym czasie True Detective wprowadza do akcji gang motocyklowy, jeden z tych klasycznych wątków kina eksploatacji, który w ostatnich latach święci prawdziwy comeback (głównie za sprawą Sons Of Anarchy).

Figura motocyklisty, którą rozpowszechnił Hunter S. Thompson (Hell’s Angels), Russ Meyer (Motorpsycho!) czy Roger Corman (Dzikie anioły), a jeszcze wcześniej Kenneth Anger (Skorpion powstaje) i Marlon Brando (Dziki), była w latach ’60 jednym z najważniejszych składników kontrkulturowego mitu rewolucji społecznej, symbolizując nonkonformizm, wolność… i zniszczenie! Nie można było lepiej zaakcentować mrocznej strony Cohle’a niż poprzez ożywienie podziemnego mitu, który kultura spycha ze strachu na margines.

Krwawe zakończenie tego samego odcinka to zaś fascynująca reminiscencja apokaliptycznego nastroju Ataku na posterunek 13 Johna Carpentera z ostatnią sceną (6 minut w jednym ujęciu!) do złudzenia przypominającą tę z Kolorów Dennisa Hoppera – innego klasyka z działki filmów o policjantach, w którym twardziel-weteran grany przez Roberta Duvalla ginie z powodu ukrytej w głębi dobroduszności, a jego partner przechodzi brutalny kurs niepisanych reguł pracy na ulicy, które dalekie są od kodeksu postępowania karnego. Kolory to przy tym swoisty prototyp dla filmów o gangach ulicznych, na którego przeciwnym biegunie znajdują się Wojownicy Hilla, zupełnie inny klimat.

A w tych momentach, w których twórcy True Detective roztaczają przed nami naturalne uroki Luizjany (serial został nawet ochrzczony jako „południowa opowieść gotycka”), czy wzbogacają psychologiczny krajobraz o mroczne podbrzusze, czuje się wyraźnie idealne porozumienie pomiędzy reżyserem, scenarzystą i aktorami.

A jeśli ktoś kończy do tego odcinek Kingdom of Heaven The 13th Floor Elevators, to należy mu się również nagroda za dobry gust muzyczny. To odsyła nas z kolei do rozmów o synestezji, czy mieszanki LSD i metamfetaminy, którą naładował ofiarę zabójca, a także Cohle’a-odkurzacza.

Pojawienie się klasyka teksaskiej psychedelii w ostatniej scenie drugiego odcinka, w której detektywi odkrywają tajemniczy malunek rytualny na ścianie zrujnowanego kościoła, ma oczywiście charakter swoistego komentarza, gdyż Tommy Hall w swoim tekście umieścił następującą zwrotkę: The incense and the candles and the colors on the wall. Your image stands reflected as a princess come to call. Your suspicions I’m confirming as you find them all quite true. And the Kingdom of Heaven is within you. Morderstwo zostało więc popełnione w bardzo konkretnym celu.

Klimat inicjacyjnej grozy nasycają zaś wciąż riposty Cohle’a, który stwierdza w jednej scenie, że „muszą istnieć źli goście, żeby bronić świata przed innymi złymi gośćmi”. Tu odzywa się zaś western, który jak mawia Monte Hellman, jest w amerykańskiej tradycji filmowej odpowiednikiem greckiej tragedii, gdyż obrazuje związek człowieka z naturą/kosmosem.

W przypadku True Detective Hart i Cohle reprezentują pierwiastki yin i yang, z których każdy zawiera cząstkę drugiego, dialektyczną metazasadę zmian generujących ruch we wszechświecie.

A gdzie ten ruch nas zaprowadzi? Kolejne cztery odcinki jeszcze przed nami, ale ja stawiam na zakończenie rodem z Twin Peaks, które inspiruje zarówno Pizzolatta, co i Fukunagę. Nie chce mi się bowiem wierzyć, że wszystko ułoży się, jak w bajce, a zagadka zostanie rozwiązana, jak rebus z kolorowego magazynu.

Conradino Beb

28 komentarzy

  1. Którego „Złego porucznika”? – widziałem tylko wersję Herzoga z Cage’m.

    Wciągnął mnie jednak ten serial. Po pierwszym odcinku nie byłem zachwycony, ale każdy kolejny okazał się lepszy od poprzedniego, a piąty to absolutna rewelacja. Jeśli ten poziom się utrzyma do końca to faktycznie zakończenie może być mistrzowskie. Forma „opowiadania” już nie przeszkadza, bo wszystko wskazuje na to, że opowieść policjantów ukrywa coś istotnego. Metamorfoza bohaterów staje się bardziej wyraźna, jeden zmienił się na gorsze, drugi na lepsze, ale to i tak nie jest do końca pewne, sprawa może być bardziej skomplikowana. W każdym bądź razie jestem zaintrygowany.

    Polubienie

  2. czolem!

    Nic nowego nie dodam, ale jedna rzecz bardzo ciekawa: kubek, który służy za popielniczkę Rush’owi.

    Jak napisał ‚Szinczuch’ [filmweb]:

    „”Jest jeszcze kubek, którego Rust używa jako popielniczki. BIG HUG MUG to anagram dla HUMBUG GIG, w pierwszy trzech epizodach kubek jest tak obrócony, że widać tylko litery BIG HU MU – w anagramie I HUMBUG.
    Słowem – „ściemniam”. A tytuł drugiego epizodu nosi nazwę ” Seeing Things”… „”

    Polubienie

  3. Zły Porucznik z Cage’m ma w sobie tyle z Herzoga, co pozostałości Wilczego Szańca z McDonalda ; )
    7my odcinek jakiś taki mocno przejściowy, upłynniający akcję, brakowało mi tego, co najlepsze wyławiałem z poprzednich epizodów; i nie mam na myśli tylko Ligottiegio, czy okultystycznych szmegesów; zresztą nędza jest w tym, że trzeba czekać z tygodnia na tydzień, kiedy serial sam w sobie najlepszy od czasu Twin Peaks, że tak ryzykancko zaopiniuję.
    btw te rozgryzanie szczegółów na półmetku kojarzy mi się z zawartością kanału KrainaX na YT ; >

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.