Electric Wizard – Time to Die (2014)

Nie od dziś wiadomo, że ból i wkurwienie to jedne z najsilniejszych stymulantów sił twórczych. I rzecz jasna – przyzwoite narkotyki. W trakcie tworzenia najnowszej płyty, Elektrycznemu Czarodziejowi nie brakowało żadnego z powyższych. Dla samych autorów Time To Die to przeklęty potwór.

W większości przypadków byłaby to tylko marketingowa gadka, lecz nie tym razem. Najnowszy krążek, który powstawał w ogniu wojny z Rise Above, to zdecydowanie najcięższy album Anglików od wielu lat. Swoją masywnością przywołuje czasy Come My Fanatics czy przełomowego Dopethrone. Gdy niekończące się rzesze ich naśladowców, próbują im dorównać stosując tony efektów, im wystarczają najprostsze środki. Wsłuchajcie się choćby w riff otwierający I Am Nothing czy We Love Dead.

Kolejnym, odwiecznym składnikiem brzmienia Electric Wizard był wszechobecny brud, zakorzeniony w metalowej tradycji Venom oraz Hellhammer. I w tym elemencie Anglicy poszli na całość, dzięki czemu Time to Die aż lepi się od dźwiękowego syfu. Wykreowało to idealne środowisko brzmieniowe dla długich, hipnotycznych kompozycji. Co prawda, praktycznie uleciał rockowy luz dwóch ostatnich płyt, lecz zamiast tego dostajemy potężną dawkę transu, który prowadzi nas lizergiczną spiralą wprost w objęcia śmierci.

Uchylając rąbka tajemnicy, członkowie Electric Wizard często zarzekali się, że jedną z głównych inspiracji przy najnowszej płycie była garażowo-punkowa scena Detroit. Choć na płaszczyźnie poszczególnych numerów najpełniej ujawnia się to tylko w zadziornym Funeral of Your Mind, to w tekstach do Lucifer’s Slaves czy Incense for the Damned da się wyczuć rewolucyjny ogień. Oczywiście, imaginarium stworzone prze Oborna nie byłoby pełne bez odwołań do Lucyfera, narkotyków i perwersji. Tym razem Anglik w samplach przywołuje atmosferę satanistycznej paniki, która ogarnęła Zachodni świat u zmierzchu lat ‘60.

Time to Die zaprzecza jakimkolwiek pogłoskom o utracie mocy przez Elektrycznego Czarodzieja, które pojawiły się po premierze Black Masses i Legalise Drugs & Murder. Albumu słucha się wprost wybornie i nawet bez pomocy blottera powala on swoją ciężką, transową zawartością. A dodatkowe smaczki w postaci ponurych organów, czy prowadzonych z ogromnym wyczuciem, klasycznych solówek, tylko maksymalizują ten efekt. Jeśli ta płyta miała być klątwą rzuconą na właściciela Rise Above, to jego dni są już policzone. It’s time to die Lee Dorian!

Jakub Gleń

2 komentarze

  1. Przesłuchałem dokładnie ten album. Skonsternowany czytam sobie różne recenzje i mam wrażenie, że wszystkim recenzentom niesamowicie podoba się ten album. A jest on tak słaby, że jak głosi tytuł, faktycznie można zdechnąć, ale z nudów. Brzmienie i realizacja rzeczywiście świetne ale muzycznie najgorszy album Czarodziejów.

    Polubienie

  2. Rozumiem co masz na myśli, bo to jest podstawowy zarzut wobec tego albumu, z którym się kompletnie nie zgadzam. Tutaj raczej chodzi o to czy złapiesz doom metalową mantrę czy nie. Zdecydowanie odeszli od pisania przebojów, chociaż taki Funeral of Your Mind to niezły hicior:D

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.