Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017)

Wielką zaletą Ostatnich Jedi (mam nadzieję, że używając liczby mnogiej nie spojleruję znienacka) jest to, że po obejrzeniu filmu człowiek może odetchnąć z ulgą, bo Rian Johnson (którego kariera zahaczyła o 3 odcinki Breaking Bad) zrobił wszystko co mógł, by nie potwórzyć błędnych decyzji JJ Abramsa, i chwała mu za to!

Jego wersja Gwiezdnych wojen bardzo różni się od Przebudzenia Mocy, choć w tym samym czasie wyraźnie czuje się walkę z konsekwencjami wyborów narracyjnych, jakie zostały podjęte przez jego poprzednika, co jest pewnie najgorszą stroną jego dzieła.

Ale tak to już jest w przypadku franczyz, których wewnętrzna logika sprawia, że mało jest w nich miejsca na autonomię, kolejne filmy muszą walczyć o sukces w bardzo ograniczonej przestrzeni, jeśli tylko reżyser i scenarzysta posiadają minimum wyobraźni (co też jest raczej wyjątkim, niż regułą), a pozwala im na to wytwórnia, której jedynym celem jest tylko i wyłącznie pobicie rekordu kasowego w premierowy weekend.

W takiej rzeczywistości bardzo ciężko zrobić kolejne Imperium kontratakuje, do którego porównuje się Ostatnich Jedi, choć moim skromnym zdaniem podobieństwo pomiędzy dwoma filmami leży bardziej w inspiracji nowej odsłony tym pierwszym, niż w faktycznej egzekucji scenariusza (Johnsonowi udało się oddać zapach oryginału, ale już nie smak).

Nowy epizod Gwiezdnych wojen to mimo wszystko bardziej kino akcji, niż traktat filozoficzno-psychologiczny na temat zmagań pomiędzy jasną i ciemną stroną mocy, choć twórcy udało się skutecznie podbić poprzeczkę względem poprzedniej odsłony, co zbliżyło go miejscami do oryginalnej trylogii.

Dostajemy więc garść pop filozofii na temat tego, jak wybory definiują mistrza Jedi i jak łatwo jest mu popaść w pychę, czy w użalanie się nad sobą, jeśli tylko coś nie poszło po jego myśli. Powracający na ekran Luke Skywalker (Mark Hamill) zostaje przedstawiony jako zgorzkniały i zrezygnowany rycerz Jedi, którego jedynym celem jest zakończenie misji zakonu w Galaktyce i spokojne odejście w zaświaty.

Ale na swoją śmierć Luke będzie musiał jeszcze trochę poczekać, gdyż przybyła na Anch-To razem z Chewbakką Rey (Daisy Ridley) burzy jego izolację, każąc mu jeszcze raz skonfrontować się ze swoimi wyborami, które do niedawna wydawały się nieodwracalne. Rey nie nauczy się jednak od Luke’a wiele tajemnic Jedi, jako że ten już na starcie wyrzuca miecz świetlny, który ta mu przynosi, każąc jej wracać skąd przyszła.

W efekcie pojawia się ponownie dość kontrowersyjna kwestia naturalnego talentu Rey, która bez formalnego treningu potrafi więcej, niż niejeden mistrz Jedi. Rey macha mieczem świetlnym jak zawodowiec, manipuluje materią, kontaktuje się telepatycznie z innymi, a także bez problemu stawia się ciemnej strony mocy, na którą próbują ją przeciągnąć Snoke i Kylo Ren.

Symultanicznie, Rebelia zostaje przyskrzyniona przez siły Pierwszego Porządku już na samym początku filmu i choć odnosi pyrrusowe zwycięstwo, musi szybko zwijać skrzydła. Stojąca na czele rebeliantów Leia Organa (Carrie Fisher) postanawia się ewakuować na z góry wyznaczone pozycje, skacząc w hiperprzestrzeń, ale jej plany zostają niespodziewanie pokrzyżowane, gdy flota dolatuje w końcu do planety Crait, na której znajduje się stara baza rebeliantów, i walka zaczyna się od nowa.

Do kilku rzeczy, które Johnsonowi dobrze się udały, zaliczyłbym: rezygnację z tytanicznej wersji Snoke’a, uczłowieczenie Kylo Rena, skupienie się na wątku przetrwania i samopoświęcenia Rebelii (co dodaje filmowi kolorytu), ironiczne wykorzystanie klasycznych motywów i charakterów (na pomoc Luke’owi w najmniej spodziewanym momencie przybywa jeden z symboli sagi), a także poszerzenie kanonu o nową faunę, florę i elementy mitologii Jedi (których część została wyjęta żywcem z Wojen Klonów i KOTOR).

Do mniej udanych zaliczyłbym niektóre wątki drugorzędne (przede wszystkim eskapadę Finna i Rose Tico), które wyglądają jak ekspozycja dla kilku nowych charakterów, bez większego znaczenia dla reszty filmu, naciągnięty związek pomiędzy Kylo Renem i Rey, a także zaprzepaszczoną szansę na pogłębienie rozważań nad naturą mocy, do czego Johnson daje nam interludium, z którego jednak ostatecznie nic nie wynika.

Reasumując, Ostatni Jedi to bardzo dobrze zrealizowany obraz, który powraca do klasycznego leitmotifu zmagań ciemnej i jasnej strony mocy, sukcesji i walki pokoleń, a także determinacji obywateli Galaktyki do walki z tyranią i niesprawiedliwością. Odhaczono więc wszystkie wątki, które były tak istotne dla oryginalnego dzieła Lucasa i dwóch kolejnych filmów. Niestety, niektóre rzeczy wciąż wyglądają, jak maszerowanie na skróty i będziemy pewnie musieli jeszcze długo poczekać na film, który będzie pełnoprawnym majstersztykiem.

Conradino Beb

 

Oryginalny tytuł: Star Wars: The Last Jedi
Produkcja: USA, 2017
Dystrybucja w Polsce: Disney Polska
Ocena MGV: 4/5

3 komentarze

  1. Cześć 😉
    Właściwie to chętnie obejrzałbym nowe Star Wars. Problem polega na tym, że nie widziałem wszystkich poprzednich części. Kiedy pomyślę sobie o ogromie tego uniwersum, to odstrasza mnie myśl, że mogę się w tym pogubić. Jak oglądać te filmy? W jakiej kolejności? Co z książkami? Fuck…

    Trochę tak jak z serią o Hannibalu Lecterze – musiałem przelecieć fora, żeby odnaleźć właściwą kolejność oglądania.

    Polubienie

    1. Odpowiedz na to pytanie jest akurat bardzo prosta. Powinienes obejrzec serie od poczatku, czyli tak jak zostala nakrecona: IV, V, VI. W ogole bym sobie podarowal trylogie prequelowa, albo obejrzal po zobaczeniu obydwoch najnowszych czesci, ale to juz zalezy od ciebie. W srodku bym wcisnal „Lotra 1” i pozamiatane.

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: