Disaster Artist (2017)

the-disaster-artist-poster-e1512433813949

Najpierw był The Room, robiący zwarcia w elektryce mózgu film-szpikulec o miłym, sympatycznym kolesiu, który każdego wysłucha i każdemu pomoże, a którego narzeczona i najbliższy przyjaciel mają płomienny romans.

Na poziomie fabularnym to ciężki dramat o zawiedzionych uczuciach. Na poziomie “dzieła skończonego” czy obrazu próbującego zilustrować pewną fabułę, to bryzg w twarz czymś, co wykrzywia świadomość. Zły czy dobry trip? Jak zwykle, wiele zależy od naszego podejścia lub nastroju, konstytucji wewnętrznej i warunków zewnętrznych. Na pewno podróż to dziwna i wyboista.

Tommy Wiseau, debiutujący jako reżyser i scenarzysta, nakręcił The Room tak, jakby uczęszczał do szkoły filmowej w alternatywnym wymiarze. Lub – stosując bardziej przyziemną optykę – tak pokracznie i nieudolnie, że przecierasz oczy. Sam też obsadził siebie w roli głównej, miksując w jednej postaci Hrabiego Drakulę, Jamesa Deana i Troskliwego Misia.

Ów zlepek spoił seriami niemrawego, ale zaraźliwego śmiechu, obecnie już otoczonego kultem. Jego drewniane, łykowate aktorstwo, rozbraja i wyciska z widzów chichot. Film skrzy się od durnych dialogów, poronionych scen, czy postaci fabularnie zbędnych.

Legendy nie stworzył jednak sam obraz, który łatwo mógłby przepaść w morzu niewypałów, choć przyznać trzeba, że nie jest łatwo znaleźć podobną porcję szlamu podszywającą się pod kino. Wiseau wykuwał przyszły sukces, promował film jak umiał! Postawił w centrum L.A wielki promocyjny billboard i wykupił kino, które puszczało tylko jego dzieło. Mówił, że The Room obniża przestępczość tam, gdzie jest wyświetlany.

Seanse o północy zaczęły przyciągać ludzi, co nieco przypomina sytuację z równie dziwną (choć w zupełnie inny sposób) Głową do wycierania Davida Lyncha, z tym, że tutaj widz przychodził dla beki, a nie ze względu na nową jakość w świecie kina. Powoli rodziła się legenda. O filmie tak złym, że aż dobrym. I o jego energicznym twórcy, kolesiu ze słowiańskim akcentem, deklarującym nowoorleańskie korzenie.

W tym sensie The Room to przede wszystkim Wiseau, człowiek-enigma, facet, który za grube miliony promował szrota, choć sama produkcja nie była tak tania jak jej efekt – $6 mln robi czasami za bazę pod SF z cyborgami, czy inne rekiny cyckojady.

Wiseau podobno dorobił się na odzieży, ale każdy, kto wejdzie na jego stronę, zobaczy bieliznę, jaka sprawdzi się raczej przy wycieraniu plam oleju z podłogi, niż jako osłona dla genitaliów.

Twórca tak wyrazisty musiał oczywiście wzbudzić zainteresowanie. Produkcję The Room, jak i samego Wiseau postanowił wziąć pod lupę James Franco. Wsparł się na wspomnieniach Grega Sestero (prywatnie przyjaciela Wiseau, a w The Room błyszczącego jako uwikłany w romans Mark).

Franco – hollywoodzki aktor i reżyser młodego pokolenia – ma nie tylko spory talent, ale lubi też różnorodne wyzwania. Odnajduje się zarówno w mainstreamie, jak i kręcąc ekranizację Faulknera (jest miłośnikiem klasycznej literatury południa).

Jego Disaster Artist to sukces na wielu poziomach. Obraz tak udany, że aż chce mu się przyklasnąć, pod warunkiem, że nie mamy oczekiwań, by kino rozdzierało nas na kawałki, zmieniało naszą wizję świata czy wytyczało nowe ścieżki.

Franco-reżyser bardzo rozsądnie podszedł do materiału wyjściowego. Wybrał jego komiczny potencjał. Nie zrezygnował z dramatycznych tonów, ale postanowił, by historia przede wszystkim bawiła. I bawi – bez pretensji, bez udziwnień, bez prób uczynienia z niej metafory politycznej czy innej.

Nie jest to też satyra na Hollywood, bo chociaż artysta ujął w swojej wizji także bufoniastych producentów i ogólne parcie na plastik, to stanowią tu one tło i dodatek. Akcja jest potoczysta, a fabuła przejrzysta. Nie ma tu glitchowego aktorstwa, czy artystycznej szarży na ścianę, które charakteryzowały The Room.

Disaster Artist to obraz szalonej produkcji filmowej, która sama w sobie stanowi już tak barwne i magnetyczne zjawisko, że nie trzeba dzikich zabiegów formalnych, by coś wyostrzyć czy odrealnić. Para poszła raczej w to, żeby wiarygodnie nawiązać do postaci, scen i motywów, które widz może znać z filmu Wiseau.

Przede wszystkim zadbano o to, by ekipa aktorska naprawdę przypominała tę z The Room. Wyszło bez pudła. Oglądamy nie tylko podobne twarze – za którymi stoją teraz ludzie, nie strzępy postaci – ale każda z nich okazuje się być do tego wiarygodna psychologicznie i trójwymiarowa, pomimo wpasowania w ćwierćwymiarową rolą przez reżysera z innego wymiaru.

Zrobiono też wiele, by odtworzyć entuzjazm i chaos, z którego wyłonił się The Room. Oglądamy barwny produkcyjny bajzel, w ramach którego splatają się wielkie ambicje, zerowe umiejętności, buzujące emocje i rozbieżne interesy. Proces produkcyjny na gorąco, na wrząco, od środka.

Znalazła się w tym wszystkim cicha, nienachalna i staroszkolna afirmacja bycia sobą. Wiseau zostaje przedstawiony jako Don Kichot kina, plan filmowy jako pole walki o artystyczną wizję i niezależność, a nieoczekiwana aprobata widzów dla czynów dyskusyjnej postaci – jako wyraz kapitulacji wobec siły ducha, nawet tak pokręconego jak ten, którego skrywa nasz bohater.

Do tego Franco wszedł w skórę Wiseau bezbłędnie. Choć fizycznie niespecjalnie go przypomina, tu uruchamia niezwykłą zdolność transformacji. Brzmi i porusza się jak oryginał. Jest żywym miksem entuzjazmu, zagubienia i determinacji. Zdaje się nawet odbierać te same kosmiczne fale, co oryginał, od którego przejął pokręconą aurę. Popisowo wykonał również każde “hehehe”, ale nie odebrał mu tajemnicy. Zagadka, którą nosi w sobie Wiseau, nie zostaje wyjaśniona.

Najlepiej na seansie bawić się będą fani The Room. Oglądanie scen bliźniaczo podobnych do tych z oryginału, a właściwie procesu ich powstawania, skutkuje przyjemnym deja vu i angażuje przeponę. Kto wie, czy nie bardziej niż mocowanie się z oryginałem. Ale produkcja Franco jest znacznie bardziej konwencjonalna i gładka. The Room – dziwaczny, absurdalny, lecz miejscami zwyczajnie nudny – wiele osób męczy.

Lekki, energetyczny Disaster Artist posiada znacznie lepszą wchłanialność. Sądzę nawet, że osoby nie znające filmu Wiseau i zasadniczo będące poza całą tą zawieruchą także mogą się dobrze bawić na seansie. Disaster sprawdza się jako autonomiczny byt – rześka komedia dla każdego. Zachęcam także do podwójnego seansu. Doszły mnie bowiem słuchy, że oba filmy w zestawie przegryzają się nad wyraz dobrze.

Franco zadbał o to, żeby aktorską drewutnię uhonorować w sposób kwiecisty, żywy i pełen sympatii. Pokazał też, że plan filmowy sam w sobie stanowi arenę scen niezwykłych. Kto widział dokument Wernera Herzoga Mój ukochany wróg o aktorskich odpałach Klausa Kinskiego czy Jim i Andy Chrisa Smitha, który ujawnia, że na planie Człowieka z księżyca Jim Carrey nie wychodził z roli, nie będzie zdziwiony.

Ostatecznie, Disaster Artist to rozrywkowa forma recyklingu filmowego. Jedna z wielu możliwych. Jeśli jednak przemienisz śmieć z walorami rozrywkowymi w solidny film z walorami rozrywkowymi, w trakcie oglądania którego publiczność zanosi się mocnym, zdrowym śmiechem, to znaczy, że otrzymałeś coś bliskiego sztuce. Choćby sztuce alchemii.

Tomasz Bot

 

Oryginalny tytuł: Disaster Artist
Produkcja: USA, 2017
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5

2 komentarze

  1. Wszystko ładnie i pięknie tylko wątpię czy film odda prawdę. Widać gołym okiem, że to było jakieś soft porno tylko wisseau coś odbiło w połowie. Można to też zauważyć jeśli przyjrzymy się sestero. Facet był aktorem robiącym przy najgorszych chałturach bez grosza przy duszy, a tu dostaje rolę w filmie gdzie ryćkają się od czapy co pięć minut.

    Polubienie

    1. Fakt, sporo tu scen łóżkowych, i to takich z kwiatami, świecami i mydlastymi pościelówami w tle. Estetyka latach 90-tych – trochę pop teledyski, a trochę „Playboy po północy”. Ale nie wiemy, czy zamiarem Wiseau było nakręcenie filmu erotycznego. Znając jego ambicje, można sądzić, że chciał zrobić poruszający dramat psychologiczny. A że odzobił go solidną porcją erotyki? Może zrobił to, bo jest ona istotnym składnikiem wielu dramatów – w życiu i na ekranie:)A że sceny łóżkowe w „The Room” to niezła porcja tandety? No cóż, być może Wiseau nie jest wyrafinowaym stylistą:) Poza tym tak naprawdę …możemy jedynie przypuszczać, co było jego celem. Wiseau umiejętnie zaciera wszelkie tropy i robi „hehehe” z naszych domysłów.

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.