Tomahawk stał dla mnie zawsze nieco na uboczu licznych projektów Mike’a Pattona, z których Mr. Bungle, Fantômas, Mondo Cane, General Patton & The X-Ecutioners czy znakomity Peeping Tom należą do najbardziej znanych. Ale zespół nigdy wcześniej nie nagrał płyty tj. Oddfellows, która całkowicie odchodzi od zabawy w alt-world-country-western i w zamian przebiera w licznych inspiracjach, jak w koszyczku wisienek. Dokoptowanie genialnego Trevora Dunna do ekipy wyszło Tomahawk na dobre – nowy materiał został stworzony na przecięciu miliona alternatywnych rzeczywistości, przywołujących hard rockowe progresje, noisowe riffy i avant popową melodykę w ramach muzycznego kabaretu czy space opery, prowadzonej przez nieomylną intuicję maestra.
Wokalne fantazmaty krzyżują się na Oddfellows z przebojowymi rytmami tylko po to, by za chwilę ustąpić eksperymentalnej przestrzeni, pełnej efektów studyjnych („I Can Almost See Them”), które po chwili dają pole minimalnej, nastrojowej aranżacji (A Thousand Eyes). Ta zaś wędruje, wariuje i tańczy aż znajdzie ujście w następnym kawałku, który czerpie z klasycznych, włoskich soundtracków progowych, noise’owego nihilizmu, bądź post-punkowej atmosfery początku lat 80 – White Hats / Black Hats brzmi niemal jak wczesne Nine Inch Nails, a South Paw jak Killing Joke. Wtem jednak kolejny numer przywołuje bezpretensjonalna przebojowość Faith No More – Stone Letter został zagrany tak sztampowo, że zaczynamy podejrzewać Pattona o parodię – i jesteśmy już w połowie lat ’90.
To bez wątpienia najbardziej eklektyczny album Tomahawk, któremu masoński tytuł pasuje jak ulał. Patton, który ostatnimi czasy wyładowywał się ze swoim wokalem głównie w Mondo Cane, nagle zrobił ze swojego najbardziej tradycyjnego projektu kolejną katapultę szaleńczego geniuszu kompozycyjnego. Zresztą wystarczy posłuchać Rise Up Dirty Waters i zanurzamy się ponownie w otchłaniach znanych z The Director’s Cut, jednego z najgenialniejszych albumów w karierze artysty. Jazzowe triole na hi-hacie i werbelku w połączeniu z opętańczym zaśpiewem – wyjętym niemalże żywcem z soundtracku do Dziecka Rosemary Krzysztofa Komedy – są najlepszym świadectwem wyjścia poza wcześniej nakreślone dla Tomahawk ramy.
Jak zwykle na płytach generała Mike’a, na Oddfellows podziwać także należy bezbłędną produkcję – szczególnie pulsację basu, której nie powstydziłby się Bootsy Collins. Linie Dunna tworzą idealny podkład pod wokal Pattona, który sam się nagrywał, kierował realizacją i produkował z pomocą Collina Dupuisa. Wiele kawałków zostało oczywiście podporządkowanych głosowi artysty, którego rejestry nie tracą nic z wiekiem, choć konceptualnie nie proponują niczego, do czego nie zdążylibyśmy się wcześniej przyzwyczaić. Ale powiem szczerze, że właśnie ze względu na połączenie lekkości i odpału, jest to obecnie najczęściej u mnie lądujący krążek na tapecie. Nowy zestaw alternatywnych hitów Tomahawk posiada magnetyzm i oryginalność, których próżno szukać na hipsterskich zlewach.
Conradino Beb