Jeden z tych rzadkich debiutów, który nigdy wprawdzie nie osiągnął statusu najlepszej płyty w dorobku zespołu, ale który dał The Grateful Dead nieocenione doświadczenie studyjne i kazał w przyszłości przejąć całkowitą kontrolę na procesem rejestracji nagrań. Z perspektywy czasu nie da się jednak przecenić znaczenia tego krążka, gdyż został on wycięty w ramach kontraktu z Warner Bros na trzy albumy, wśród których znalazły się dwa prawdziwe arcydzieła: Anthem Of The Sun (1968) oraz Live Dead (1969). Co jednak najważniejsze, otworzył on zespołowi drogę do koncertowania w całym kraju…
Słynny kontrakt pomiędzy The Grateful Dead, a Warner Bros został podpisany w imieniu wytwórni przez Joe Smitha – wtedy prezydenta firmy, który spotkał się z zespołem oraz jego menadżerami Rockiem Scullym i Dannym Rifkinem w kultowej sali balowej Avalon, w San Francisco, gdzie zespół odwalił przed spotkaniem odlotowy gig.
Joe Smith był absolwentem Yale, typowym przedstawicielem amerykańskiej klasy średniej i zdążył wcześniej zjeść obiad razem z żoną w wytwornej restauracji, by nagle wskoczyć w fantastyczny świat skwaszonych mieszkańców Haight Ashbury. Ale pomimo że show całkowicie zdmuchnął mu kulturową potylicę, zespół wydał mu się rewelacyjny na żywo.
Jak przyznał wiele lat później Rock Scully, dowcipnisie tylko czychali, żeby wrzucić Smithowi kwas do jakiegokolwiek napoju na partyzanta – z czego The Grateful Dead stali się słynni w późniejszych latach – ale ten był świadomy miłości zespołu do LSD i skrupulatnie unikał picia drinków z jego rąk.
Niemniej umowa podpisana przez grupę ze Smithem była wyjątkowo dobra, gdyż muzycy za namową swojego prawnika zachowali wszystkie prawa autorskie do swoich nagrań – co wcześniej nie udało się ani Bobowi Dylanowi, ani The Rolling Stones, ani Beatlesom. The Grateful Dead byli także pierwszym zespołem psychedelicznym z San Francisco zapisanym przez Warner Bros dodając hipsterskiej aury całemu labelowi.
Niemniej, w tym okresie muzycy wciąż byli w fazie treningu – praktycznie bez żadnego doświadczenia studyjnego – i granie całkowicie podporządkowywali występom na żywo w lokalnych klubach i salach balowych. Również sam repertuar dopiero się kształtował, zmieniając z dnia na dzień, co utrudniło nieco dobór kawałków do rejestracji.
A odzwierciedliła to sama płyta – tam, gdzie zespół był zmuszony trzymać się bardziej tradycyjnej country-bluesowej formy i singlowego czasu, efekt jest połowiczny. Jednak niektóre kawałki z The Grateful Dead mimo wszystko stały się klasykami zapowiadając ultra eksperymentalną, free jazzową formę Anthem Of The Sun (1968) i Aoxomoxoa (1969).
Morning Dew
Jednak mimo braku doświadczenia zespołu w pracy studyjnej, The Grateful Dead z perspektywy czasu zyskuje więcej niż traci ze względu na swoje rustykalne, zakorzenione w kalifornijskiej ziemi brzmienie i minimalny mix, które sprawiają, że pomimo tradycjonalizmu większości numerów słucha się go doskonale.
A jeśli dodamy, że nagrano go w cztery dni na prostym czterośladzie i zmiksowano w jeden, energia i talent zespołu tym bardziej stają się oczywiste. I nawet jeśli prawdziwy charakter The Grateful Dead udało się uchwycić zaledwie trzech numerach: Cream Puff War, Morning Dew i Viola Lee Blues, są one warte wysiłku, stanowiąc kamień milowy dla rozwoju przyszłych koncepcji studyjnych.
Oprócz blues rockowego Beat It Down The Line (kompozycji Jessego Fullera), Good Mornin’ Little School Girl (kompozycji H.G. Desmaraisa) z piękną partią harmonijki Pigpena, która naprawia kawałek poniekąd pognany batem, Garcia dorzucił do listy utworów własną wersję tradycyjnego kawałka Cold Rain And Snow, która pokazuje jego talent gitarowy i aranżacyjny, choć wokal nieco ginie w miksie oraz Sittin’ On The Top Of The World – kawałek Boba Willsa, z którego hit uczynił Carl Perkins.
Do tej listy należy jeszcze dorzucić New, New Minglewood Blues i tworzy to rhythm’n’bluesową, jug bandową osnowę debiutu, którą The Grateful Dead mieli w przyszłości to porzucać, to do niej wracać…
Na tej płycie należy jednak przede wszystkim zwrócić uwagę na perły, z których na pierwszy plan wysuwa się psychedeliczna satyra na lewicowy ruch antywojenny Cream Puff War (dosł. Wojna o piankę ze śmietanki) w której Jerry Garcia śpiewa: Twoje ciągłe walki zaczynają robić się nudne. Więc idź gdzie indziej toczyć swoją wojnę o pianę ze śmietanki.
Kawałek po prostu piszczy od pięknych partii organowych Pigpena, pięknej pracy gitary rytmicznej Weira oraz fantastycznego podkładu perkusyjnego Kreutzmanna. Cream Puff War stał się z czasem zasłużenie prawdziwym psychedelicznym klasykiem i został użyty w niezliczonej ilości dokumentów na temat kontrkultury lat ’60.
Drugim kawałkiem, na który warto zwrócić uwagę jest Viola Lee Blues – jedyny przykład rozciągniętej do dziesięciu minut improwizacji The Grateful Dead, z których zespół był w tym czasie najbardziej znany. Oparta na bluesowej pentatonice aranżacja przechodzi w pewnym momencie prawdziwą metamorfozę z raczej spokojnego kawałka w szybką, kwasową furię, z której sączą się na wszystkie strony free jazzowe wpływy.
Te słychać szczególnie w genialnych liniach basu Phila Lesha (wcześniej kolegi z roku i współpracownika Steve’a Reicha), który z czasem miał się stać jednym z najbardziej awangardowych basistów w muzyce gitarowej.
Reedycja z bonusami (2003)
Listę wybitnych kawałków zamyka przepiękny Morning Dew, który Jerry Garcia przearanżował z tradycyjnej melodii folkowej. Medytacyjny charakter tune’u odzwierciedla godziny zejścia na kwasie, kiedy wszystko wydaje się błogosławieństwem i spokojem i daje ten sam wgląd w atmosferę sceny, co kawałki z Surrealistic Pillow – obydwie płyty nagrywał ten sam człowiek: Dave Hasinger.
Kawałek szybko stał się obowiązkową częścią repertuaru kocertowego. Jako strona B singla The Golden Road (To Unlimited Devotion) promował debiut The Grateful Dead. Sama płyta w swoim czasie zyskała dość pozytywne recenzje, które wskazywały na dobre zgranie muzyków, choć podkreślały, że jest to zaledwie echo dzikiego, narkotycznego spektaklu, jaki zespół zwykle odwalał na żywo.
Conradino Beb