
I get high in the morning
I get high in the afternoon
And in the evening time
Ooo I am high
– In The Morning, The Fraternity Of Man –
Badacze burzliwych lat ’60 powszechnie przyjmują dwie definicje tego okresu. Pierwsza z nich to definicja kalendarzowa, która otwiera okres w 1961, a zamyka w grudniu 1970. Druga mówi o długich latach ’60, czyli o całym okresie przemian społeczno-kulturowych z pierwszymi wstrząsami w 1958 i zakończeniem rewolucji około 1974. Historia ruchu psychedelicznego posiada jednak swoje własne ramy i zaczęła się w 1959, kiedy aspirujący pisarz Ken Kesy zgłosił się ochotniczo – za namową swojego przyjaciela Vica Lovella – na serię testów z użyciem środków psychedelicznych, prowadzonych w Veterans Administration Hospital, w kalifornijskim Menlo Park.
Kesey nie miał o tym wówczas najmniejszego pojęcia, ale doświadczenia były sponsorowane przez CIA w ramach projektu MK-Ultra, który miał dać agencji do ręki nową broń w wojnie wywiadowczej ze Związkiem Radzieckim. LSD-25, LSD-6, psylocybina, meskalina, STP, IT-290 (AMT) oraz wiele innych środków przetestowanych zostało pod kątem praniu mózgu jeńcom wojennym lub obezwładniania oddziałów wojskowych.
Był to pierwszy z niefortunnych wypadków przy pracy CIA, która przypadkowo sama dała sobie wyjąć broń z dłoni. Uczestnictwo w testach stało się punktem zwrotnym w życiu Keseya, pozwalając mu podjąć proces uwalniania się ze społecznych kompleksów winy i wstydu, które nabył w procesie socjalizacji oraz doprowadziło do przełomu twórczego, którego wyrazem stał się genialny Lot nad kukułczym gniazdem (1962)
Studiujący w tym czasie na Uniwerystecie Stanforda i mieszkajacy w pobliskim Palo Alto, Kesey szybko zdobył prywatny dostęp do środka, którego efekt najbardziej mu się spodobał: LSD-25. Serwując swojemu najbliższemu otoczeniu koktajle przyprawione kwasem czuł, że trafił na trop czegoś zupełnie wyjątkowego, ale nie potrafił temu wówczas nadać formy… to jeszcze nie ten czas, nie to miejsce.
Mniej więcej w tym samym momencie, w którym w głowie Keseya powstawała nowa powieść, młody psycholog z Harvardu, Timothy Leary, udał się na wakacje do Meksyku i łyknął pięć podejrzanie wyglądających grzybów Psilocybe mexicana na brzegu basenu w Cuernavaca, które wprowadziły go w nieznany wcześniej, nieziemski stan. Trwający cztery godziny trip zakończyć miał grę w doktora, naukowca i marionetkę systemu, otwierając irlandzkiego trickstera na znacznie większą perspektywę.
Sześć lat później, znający już doskonale potęgę kwasu, Leary oświadczył w wywiadzie dla Playboya, że: Istnieje pewien problem odpadnięcia związany z LSD, ale to nic czym należałoby się martwić. To raczej powód do radości. Lekcję, którą wyniosłem z ponad 300 sesji LSD i którą przekazuję innym można streścić w 6 sylabach: TURN ON (podłącz się), TUNE IN (dostrój się), DROP OUT (odpadnij). „Podłączyć się” to być w kontakcie ze starożytną energią i wiedzą, które są wbudowane w twój układ nerwowy. Dostarczają one niewysłowionej radości i odkryć. „Dostroić się” to zaprząc i porozumieć się z tymi nowymi perspektywami w harmonijnym tańcu ze światem zewnętrznym. „Odpaść” oznacza odłączyć się od plemiennych rozgrywek.

Pomimo swoich deklaracji prasowych, w których nazywał kwas najważniejszym narzędziem badań ludzkiego umysłu, z jakim kiedykolwiek przyszło mieć do czynienia psychologii, dr Leary miał już wkrótce przejść ważny test swoich relacji z systemem administracyjno-prawnym, który pod naciskiem CIA, polityków i nagonki prasowej, zdecydował się na wypowiedzenie LSD oficjalnej wojny. Jesienią 1965 Leary został złapany w Laredo przez teksaską policję podczas podróży rodzinnej i skazany za „przemyt marihuany z Meksyku” (dwóch jointów wartych $10).
Doktor nie zdecydował się jednak na pełną odsiadkę i w spektakularny sposób uciekł z więzienia w styczniu 1970 dzięki pomocy Bractwa Wieczystej Miłości, po czym wymknął się z USA do Algierii. Niemal bliźniaczy los podzielił Ken Kesey, który oskarżony o posiadanie marihuany, wyszedł za poręczeniem i uciekł w 1966 do Meksyku, zanim proces zdążył się na dobre zacząć, przekraczając granicę w bagażniku swojego przyjaciela. Te dwie osobowości nie tylko były jednak prześladowane w podobny spósb, ale nadały również ton i styl ruchowi psychedelicznemu lat ’60 oraz zdominowały kwasową ideologię na następną dekadę. Obydwie z nich połączył kwas, ale ich pomysły na wprowadzenie środka do obiegu społecznego były całkowicie rozbieżne, co w efekcie rozdzieliło psychedeliczną rzekę na dwie odnogi.
Gdy Timothy Leary, Richard Alpert i Ralph Metzner opuszczali Harvard w 1963 dźwigając brzemię kontrowersyjnych badań na studentach, pomimo rewolucyjności swoich idei głosili w zasadzie zliberalizowaną wersję psychologii humanistycznej Maslowa. Ich największym krokiem do przodu było w tym punkcie przekonanie, że psycholog który wykorzystuje LSD do terapii, powinien je brać razem ze swoimi pacjentami.
Tego środowisko psychologiczne nie mogło oczywiście zaakceptować wychowane na psychiatrycznym dyskursie, który oddzielał doktora od pacjenta jak dwie połówki różnych owoców. W tym czasie obiektywizm w psychologii klinicznej był najwyższą świętością, a metodologia była nie tyle nakierowana na dobro pacjenta, co na podtrzymywanie status quo doktora i reprezentowanej przez niego dyscypliny.
Wkrótce zagadnienie leczenia zeszło jednak na bok, gdy Leary doszedł do wniosku, że LSD oferuje coś niezwykłego ludziom pozornie zdrowym, a na miejscu idei psychiatrycznej zakiełkowała idea przeżycia duchowego, co postawiło całą trójkę w pozycji apostołów środka chemicznego i reprezentowanego przez niego przeżycia miastycznego.
Konsekwentnym wynikiem doświadczenia przez trójkę psychologów potęgi LSD było odwrócenie się od instytucji naukowych, a zwrócenie w stronę biochemii, neuropsychologii i religii – pola badań, które znane jest dzisiaj jako neuroteologia i przeżywa swój rozkwit… co nie znaczy że nie pozostaje kontrowersyjne dla religijnych fundamentalistów. Co może bowiem wydawać się większą herezją dla społeczeństwa wychowanego na dogmatach religijnych niż twierdzenie, że każdy może spotkać się z Bogiem, gdzie chce i kiedy tylko chce pod warunkiem, że zażyje syntetyczny związek chemiczny? Lata budowania kontroli nad duchowością swoich wiernych przez instytucje religijne idą w zasadzie na śmietnik!
Mistyka instant, jak nazywał ją Aldous Huxley, której zwolennikami stała się po opuszczeniu Harvardu trójka buntowniczych psychologów, dotykała mimowolnie bardzo delikatnej sprawy… zweryfikowanie i potwierdzenie tego, co głosił Leary, oznaczałoby logicznie brak potrzeby istnienia hierarchii religijnej! Nic więc dziwnego, że sprzeciw wobec rodzacej się kultury psychedelicznej przyszedł głównie ze strony prawicowych polityków.
Empiryczne udowodnienie istnienia wiecznej rzeczywistości przy społecznej akceptacji samej metody wykluczyłoby ich natychmiast z gry parlamentarnej – politycy byli więc zmuszeni grać agresywnie pod swój chrześcijański segment wyborczy i tak zrobili doprowadzając do przesłuchań senackich i delegalizując LSD w 1970 (jednym z największych rzeczników delegalizacji środka był sam Robert Kennedy).
To nie zmienia jednak faktu, że poszukiwaniom duchowym niemal od zawsze towarzyszyły środki enteogenne, co staje się aż nadto oczywiste gdy przyjrzymy się zdaniu wielkiego mistyka i okultysty Georgija Gurdżijewa, cytowanego przez P.D. Uspienskiego: Są szkoły, który robią użytek z narkotyków we właściwy sposób. W szkołach tych ludzie przyjmują je by badać siebie, by spojrzeć przed siebie, by lepiej ocenić możliwości, by zobaczyć coś zanim to nastąpi, a co może być później osiągnięte dzięki wytężonej pracy. Kiedy człowiek to dostrzega i przekonuje się, że to czego nauczył się w teorii naprawdę istnieje, pracuje wtedy świadomie, bo wie gdzie zmierza. Czasem jest to najłatwiejsza ścieżka wiodąca ku przekonaniu się, że możliwości, które człowiek podejrzewa w sobie, naprawdę istnieją.

Mimo słów Gurdżijewa– mistrz traktował środki psychedeliczne jako ważny składnik swojej Czwartej Drogi – Chrześcijaństwo od swojego zarania tolerowało zaledwie jeden narkotyk… alkohol, który obok heroiny jest dzisiaj uznawany przez medycynę za najbardziej uzależniającą używkę w kulturze Zachodu. Ten wpływ można bez zbytniej przesady złożyć na barki symbolicznego znaczenia wina jako krwi Jezusa w Kościele Katolickim, które nie tylko było od samego początku podstawą rytuału mszy u pierwotnych chrześcijan, ale uzależniło od swojego znaczenia całą kulturę europejską, gdy rytuał stał się fundamentalnym obrzędem i hodowla winogron na terenach dzisiejszych Francji, Włoch i Hiszpanii automatycznie zyskała usprawiedliwienie moralne.
Gdy Zachodnie Cesarstwo legło w gruzach, a antyczne teksty były bądź niszczone przez zakonników i kler, bądź reintrepretowane na chwałę nowej religii, której dogmaty ustalono raz na zawsze podczas brutalnej rzezi w Konstantynopolu – jedyną opoką kultury pozostała Biblia, którą czytać potrafiło niewielu. I mimo, że na pierwszej stronie Tory wyraźnie czytamy, iż WSZYSTKO co ujrzał po stworzeniu Bóg było DOBRE – rośliny, zwierzęta, góry i lasy – wkrótce pewne elementy natury zostały przez kler wyklęte jako sprzymierzeńcy Szatana.
W mojej opinii wiele roślin (korzeni, grzybów, krzaków) celowo obarczono w Średniowieczu pejoratywnym ładunkiem emocjonalnym, gdyż długi czas były one wykorzystywane przez rodzimowierców w celach magicznych i religijnych. Religia i polityka podały sobie rękę w akcie zwalczania starych wierzeń, przyzwyczajeń i praktyk ludowych, a kler rozprzestrzenił strach przed tym, co rosło w lesie (było to od teraz bardzo ryzykowne). Za przyjazne człowiekowi zostały uznane jedynie rośliny, które rosły na polu i w przydomowym ogródku.
Nadając tej długiej, absurdalnej wojnie myśl przewodnią można użyć prostego sylogizmu: palenie trawy jest pogańskie, a picie alkoholu chrześcijańskie! Czyż nie to na końcu języka mają nasi politycy protestując przed legalizacją konopi?
Jednak nawet to podświadome założenie po stronie fundamentalistów jest z gruntu fałszywe, jako że uprawę winorośli odziedziczyliśmy od starożytnych Rzymian, w kulturze których miała ona wyjątkowo pogański charakter, lecz przystosowana została bez żadnych problemów do wymagań nowych czasów. Paradoksalnie także pogańskie konopie przetrwały wieki Chrześcijaństwa jako roślina tkacka! Walka z szatańskimi roślinami wzmocniła jednak instytucję Kościoła, jak też instytucję władzy monarchicznej, silnie sprzęgając religię z władzą.
Dzisiaj możemy się w końcu zastanowić co straciliśmy i co zyskaliśmy w efekcie tej wielowiekowej krucjaty? Dlaczego od V w. n.e. tak silnie polegamy na hierarchicznych monolitach religijno-politycznych? Jakiego rodzaju wpływ na nas wywierają i co pozostaje głównym celem ich istnienia? Ich agresywność w dużej mierze wskazuje przecież, że legitymizują one od zawsze same siebie!
Pomocą niech posłuży nam tu Wilhelm Reich, który w swojej książce The Mass Psychology Of Fascism interpretował znaczenie organizmów religijnych, jak też państwowych, w kontekście tłumienia naturalnej seksualności (za Freudem) i wspierania mechanizmów represyjnych, z których jednym miał być „mistycyzm”. W rozumieniu Reicha mistycyzm nie miał jednak żadnego związku z doświadczeniem duchowym, a był bardziej aberracją mentalną i społeczną, stanem psycho-biologicznej apatii, której podtrzymywaniem zajmowała się religia chrześcijańska – najważniejsza wg niego kulturowa figura ojca.
Reich, będąc lewakiem, widział oczywiście w religii narzędzie kontroli klasowej – społeczna władza Kościoła Katolickiego była wg niego zakorzeniona w ignorancji i braku edukacji mas pracujących, które odrzucały sprawowanie władzy nad własną seksualnością oddając ją w zamian na usługi tej instytucji. Idee te były chwytliwe i wróciły później w filozofii Szkoły Frankfurckiej na początku lat ’60 wraz z książkami Adorno i Marcusego, którzy udowadniali, że religia i państwo całkowicie wykluczają się z wolnością i swobodną seksualnością jednostki.
Tu zaś wracamy ponownie do kwasowej teologii Leary’ego, który doświadczenie boskości niemal zawsze łączył z przeżyciem seksualnej ekstazy… i wyzwoleniem się z sideł społecznych represji – co stało się ostatecznie zgrabnym elementem eksploatacji medialnej i krytyki ze strony konserwatystów. Sesja z LSD nie tylko pozwalała wg doktora stanąć twarzą w twarz z najgłębszą z tajemnic śmiejąc się do rozpku, ale doprowadzała też do duchowego skoku – inicjacji, która miała bardzo wymierne skutki społeczne.
Nieprzypadkowe były wśród headów antykonsumeryzm, niechęć do kariery, antyestablishmentowe nastawienie, porzucanie dogmatów religijnych, zmiana sposobu ubierania się i tworzenie małych społeczności, złożonych z innych headów. Nie bez powodu Leary nazwał także LSD „bombą atomową przestrzeni wewnętrznej” i wskazał na jungowską synchroniczność w pierwszym użyciu obydwóch technologii (pierwszy trip Alberta Hofmanna miał miejsce w 1943, a zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę w 1945). Taniec pikseli, molekuł i kolorów na kwasie był dla niego w istocie symbolem nuklearnej przemiany duchowej.
Jeśli Leary ze swoimi poglądami stał się w oczach Lyndona B. Johnsona „najgroźniejszym człowiekiem w Ameryce”, to Kena Keseya należy nazwać jego bardziej wykręconym bratem. Odyseja kultowego pisarza w świat psychedelii była znacznie dziksza, a zaczęła się na na dobre, gdy ten kupił swoją legendarną Hog Farm w La Honda (okolice San Francisco) za pieniądze, które otrzymał za Lot nad kukułczym gniazdem.
Jego najbliżsi przyjaciele z Palo Alto przeprowadzili się tam razem z nim, a do nich dołączyli wkrótce inni, zarówno okolic, jak i z dalszych stron Ameryki. Rok później brygada ta przemianowała się spontanicznie na The Merry Pranksters – komunę , która jak trzeba podkreślić, wyrosła symultanicznie z grupą Leary’ego, Metznera i Alperta. Hunter S. Thompson miał farmę Keseya nazwać później „stolicą światowego szaleństwa”. Kwas, trawa, amfetamina, a także DMT i STP były normalną dietą, traktowaną jako styl życia. Na Hog Farm spało się mało, a tripowało dużo. Kesey czuł, że statek kosmiczny Ziemia szybuje pod nim z dużą prędkością – lata ’60 znalazły się w kluczowym punkcie około 1964!
W przeciwieństwie do Leary’ego, The Merry Pranksters i ich nie-nawigator nie mieli naukowego backgroundu. Ken Kesey wychował się na farmie mlecznej w Oregonie z pulp fiction i komiksami za pan brat. Był również Kesey byłym zapaśnikiem i futbolistą o potężnej konstytucji fizycznej, tak więc w sferze mentalnej stanowił absolutne przeciwieństwo Leary’ego, który pochodził z dobrze usytuowanej, burżuazyjnej rodziny o irlandzkich korzeniach, nienagannych manierach i licznych powiązaniach społecznych.

Droga kwasu dla Keseya była drogą chaosu – ścieżką eksperymentu totalnego. Nie staraj się, nie przygotowuj, nie oczekuj i nie rozpaczaj – chłoń wszystko teraz. Kwas jako elektryczne doświadczenie totalności, rozkładu, współczucia i przeznaczenia, w którym ruch naprzód liczy się najbardziej, gdziekolwiek! Jak pisarz przyznał wiele lat później w wywiadzie dla Paris Review: W swojej pracy odkrywam dzicz. Lubię powiedzenie Thoreau, że „dzicz zachowuje świat.” Osadnicy na tym kontynencie od samego początku szukali dziczy i dzikości. Eksploratorzy i osadnicy doszli do samej krawędzi szukając tej dzikości, gdyż w Europie została ona stracona przez przeludnienie. Rzeczy były we władaniu ciągle tych samych ludzi, a wszystkie drogi prowadziły zawsze w tym samym kierunku.
W tym stwierdzeniu można bez problemu znaleźć interpretację doświadczenia kwasowego przez Keseya. Warto również zwrócić uwagę na to, co pisze Tom Wolfe w klasycznej Próbie kwasu w elektrycznej oranżadzie: Leary i Alpert głosili zasadę „wystroju i nastroju”. Wszystko, co dotyczy brania LSD, owocnego, wolnego od paranoi doświadczenia, zależy od nastroju i wystroju. Powinno się brać kwas we wnętrzu o pogodnym i atrakcyjnym wystroju, w domu lub mieszkaniu urządzonym przedmiotami o rzetelnej jakości, z turkomańskimi gobelinami, greckimi dywanami z koźlich skór, błękitną ceramiką ze sklepu Cost Plus, łagodnym światłem – ale nie w japońskich papierowych kulach, lecz w chińskich abażurach z bawełnianej surówki – krótko mówiąc, w wiejskim odludziu Cyganerii Z Dzielnicy Willowej, najlepiej takim za $60 tys. rocznie, z Requiem Mozarta sączącym się ze stereo z liturgiczną powagą.
„Nastrój” to stan umysłu. Należy przygotować się do tego doświadczenia medytując nad własną kondycją i zastanawiając się, co ma się nadzieję odkryć lub osiągnąć podczas podróży do własnej jaźni. Należy mieć także przewodnika, który brał wcześniej LSD i orientuje się w różnych stadiach tego doświadczenia, kogoś, kogo zna się i darzy zaufaniem… lecz pieprzyć to wszystko! Zatwardza to tylko zatwardzenie z przeszłości, odwieczne opóźnienie czegoś, co powinno zdarzyć się Teraz. Niech wystrój będzie tak niespokojny i niesamowity, jak jest to możliwe za sprawą sztuk pranksterskich, niech twój nastrój będzie tylko taki, jak to, co masz w swoim… mózgu, stary i niech twoim przewodnikiem będzie, niech cię w zaufaniu trzyma za rączkę i niech ci zmienia pieluszki na główce banda szaleńców w Day-Glo, mających za motto: „Nigdy nie ufaj Prankstersowi”.
Ta bezkompromisowość Keseya i The Merry Pranksters nie została chyba wyrażona lepiej niż przez sympatię grupy do Hells Angels MC – właśnie tu leży prawdopodobnie tajemnica mistyki pisarza. Bardzo niebezpieczna zgraja już w latach ’60, która kochała bawić się swoją reputacją społeczną i często wystawiała swieżo spotkanych ludzi na wredne próby, nie tylko nie miała nic przeciwko Keseyowi, ale szybko stała się jednym z jego najbliższych sojuszników.
Klub został w 1965 powitany z otwartymi ramionami na Hog Farm, na skutek czego szybko stał się częścią szeroko pojętej kontrkultury, choć nigdy nie wchodził w dyskusje polityczne i nie zluzował wobec ruchu pokojowego zatrzymując z łańcuchami w rękach wszystkie manifestacje, które przechodziły przez Oakland w okresie 1964-68.
Agresywni i wybuchowi, często jadący na koktajlu seconalu, piwa i trawy, Hellsi zupełnie nie byli zabawni dla większości amerykańskiego społeczeństwa, które widziało w klubie współczesną wersję hord Dżyngis Chana. Przyciąganie najdziwniejszych osobowości było jednak darem Keseya, którego z Hellsami poznał sam Hunter S. Thompson. Słynne hardkorowe podejście doktora gonzo do tematu dragów było zresztą w prostej linii kontynuacją ścieżki Keseya i The Merry Pranksters, który na dodatek przez wiele lat nie cierpiał Leary’ego nazywając go wprost „wychowawcą duchowych kalek”.
Tu ponownie wracamy do rozbieżności w podejściu do tripu kwasowego obydwóch osobowości. Jeśli doświadczenie LSD wg Leary’ego było muzyką klasyczną, trip wg Keseya był free jazzem. Podczas gdy Leary preferował łagodne i oszczędne wnętrza, prowadzące do osiągnięcia konkretnej jakości, Kesey był zwolennikiem jaskrawych farb Day-Glo, elektronicznej technologii i psychedelicznej muzyki – wszystko mogło być katalizatorem doświadczenia, które nie miało żadnego konkretnego celu.
Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Leary wykreował na podstawie swoich licznych doświadczeń dokładny system teoretyczny, zaś Kesey poświęcił się całkowicie praktycznemu rozwiązaniu zagadnień tripowania na kwasie i wykształcił całą paletę partyzanckich chwytów, pomagających osiągnąć najlepsze doświadczenie kwasowe bez ograniczania się zasadą nastawienia i otoczenia.
Jak piszą Martin A. Lee oraz Bruce Shlain w swoim genialnym studium historii kwasu, Acid Dreams: Kesey, będący psychedelicznym populistą, próbował poszerzyć samą naturę tripowania poprzez włączenie tak wielu różnych scen i punktów widzenia, jak to tylko było możliwe. Fraza „tak wielu, jak to tylko możliwe” jest tu kluczowa dla zrozumienia podejścia Keseya, szczególnie w opozycji do elitarnego podejścia Leary’ego (które byłoby z kolei populistycznym dla Aldousa Huxleya, co pokazuje jak bardzo skomplikowana była wówczas sama tematyka LSD).
Leary bazował na małym obozie, poprzez który rozprzestrzeniał doświadczenie, zaś Kesey nawiązywał sojusze i zapraszał wszystkich bez wyjątku. Oczywiście obydwoje lecieli na tej samej fali i po słynnym spotkaniu w Millbrook, w 1964, szybko doszli do porozumienia w zasadniczych kwestiach, co nie zmienia jednak faktu, że ich metodologie i sposoby działania pozostawały całowicie różne.
Jeśli chodzi o ścisłość, kwas z Keseyem był z pewnością o wiele bardziej „niebezpiecznym” doświadczeniem niż kwas z Learym, który unikał wkraczania na mroczną ścieżkę (co byłoby dodatkowo bardzo niepoprawne politycznie przy jego pozycji publicznego adwokata środka w latach ’60). Kesey nie miał za to nic przeciwko, a jego Próby Kwasu organizowane w okresie 1964-67, w Kalifornii, stawały całkowicie poza całą dyskusją na temat wad i zalet obywając się faktycznie bez teorii.
Zadaniem Keseya było niczym u Gurdżijewa przekazanie doświadczenia, a nie jego objaśnienie. Warto przy tym wspomnieć, że Timothy Leary po kilku latach zażywania LSD zdeklarował się jako hinduista, podczas gdy Kesey pozostał kimś w rodzaju mnicha, praktykującego psychedeliczne ZEN. Jak pisarz miał powiedzieć przed śmiercią: Uważam się za normalnego członka społeczeństwa, tyle tylko że lubię od czasu do czasu zarzucić kwasa.

Jak pokazała przyszłość, scena acid house’owa z Manchesteru i londyńska scena rave, której wielką siłą stał się w połowie lat ’80 Genesis P-Orridge, skierowała się szybko w te same rejony, w które Kesey wprowadzał kulturę psychedeliczną lat ’60, kierowana zresztą bezpośrednią inspiracją. Dragiem wyboru było wprawdzie MDMA, ale LSD powróciło ze zdwojoną siłą w postaci sceny psy trance’owej, która wyodrębniła się z komercjalizującego się powoli ruchu rave na początku lat ’90 jako forma powrotu do korzeni.
Ciężko w zasadzie wskazać na lepszy przykład połączenia technologii, muzyki i tańca jako formy integrującej doświadczenie psychedeliczne niż imprezy psy trance’owe. Stroboskopy, ultrafiolety i psychedeliczne dekoracje dominujące te imprezy nie są jedak niczym nowym – Próby Kwasu dominowało podobne otoczenie – zmieniła się tylko muzyka. Teraz skwaszonemu tłumowi nie przygrywają już The Grateful Dead, ale didżeje transowi. Ta sama pozostaje jednak natura doświadczenia: odnaleźć czy też zgubić się w chaosie, by w końcu dojść do źródła wszelkiego życia.
Idee Leary’ego są tu praktycznie nieobecne, za to głośne NAPRZÓÓÓD Keseya przenika wszystkie kości w postaci ciężkiego, szybkiego bitu! W tym kontekście szalony doktor ze swoimi teoriami pozostaje dzisiaj bardziej symbolem buntu świata akademickiego wobec własnych ograniczeń paradygmatycznych niż przewodnikiem kultury psychedelicznej – jego idee paradoksalnie wróciły do punktu wyjścia w momencie kiedy rząd szwajcarski zezwolił na ponowne badania nad LSD w 2008 ograniczając je do prób klinicznych z ludźmi, cierpiącymi na schorzenia psychiczne. To nie zaprowadzi jednak postkeseyowskich technoszamanów z powrotem do szpitala, którzy pożądają wolności doświadczenia, stworzenia sobie własnych warunków do tripu wg doświadczeń, które sami nabyli ze środkiem.
Nawet jeśli ruch trance’owy wydaje się obecnie duchowo martwy ze względu na niszczący wpływ ketaminy, która w Wielkiej Brytanii jest obecnie bardziej popularna niż kokaina i przesadne zaabsorbowanie rynkowych reguł gry, tylko kwestią czasu jest znalezienie przez kontrkulturową energię kolejnego tunelu kreacji i skierowanie doświadczenia LSD na tory pierwotnej, plemiennej dzikości. Środek wraca w wielkim stylu co 20 lat, tak więc pewnie szybko zobaczymy jego nowe wcielenie. Czy będzie to forma sztuki, muzyki, imprezy, happeningu, terapii, nie ma w zasadzie żadnego znaczenia, gdyż jeśli kwas będzie się dział naprawdę, stanie się to właśnie TERAZ!
Conradino Beb
Źródło: Trans/Wizje, nr 3, wiosna 2013 (jako Konrad Szlendak)
Pobierz PDF z Academia.edu
Kesey uciekł do Meksyku nie w 1967 roku, ale w 1966 a dokładnie 23 stycznia 1966 roku. Jest to napisane w Próbie kwasu na samym końcu rozdziału 20. Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie. Dzień kiedy zniknął Kesey.
PolubieniePolubienie
Dzieki wielkie za wypatrzenie tej pomylki, juz zostala poprawiona!
PolubieniePolubienie
A czy na początku nie mowa o Kenie Kesey’u?
PolubieniePolubienie
Tak
PolubieniePolubienie