W styczniu 1969 Jerry Garcia i spółka znaleźli się po raz pierwszy w zupełnie dla siebie nietypowym otoczeniu, gdy zostali zaproszeni przez samego Hugh Hefnera do jego świeżo odpalonego programu telewizyjnego Playboy After Dark. Wyluzowany w każdej innej sytuacji zespół nie czuł się tym razem zbyt komfortowo – set z masą bezwartościowych książek był sztuczny do potęgi, a sam Hefner przypominał robota.
Jednak The Grateful Dead szybko przejęli inicjatywę – znani byli w końcu jako ekipa, wokół której impreza sama się rozkręcała – i po zauważeniu dzbanka z kawą nie omieszkali do niego dodać kropelek LSD.
Jonathan Riester (menedżer koncertowy zespołu) oraz John Hagen (technik) nie pominęli także puszki Pepsi, z której pociągał łyk za łykiem Hefner, tak więc gdy po sporym opóźnieniu – akustykiem był wtedy sam Stanley „Bear” Owsley – nagłośnienie było w końcu gotowe, gospodarze programu zaczęli odczuwać dziwną lekkość ciała.
Kwas zmienił napiętą atmosferę nie do poznania. Technicy nie mogli przestać wpatrywać się w reflektory, męska część publiczności poluzowała krawaty, a kobiety zaczęły rozpinać bluzki.
Po krótkim wywiadzie z Garcią, w którym ten wytłumaczył, że dystrykt Haight Ashbury zmienił się nie do poznania, a cała kontrkultura jest o wiele szerszym zjawiskiem niż przedstawiają to media, The Grateful Dead rozpoczęli występ fantastyczną wersją Mountains of the Moon, po której zagrali St. Stephen.
Program całe szczęście zachował się do dzisiaj i jeśli wpatrzymy się w lśniące gwiezdnym blaskiem oczy Garcii oraz reszty zespołu, zauważymy ten specyficzny klimat, który daje dobra dawka kwasu.
Jak pisze w swojej książce Dennis McNally, gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki, Hugh Hefner podszedł do Lesha i Kreutzmanna (muzyków The Dead) i z nieziemskim uśmiechem na ustach powiedział: Chciałbym wam podziękować za wasz specjalny dar. To nie pozostawiło żadnych wątpliwości co do skuteczności partyzanckiej operacji!