Przełom lat ’70 i ’80 to mój ulubiony etap w twórczości Lucia Fulciego. To właśnie wtedy artysta zrealizował filmy, które uczyniły z niego mistrza horroru gore. Zrealizowany w tym okresie Czarny kot nie zyskał nigdy wielkiego uznania, ale pozostaje dowodem na to, że włoski mistrz był wówczas w bardzo dobrej formie. Film jest bardzo swobodną adaptacją noweli Edgara Allana Poe (choć najsłynniejsza wersja, w reżyserii Edgara G. Ulmera z 1934, ma jeszcze mniej wspólnego z literackim pierwowzorem).
Fulci przede wszystkim nasycił swój film oniryzmem i aurą niesamowitości, co jest zresztą charakterystyczne dla niemal całej jego twórczości. W zasadzie od początku widać, że dwa światy: rzeczywisty i nadprzyrodzony, przenikają się tu nawzajem. Tak jakby piekło chciało przeniknąć do naszego świata. I dlatego bliżej temu filmowi do satanicznych dzieł Fulciego (Miasto żywej śmierci, Siedem bram piekieł) niż do klasycznego giallo (Nie torturuj kaczuszki, Siedem czarnych nut), choć elementy tego gatunku wciąż są tu wyjątkowo silne!
Oto uzbrojona w aparat fotograficzny amerykańska turystka, przybywa na angielską prowincję, gdzie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Kobieta rozpoczyna współpracę z lokalną policją i Scotland Yardem, którzy głowią się nad sprawą tajemniczych zgonów w miasteczku. W przeciwieństwie do tradycyjnego kryminału widz nie musi się jednak zastanawiać, kto jest mordercą, bo sceny zbrodni są ukazywane w międzyczasie z przerażającą dosłownością.
Sprawcą okazuje się czarny kot, mały i agresywny, z pazurami jak u pantery i oczami jak u demona. Jego właścicielem jest ekscentryczny profesor Robert Miles, będący kimś w rodzaju medium (porozumiewa się ze zmarłymi). Istnieje podejrzenie, że to on może mieć związek z falą tajemniczych wypadków, która nawiedziła angielską osadę.
Mimo że pod względem brutalności film nie przebija najmocniejszych horrorów Fulciego, soczyste gore jest tu obecne. Na przykład w scenie pożaru, gdy niemalże czuć ogień spalający twarz kobiety. Obecna jest tu także charakterystyczna cecha stylu reżysera – zbliżenia na oczy bohaterów. W Czarnym kocie jest niezliczona ilość takich ujęć, występują niemal w każdej (albo w co drugiej) scenie.
Bardzo udane są również efekty specjalne, a sceny z udziałem kota przepełnione są atmosferą strachu i niepewności. Fulci nie unikał pracy ze zwierzętami i często pokazywał, że nawet u domowych zwierząt występuje agresja (znakomitym filmem Fulciego w tym klimacie jest np. Biały kieł z 1973 wg Jacka Londona). Koty są trudniejsze do wytresowania niż psy, więc tym większe brawa dla tresera, że tytułowy mruczek zachowywał się tak jak chciał reżyser.
Każdy filmowiec realizujący horrory wie doskonale, że grunt to dobrze zacząć opowieść, by już na wstępie zaintrygować odbiorcę, a prolog Czarnego kota to prawdziwy majstersztyk. Najpierw nieznany facet wsiada do samochodu, wciska gaz i po krótkim czasie zauważa pasażera na tylnym siedzeniu. Tym pasażerem jest zaś czarny kot o hipnotycznym spojrzeniu, który wygląda jakby chciał powiedzieć: „Twoja podróż dobiegła końca”. W następnej chwili auto staje w płomieniach, kierowca trafia w zaświaty, a demoniczny kocur wychodzi bez szwanku i spokojnie, w rytm nastrojowej kompozycji Pina Donaggia, przemierza drogę od miejsca wypadku do miejsca zamieszkania. Mieszka w ponurym budynku należącym do starego nekromanty i hipnotyzera, z którym łączy go nierozerwalna więź.
Patrick Magee okazał się doskonałym wyborem do czołowej roli w tym filmie. Szalonego profesora Roberta Milesa odegrał w sposób dwuznaczny. Raz patrzy swoim wzrokiem, jakby chciał kogoś zabić albo zahipnotyzować, by posiąść nad nim kontrolę. Innym razem spogląda tak niewinnie, jakby się czegoś bał i liczył na pomoc. W tym kontekście mnogość zbliżeń na oczy jest więc także istotnym zabiegiem, mający podkreślić jak ważnym narzędziem jest wzrok.
Bez niego człowiek staje się całkowicie bezradny, uzależniony od innych ludzi. W istocie, bez wzroku Robert Miles, mieszkający samotnie staruszek, nie mógłby normalnie funkcjonować i musiałby sobie kupić psa-przewodnika. Nie dysponując narzędziem wzroku nie można by było także dostrzec geniuszu rzymskiego wizjonera, którego filmy są przede wszystkim ucztą dla oczu, a mniej dla intelektu.
Czarny kot obfituje w liczne obrazy budujące atmosferę niesamowitości, klaustrofobii i strachu, np. cmentarz spowity mgłą i duszne, hermetyczne pomieszczenia, w których wyczuwa się zapach śmierci. Operator Sergio Salvati filmuje zdarzenia z różnych kątów, czasem pokazując także punkt widzenia kota. Fakt, że film nie został odpowiednio doceniony i w efekcie zapomniany działa na jego korzyść. Nikt zapewne nie spodziewałby się po tej produkcji cudów, więc zaskoczenie jest ogromne. Film jest świetnie zrealizowanym horrorem o wykwintnej oprawie wizualnej i muzycznej, a udziela się tu oprócz tego kultowa Mimsy Farmer (Zadyma na Sunset Strip, Cztery muchy na szarym aksamicie).
Oprócz zapożyczeń z twórczości amerykańskiego nowelisty Edgara Allana Poe, można dopatrzyć się nawiązań do dzieł Hitchcocka. Scena, w której główna bohaterka próbuje oślepić sprawcę zbrodni za pomocą aparatu, nasuwa skojarzenia z Oknem na podwórze, natomiast atak nietoperzy w piwnicy przypomina atak ptaków z wiadomego klasyka. Inspirując się cudzymi pomysłami Fulci potrafił jednak stworzyć unikatowe kino, efektownie oprawione i podpisane oryginalnym charakterem pisma.
Mariusz Czernic
Znany pod tytułami: Il gatto nero / Black Cat
Produkcja: Włochy, 1981
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5