Wywiad z Gnod, tricksterską jednostką badawczą dźwięku z Salford. Część II

Jakub: Nasza rozmowa krąży wokół Islington Mill. Znaleźliście to miejsce przed, czy po założeniu Gnod?

Paddy: Tuż przed. Odwiedziłem to miejsce po raz pierwszy po festiwalu Sound of The City. Była to pierwsza edycja SoTC. Ktoś powiedział, że after party odbędzie się w Islington Mill, na co my „Gdzie? Gdzie to kurwa jest?” Więc znaleźliśmy się tam, a w środku trwała zajebiście szalona impreza, na której tańczyło i bawiło się 300 pojebów.

Byłem wtedy dosyć młody i myślałem sobie: „Co to za pojebane miejsce?” Później chodziliśmy tam na małe imprezy, później zaczęto tam organizować koncerty, a jeszcze później zaczęliśmy grać tam gigi. Jeden w 2006, kiedy ja i Chris graliśmy jeszcze w Stranger Son of WB i supportowaliśmy The Fire Engines. Wkrótce ruszył Gnod i graliśmy już tam jako Gnod. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielami, Billem, Morrym i Markiem, którzy spytali nas, czy nie chcielibyśmy wprowadzić się do studia, więc zaczęliśmy tam grać próby.

Chris: Kiedy się tam wprowadziliśmy, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo zaangażujemy się w prowadzenie tego miejsca. Kiedy wyruszamy na trasę, to okazuje się, że jakieś 50% pracowników Islington Mill na nią wybywa. Wtedy pojawia się problem, ponieważ robimy tutaj wiele rzeczy.

To coś w stylu stawiania wszystkiego na jedną kartę. Włożyliśmy tak wiele w to miejsce. Jeśli musielibyśmy się teraz wyprowadzić i szukać czegoś innego, byłoby niezwykle trudno znaleźć podobne miejsce, ponieważ nie ma drugiego takiego w Wielkiej Brytanii. Sądzę, że musielibyśmy zacząć coś na własną rękę. Islington stało się miejscem naszego zamieszkania, miejscem pracy, spotkań. Mamy ludzi, którzy wpadają z całej Europy, aby zostać na chwilę w młynie. Poczuć ducha tej wspólnoty, wycisnąć z ludzi jakieś pomysły. Mamy to wszystko w jednym miejscu.

Lecz w przyszłości byłoby fajnie mieć gdzieś własną bazę. Wiesz, żyjąc w tym miejscu przez 5 lat miałem okazję zobaczyć, jak to jest zarządzane. Nachodzi cię myśl, że możliwe jest znalezienie gdzieś jakiegoś budynku i zrobienia z nim coś twórczego. Wymagałoby to dużego nakładu pracy, lecz jest to możliwe. Jak kawiarnia czy coś w tym stylu.

J: Myślicie o czymś założonym tylko przez Gnodian?

P: Tak, byłoby wspaniale zrobić coś takiego. Oczywiście, trochę by to kosztowało, ale wszystko jest możliwe. Byłoby świetnie mieć jakieś miejsce, nie tak duże jak to, w którym Gnod mógłby żyć, tworzyć, używać jako kwatery głównej i zarazem mógł się swobodnie przemieszczać. Ciągle szukam takiego miejsca.

Ch: Ten pomysł towarzyszył nam od początku. Przeczytałem gdzieś, że Sunburned Hand of the Man żyli w ten sposób. Mieli wielką stodołę niedaleko Bostonu, w której część z nich mieszkała. Był w niej jeden wielki pokój do grania. Ludzie do nich przychodzili, a oni nagrywali te jamy i w ten sposób powstało większość ich albumów. Podobał się nam ten pomysł. Nie w sensie bycia zespołem-komuną, lecz posiadania własnej kwatery, gdzie moglibyśmy żyć i tworzyć. Sądzę że to jest dla nas najistotniejsze.

J: Gdy czytałem wywiady z wami i artykuły o was, odniosłem wrażenie, że jesteście zespołem-komuną, w którym każdy przychodzi i odchodzi.

Ch: Nigdy nie traktowaliśmy zespołu jak pracy, czy nigdy nie byliśmy kapelą, która ma 2 godziny próby w środy i czwartki.

P: Działamy zupełnie inaczej niż inne zespoły. Wiesz, każdy siedzi u każdego w kieszeni. Więc w pewien sposób jest to chyba komuna, w modernistycznym lub postmodernistycznym stylu. Nie w hipisowskim sensie słowa komuna, ale jest to wspólne życie. To wspólnota, bo żyjemy w swoich kieszeniach, bardziej niż jakikolwiek inny zespół.

J: Czy którykolwiek z artystów, których spotkaliście czy gościliście w Islington Mill, wpłynął na was lub zmienił wasz sposób patrzenia na muzykę lub to jak ją odbieracie?

Ch: Zdecydowanie Charles Hayward. Tak, to jest dobry przykład.

P: Wielu z nich. Charles Hayward, Chago, gość z Kuby, który gościł u nas całkiem niedawno. Nie mam sporej wiedzy o kubańskiej muzyce, lecz oglądanie gościa koło 50-tki wstającego każdego ranka i grającego przez 2 godziny – zanim rozpoczął zajęcia, na swoich kongach – bez żadnej pomyłki. Patrzyłem na to i myślałem, jak bardzo dobry jest w tym co robi. To było również w jego krwi, to było coś więcej niż tylko ćwiczenia, zastępowało to poranny kubek kawy. Oglądanie tego miało na mnie wpływ. To był jego cel, pokazywał, że to jest droga, aby żyć muzyką.

Uważam, że wiele osób na nas wpłynęło. Sam Weaver. Sam jest bez wątpienie jedną z nich. Gdy przybył do nas, to było coś wielkiego. Możliwe, że bardziej dla Chrisa, niż dla reszty z nas. Chris dzięki niemu poszerzył swoją wiedzę w temacie syntezatorów modułowych i logiki. Sam posiada ogromną wiedzę i bez problemu dzieli się nią z innymi. Dzieje się to z kimkolwiek byś nie rozmawiał. Znowu jednak dzieje się to na poziomie podświadomości, to jest coś nad czym nie rozmyślasz zbyt długo. To jest spontaniczne, po prostu wyciskasz to jak gąbkę a reszta sama wychodzi.

Możliwe, że najbardziej istotna, ponieważ dzieje się to od niedawna i jest to dla nas ogromnie ważna sprawa, jest obecnie nasza współpraca z Charlesem (Haywardem). Jesteśmy jego wielkimi fanami, kocham wszystkie jego materiały. To że możemy z nim pracować i uczyć się od niego, podglądać jego podejście do tworzenia muzyki. Jestem przekonany, że do każdego muzyka podchodzi inaczej. Pracując z nami stara się wyciągnąć to co najlepsze.

J: Czy po wspólnych próbach i koncercie zamierzacie wydać razem album?

P: Już wydaliśmy albumu (Anonymus Bash). Mamy jednak nadzieję, że będzie kolejny. To byłoby świetne, ponieważ tamten zaczął żyć swoim własnym życiem.

Ch: Na chwilę obecną mamy już 3–4 nowe kawałki.

P: Mam nadzieję, że będziemy mogli zaaranżować jakąś sytuację w studiu razem z nim i nagrać cały nowy album tak jak to zrobiliśmy ostatnio.

J: Czy możecie opisać muzykę z waszego pierwszego wspólnego albumu?

P: To jest popieprzony funk i są na nim naprawdę popieprzone popowe piosenki. Spora część tego materiału jest funkowa.

J: Czy to jest post-punkowy funk?

Ch: Trochę tak.

J: IM było sporą zmianą w waszej muzyce. Czy ciągle myślicie o swojej twórczości jako o muzyce, która posiada silny psychedeliczną aurę?

P: Nie wiem, po prostu robimy muzykę jaką robimy. Jeśli słuchacz czuje, że jest ona psychedeliczna czy jakaś tam, to są jego odczucia.

Ch: Nie staramy się trzymać żadnych etykietek: space rock, rock psychedeliczny, krautrock. Naszym celem nie jest trzymanie się ram żadnego z tych gatunków. IM było pierwszy albumem dla Rocket, który nie był zbliżony w żaden sposób do psychedelicznego space rocka. Z powodu dystrybucji Rocket, albumy które dla nich wydaliśmy stały się bardziej znane, więc niektóre osoby mogą się zdziwić, gdy usłyszą IM i pomyśleć: „Super, zrobili coś czego nigdy do tej pory nie robili”. Lecz gdy cofniesz się do naszych CDrów, nabierze to większego sensu.

J: Czujecie się związani ze światem psychedelii, podążacie ścieżkami psychedelicznej wiedzy wytyczonymi przez Timothy Leary’ego lub innych psychedelicznych psychologów?

P: Jestem dyskordiańskim papieżem.

Ch: Uważam, że sprawa z psychedelikami jest taka, że nie traktujemy ich wystarczająco poważnie. Sądzę, że Timothy Leary i rzeczy, które mówił, były najprawdopodobniej najgorszym co przytrafiło się całemu ruchowi psychedelicznemu. Wrzucił to wszystko do głównego obiegu zanim tak naprawdę zdał sobie sprawę z tego co robi. Myślę, że użył tego do wypromowania własnej osoby.

W ten sposób zaprzepaścił szanse badań nad psychedelikami na wiele lat do przodu. Uważam, że na chwilę obecną badania nad nimi dopiero zaczynają się rozwijać z zupełnie innej strony, ponieważ przez wiele lat były napiętnowane i ciężko było uzyskać zgodę na ich prowadzenie. Leary przestraszył rządy, a w odpowiedzi rządy przestraszyły wielu ludzi. Nie sądzę, aby to był najlepszy sposób przedstawienia ich społecznej świadomości. Według mnie to co on zrobił było nieodpowiedzialne, ponieważ to nie jest coś co można traktować w błahy sposób.

P: Są ludzie, którzy uważają, że znajda odpowiedzi na wszystkie problemy, gdy pojadą do Amazonii, zażyją ayahuaskę i to w jakiś sposób ich oświeci. Czy ludzie, którzy medytują przez 2 dni i zastanawiają się: „Kiedy zostanę oświecony?”. Ale nie o to chodzi. Jest tak wiele dróg, które można obrać, lecz nie ma jednej szybkiej, wszystko wymaga czasu i wysiłku. Sądzę, że ważniejsze jest wejść na ścieżkę oświecenia, niż próbować i być oświeconym, ponieważ tak naprawdę zostaniesz oświecony kiedy umrzesz w 23 wcieleniu!

J: Tak jak w Tybetańskiej Księdze Umarłych.

P: Tak, osiągniesz oświecenie, gdy opuścisz swoje ciało. Jest tak wiele różnych ścieżek, które pozwalają odnaleźć drogę do swojego szczęścia i pozostania szczęśliwym przez całe życie.

J: Świetnie, że zaczęliśmy ten psychedeliczny temat, ponieważ w tamtym roku zrobiliście niezwykle interesujący projekt Gnodorovsky. Jodorowsky jest dobrze znanym magiem, reżyserem i propagatorem psychedelików. Czujecie się związani z jego dokonaniami?

P: Sądzę, że jest niezwykle interesujący i intrygujący. Mam jego książkę Psychomagia. Czytałem także o jego praktykach i myślałem sobie: „Byłoby świetnie odbyć sesję psychomagii z tym błaznem”.

J: Postać trickstera.

P: Tak, to kompletny trickster wkurwiający ludzi. Udaje mu się kierować ludźmi tak, że zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, co tak naprawdę ważne jest w życiu.

J: Sądzę, że wyznajecie podobną filozofię. Kiedyś Jodorowsky powiedział, że prawdziwa sztuka nie wychodzi z serca czy umysłu lecz z jaj, zgadzacie się z tym?

P: Tak, odbieram to dobrze. To może wychodzić zewsząd. Wszystko jest otwartą księgą, gdy przychodzi czas tworzenia. Nie ma dobrej drogi, złej drogi, gotowego sposobu. Gdy zaczynam o tym myśleć, wydaje mi się, że moje wszystkie myśli i opinie na ten temat wyparowują, ponieważ nie mam pojęcia o czym mówię, więc zadawanie takich pytań wywołuje całkowitą pustkę w moim umyśle.

Ch: Myślę, że Jodorowsky gdy pracuje nad czymś, używa psychoenergii, więc prawdopodobnie nie ma pojęcia jaką następną rzecz zrobi, lub co będzie dalej. Okoliczności, które się pojawiają wiodą go na ścieżkę prowadzącą do następnej rzeczy. Sądzę, że w tym aspekcie on i Gnod są do siebie podobni. Jak wyjaśnia w swoich pismach, sposób w jaki pracuje bazuje na dziwnej chaotycznej energii, którą my również się karmimy.

P: Sądzę, że jest on bardziej oddany magii chaosu niż my.

Ch: Ale ma 90 lat, czy coś koło tego, a my jesteśmy po 30-tce. Co on robił gdy miał trzydzieści parę lat?

P: Z tego co czytałem w jego książce, w wieku 40 lat był totalnym egomaniakiem. Dopiero potem przyszedł moment, w którym zdał sobie sprawę, że jest całkowitą cipą.

J: Jak bardzo ważna jest dla was Diuna? Pamiętacie swoje wrażenia, po przeczytaniu jej po raz pierwszy?

P: Nigdy jej nie czytałem.

Ch: Przeczytałem ją po raz pierwszy gdy miałem 18–19 lat. Gość z którym pracowałem powiedział: „Ej kolego, czytałeś kiedykolwiek tę książkę? Traktuje o ludziach pustyni w kosmosie, którzy biorą heroinę i jest w niej gość, który jest nowym Jezusem.”. Pomyślałem sobie, że to jest coś w moim klimacie. Przeczytałem ją i byłem nią doszczętnie zachwycony. Później dowiedziałem się o filmie Davida Lyncha. Obejrzałem go i okazał się kupą gówna. Po obejrzeniu go kilka razy, na swój sposób nawet go polubiłem, ponieważ była to jedyna filmowa adaptacja powieści.

Kiedy dowiedziałem się, że Jodorowsky próbował ją zekranizować z Dalim, Pink Floyd i Mickiem Jaggerem, pomyślałem: „Wow, to może być wspaniałe”. W 2008 Gnod na swoim profilu na Myspace miał kawałek zatytułowany Jodorowsky’s Dune, co nas trochę przeraziło gdy wyszedł dokument o tym samym tytule. Ponieważ film nigdy nie został zrobiony, jedyne co nam pozostaje to wyobrażenie, jaki mógł być, które może być lepsze od filmu, gdyby ten w końcu powstał.

Myślę, że przeczytał on tylko kawałek książki, zanim napisał skrypt. Nie sądzę, aby mógł zrobić dobry film, sądząc po tym co opisywał w dokumencie. Uważam, że byłby zbyt daleki od oryginału, a sama książka zawiera wyjątkową historię. Czytałem gdzieś, że powieść Franka Herberta została poczęta w trakcie jego sesji z grzybami psylocybinowymi. To jedna z moich ulubionych książek.

J: Nieco wcześniej rozpoczęliśmy temat postaci trickstera. Fascynuje was ten typ postaci, jak bardzo jest dla was ważny?

P: Tak, całkowicie. Musisz mieć poczucie humoru. Chcemy wydawać albumy, które zryją ludziom głowy, lub ich opinie o tym kim jesteśmy. Nawet w wywiadach czasami kłamiemy po to, aby stworzyć historię, mit.

J: Więc jest to jedna z waszych taktyk.

P: Tak.

Ch: Uważam, że każdy jest tricksterem, ponieważ świat jest zbudowany na iluzji. Nie byłby taki, gdyby nie było w około tylu tricksterów – wszystko jest sztuczką. Edukacja, religia. Nawet twoje imię, to nie jesteś ty, to tylko twoje imię. Powiedziano ci, że tak się nazywasz. Gdzie te sztuczki się zaczynają, a gdzie kończą?

J: Gnodorovsky był tylko jednorazowym projektem, czy zamierzacie go jeszcze kiedyś powtórzyć?

P: Myślę, że w celu zrobienia tego ponownie potrzebowalibyśmy roku lub dwóch lat. Jeśli ktoś poprosiłby nas o zrobienia tego, zlecił to oraz dał pieniądze i czas abyśmy mogli zrobić coś naprawdę wyjątkowego, wtedy tak. Sądzę, że byłoby super zrobić to jeszcze raz. Tak naprawdę to chciałbym zrobić album w całości oparty na muzyce z tego projektu. Myślę jednak, że powinna to być nam zlecone. Nawet kiedy robiliśmy to dla Festiwalu Filmowego w Cork, mieliśmy tylko parę tygodni, aby połączyć wszystko w jedną całość. Byliśmy wtedy bardzo zajęci innymi koncertami i nie mieliśmy czasu aby zrobić to tak, jakbyśmy chcieli.

Ch: Pojawił się problem ze zgodą na użycie materiału z filmu dokumentalnego, którą musiał wydać jego reżyser. Czekaliśmy aż sprawa się wyjaśni i zanim otrzymaliśmy odpowiedź – która brzmiała nie – zostały nam tylko 3 tygodnie do festiwalu. Mieliśmy pewne pomysły odnośnie całości i jak chcieliśmy je wykonać, ale nie mogliśmy zacząć prób dopóki wizualizacje nie zostały skończone, gdyż mieliśmy grać podług nich. W końcu Jamie (odpowiadający za efekty wizualne i teledyski Gnod) musiał zrobić wizualizacje na bazie znalezionych materiałów filmowych i efektów wideo. Czuliśmy, że robimy to w pośpiechu. To co nam wyszło było ok, ale sądzimy, że stać by nas było na zrobienie czegoś o wiele lepszego, gdyśmy mieli trochę więcej czasu.

J: Porozmawiajmy teraz o pewnym okresie w waszej karierze, latach 2009–2010. Był to dla was wyjątkowo płodny czas. Wydaliście wtedy wiele albumów, m.in. Cystal Pagoda, Wurste Ceremony czy Science and Industry. Kto w tym czasie grał w zespole?

P: Malren była już z nami, Alex jeszcze nie. Na bębnach mieliśmy gościa, który nazywał się Del, za wokale odpowiadał Neil the Fish, który pojawił się na wielu naszych albumach. Facet o imieniu John obsługiwał syntezatory, a Will robił hałas i grał na trąbce.

Ch: Wiele z tych wydawnictw wyszło w czasie, gdy wielu ludzi kontaktowało się z nami i prosiło nas o zrobienie dla ich wytwórni taśmy czy CD. NotNotFun, Reverb Worship, Sonic Meditations, wszystkie te wytwórnie zwracały się do nas z prośbą o wydanie naszej muzyki. W tym czasie mieliśmy olbrzymi katalog niedoszlifowanych nagrań z udanych prób i koncertów, którym zaczęliśmy przekształcać w albumy.

J: Wszystkie z nich zawierają muzykę drone. Czy byliście wtedy mocno zainspirowani tym stylem? Brzmią one bardzo drone’owo.

P: Nie sądzę, abyśmy w ogóle byli mocno zainspirowani muzyką drone. Po prostu jest to zapis tego co działo się gdy wchodziliśmy do sali prób. W tych czasach mogliśmy spędzić cały dzień nakurwiając, ostro chlejąc, jarając, ćpając i hałasując.

Ch: Próbowaliśmy po prostu nie pisać piosenek. Staraliśmy się raczej tworzyć muzykę, byliśmy znudzeni pisaniem piosenek.

J: Czy z obecnej perspektywy lubicie te nagrania?

P: Tak, Science and Industry jest jednym z moich ulubionych albumów Gnod.

J: Dla mnie też. Osiągnęliście punkt, w którym brzmieliście naprawdę krautowo i space rockowo, bez powtarzania starych schematów, tworząc coś nowego za sprawą tego plemienno-drone’owego klimatu.

P: Te wszystkie nagrania od Science and Industry były chwilami, które pamiętam bardzo dobrze i wspominam bardzo miło. Wspomnienia tych nagrań są naprawdę silne. A później był album Crystal Pagoda

Ch: To był faktycznie alternatywny soundtrack, który zrobiliśmy do filmu The Invasion of the Thunderbolt Pagoda.

P: Znasz go?

J: Nie, nie znam.

P: Jest zajebisty. Możesz go obejrzeć na YouTubie. Oryginalny soundtrack, który jest kurewsko genialny stworzył Angus Macalise. Później SBHOM zrobił jego kolejną wersję.

Ch: Kupiłeś DVD z tym soundtrackiem na koncercie SBHOM.

P: Naprawdę mieliśmy dużo zabawy przy graniu. Wykonaliśmy go na żywo dwukrotnie i sprawiło nam to dużo frajdy.

J: Na tej płycie możemy usłyszeć trąbkę i sekcje dętą, tak?

P: To był Will. Stworzył dużo partii trąbki, klawiszy i innych dziwnych, syntezatorowych hałasów. Jest bardzo doświadczonym muzykiem. Potrafi czytać i pisać nuty, gra głównie muzykę klasyczną i jazz. Praca z nim była zawsze ciekawa, ponieważ nie mieliśmy podejścia wykształconych muzyków, na co on zawsze zareagował tekstem: „Co to do cholery jest?”, ale kochał to. Will ma świetną głowę do muzyki, więc zawsze dobrze się nam z nim pracowało. Byliśmy w tym stylu: „Gram to i brzmi to dobrze, lecz zmierza donikąd”, a on wtedy: „Spróbujcie tego” i wychodziło już za pierwszym podejściem. Był w tym dobry.

J: Brzmienie jego trąbki, które oscyluje wokół drone’owych/psychedlicznych efektów, przypomina mi to z Agharty i jej bliźniaczego albumu Pangaei Milesa Davisa.

P: Nie znam tych płyt. Tak naprawdę nie znam zbyt wielu albumów Davisa. Moim ulubionym albumem Milesa jest prawdopodobnie On the Corner i jeszcze jeden (podchodzi do półki z winylami)…

Ch: Co było po On the Corner?

P: Ten, Big Fun.

J: Nie znam tej płyty.

P: Jest zajebista, jeśli lubisz On the Corner to tę też polubisz.

Ch: Myślę, że jest jeszcze jedna, którą zrobił wkrótce po On the Corner.

J: W tym czasie mieliście także split z Bong. Jak ich poznaliście?

P: To było nasze pierwsze wydawnictwo na winylu, siedmiocalówka z Bong dla Box Records. Nasz kolega, który grał wcześniej w Gnod (Matt Baty), ruszał z wytwórnią. Pochodzi on z Newcastle i od lat znał chłopaków z Bong. Powiedział, że chce, aby jego pierwszym wydawnictwem był split Bong z Gnod na siedmiocalówce. W ten sposób się poznaliśmy. Są teraz naszymi dobrymi przyjaciółmi. Grają genialnie. W gatunku, w którym tworzą, są moimi faworytami, są jego królami.

Ch: Myślę, że bliżej nam do większości zespołów z północnego wschodu, niż do kapel z Manchesteru.

P: Bong, Khuunt, Drunk in Hell,

Ch: Blown Out.

J: Wszystkie z nich grają sludge core czy doom?

P: Wszystkie z nich w pewnym sensie grają ciężko. Na północnym wschodzie istnieje cała scena, ale jest ona mała z racji tego, że wielu muzyków gra w tych samych zespołach. Lecz jest ona niezwykle żywotna. Sądzę, że to jedna z lepszych lokalnych scen muzycznych w Anglii.

J: Musze ją poznać.

P: Powinieneś.

J: Słyszeliście ich ostatni album, co o nim sądzicie?

P: Jest wspaniały, co nie? To po prostu Bong.

J: Co was najbardziej pociąga w ich muzyce, ciężar?

P: Tak, sądzę że ciężar, głos Dave’a i jego narracja, gitara Mike’a, zdrowo popierdolone bębny Mike’a, brzmienie które tworzą jako grupa. Stroją swoje gitary do częstotliwości 432 Hz. Chcą, aby ich muzyka dała ci najwyższej jakości doznanie, gdy słuchasz jej zjarany. Sądzę, że udaję im się to całkiem dobrze. Każdy kolejny album jest rozwinięciem poprzedniego. Bong jest idealnym zespołem. Jest to jedna wielka historia. Z Bong jest podobnie, jak ze zbieraniem książek s-f.

J: Uwielbiam słuchać ich muzyki, gdy czytam Roberta E. Howarda, opowieści o rzeczach, które miały miejsce, zanim Atlantyda wyłoniła się z morza. Możesz poczuć oddech pradawnych czasów.

P: Dave z Bong jest maniakiem Lovecrafta. Jeśli wsłuchasz się w jego teksty, przyjrzysz się bliżej szacie graficznej, dostrzeżesz te wpływy.

J: Planujecie wydać reedycje albumów z okresu, o którym mówimy? Ponieważ teraz całkiem ciężko jest dostać ich fizyczną kopię,

P: Sądzę, że bardzo możliwe, iż coś takiego zrobimy, gdy Gnod będzie obchodził 10-tą rocznicę istnienia. Nie jestem za robieniem z tego czegoś wielkiego. Lecz kiedy jesteś w zespole, dokumentowanie wszystkiego ma sens. Gdy Gnod będzie miał 10 lat, może zasugerujemy wytwórni, aby wydała jakiś zbiór płyt, lub aby wymyśliła jakiś typ wydawnictwa, który obejmie te wszystkie materiały. Dobrą opcją byłoby wydanie tego na CD, lub jako 5 CDków z dołączonym pendrivem, lub w jeszcze inny sposób. Miło by było wydać to wszystko na winylu, ale nie ma na to szans ze strony wytwórni.

Ch: Podoba mi się pomysł wydania tego na CD, ale chciałbym to wydać w formie winylowej repliki w kopertach, może z pendrivem.

P: Może zrobimy coś takiego, fajnie by było. Lecz do tego czasu niech te materiały sobie krążą i nabierają wartości na Discogs.

Ch: Wiele z nich zostało wydanych na CD-rach do sprzedaży w trasie, więc powinno ich krążyć całkiem sporo.

P: Zanim zaczęliśmy sprzedawać CD-ry, rozdałem ich 300–400, zanim zaczęliśmy tak naprawdę porządnie grać i koncertować. Graliśmy próby i te które chcieliśmy, nagrywaliśmy, robiliśmy jakąś okładkę i wypalaliśmy CD. Chodziliśmy na koncerty i zostawialiśmy wszystko na stole, mówiąc zapłać funta, czy weź to sobie za darmo jeśli wolisz. Jest tego kurewsko dużo. Wypuszczaliśmy nawet materiały w boksach DVD, gdzie mogłeś zmieścić 2 CD-ki. Zrobiliśmy więc tego parę setek, gdzie miałeś 2 cz 3 albumy w jednym. Są to więc podwójne CD-ry w podwójnych boksach DVD, owinięte w fajną szatę graficzną i małą wkładką. Nie mam już żadnego z nich, może Ty Chris, masz jakieś?

Ch: Mam parę sztuk, ale jeszcze sprzed okresu, w którym zaczęliśmy robić wkładki. Nigdy nie widziałem, abyś jakieś z nich wypływały na Discogs, nie są nawet na nim umieszczone.

P: Dziwne, co nie? Jeśli wrzucimy je na Discogs to zaczniemy zarabiać na nich kasę (śmiech). To co, może zrobimy kilka i wrzucimy je na Discogs? Obczaj to, nie ma już tego dostępnego na Discogs, a potrafiło schodzić za naprawdę niedorzeczne pieniądze. To jest CD-r z naszej pierwszej trasy po Europie – Three Sticks A Penny – ale z inną okładką. Każdy robił własne CD-ry, aby sprzedawać je w trakcie trasy, a to jest wersja, którą robiłem ja. Obecnie obydwa są warte sporo pieniędzy. Ten jest również niezwykle rzadki. To jest pierwszy album jaki zrobiliśmy z White Hills – Aquarian Downer. Tak wygląda mój fundusz emerytalny (śmiech).

J: W 8. numerze Optical Sounds Fanzine wasi kumple z The Cosmic Dead powiedzieli, że underground w 2015 roku jest niezwykle żywotny i zdrowy. Ale jeśli dobrze pamiętam, gdy rozmawiałem z tobą o waszej wiosennej trasie koncertowej, miałeś odmienną opinię.

Ch: Mówiłem o ostatniej trasie i sądzę, że zapytałeś mnie, czy graliśmy z jakimiś zespołami, które uważam za warte uwagi. Odpowiedziałem, że nie graliśmy z żadnym zespołem, który zapadł mi w pamięć, a nie, że dobre undergroundowe zespoły nie istnieją.

J: Czyli czujesz, że kondycja undergroundu jest teraz dobra?

Ch: Dzieje się całkiem sporo. Wygląda to prawie tak, że masz dwie warstwy w muzyce, są zespoły prowadzone przez wytwórnie, które mają pieniądze i wtedy pojawiają się wszędzie w prasie muzycznej, a po nich zaczyna się underground. Zawsze tak było. Uważam, że muzyka undergroundowa jest teraz bardziej dostępna dzięki takim stronom jak Bandcamp. Nie wiem czy można powiedzieć, że czyni to scenę zdrowszą, ponieważ undergroundowej muzyce jest teraz trudniej zostać zauważonym czy przebić się do mainstreamu.

J: Ale czy taki jest cel undergroundu?

Ch: Nie, to nie jest jej cel, lecz żeby istnieć i kontynuować swoją działalność musisz mieć jakieś wsparcie. Nie chodzi tylko o pieniądze, ale żeby mieć energię do działania musisz mieć jakieś zainteresowanie, wiedzieć że ktoś tego słucha. Jeśli tego nie będzie, to nastąpi stagnacja, a członkowie zespołu zwrócą się przeciwko sobie. Jeśli nikt nie będzie cię słuchać, ani pisać o tobie, będzie ciężko utrzymać twórczy płomień w zespole. Jest tak wiele muzyki, że ciężko zostać zauważonym.

J: Czasami jest jej za dużo, co nie?

Ch: Tak, wokół jest dużo złej muzyki. Wielu ludzi tworzy ją także z błędnych pobudek. Nie wiem jak ocenić, czy scena jest zdrowsza niż była kiedyś. W latach ’70 i ’80 istniały całkiem nieznane kapele, którym ciągle udawało się podpisywać kontrakty z wytwórniami, jeździć na trasy i takie tam. Nie sądzę, aby grupy teraz otrzymywały takie wsparcie. Nie ma niezależnych wytwórni z pieniędzmi. Zawsze muszą one odbić sobie wydatki, aby móc wydać kolejną rzecz.

J: Nie chcą podejmować ryzyka?

Ch: Tak naprawdę nie muszą tego robić, ponieważ teraz polem do testów dla muzyki jest Internet. Możesz wrzucić swoje materiały na Bandcamp czy Soundcloud i zostać usłyszanym.

J: Czy to wystarcza?

Ch: Nie sądzę, lecz miałem na myśli to, że wcześniej zespoły nie miały takich możliwości. Kiedyś musiałeś czekać, aż wytwórnia cie znajdzie i wybierze, zanim w ogóle mógłeś nagrać album. Teraz możesz nagrać płytę w domu, wrzucić do sieci i ona już będzie w obiegu.

J: Gdy już rozmawiamy o undergroundzie, chciałbym się dowiedzieć jak obecnie wygląda scena undergroundowa w Salford/Manchesterze?

P: Naprawdę zdrowo, naprawdę dobrze. Dzieje się wiele interesujących rzeczy. Sporo interesujących ludzi tworzy muzykę, łączy ją z innymi rodzajami sztuki oraz wrażliwością i różnymi procesami twórczymi. Jest wielu poetów, artystów, performerów, tancerzy tworzących interesujące rzeczy i odlotową muzykę. Kiedy myślę o niektórych zespołach jak Locean, Water Devi, kojarzy mi się to z z pieprzonym Nowym Jorkiem w latach ’80 czy coś w tym stylu.

Ch: W tych zespołach jest wielu ludzi, którzy niekoniecznie są muzykami, a raczej artystami. Mają jakiś pomysł lub wyobrażenie o czymś i sposób, w jaki go przedstawiają reszcie zespołu, nie wygląda tak, że „Umiem grać na gitarze”, lecz raczej „Mam te dziwny, tani syntezator, który generuje hałas”, lub pomysły bazujące na ideach performerskich.

Nie znajdziesz tego w typowych zespołach muzycznych. Kiedy czytasz o tym jak w przeszłości zakładano zespoły, byli to zawsze ludzie, którzy zakładali quasi punkowy zespół – jestem wokalistą, potrzebuję gitarzysty, basisty i bębniarza. Teraz już tak nie jest, istnieje raczej wiele indywidualności próbujących coś współtworzyć.

P: Z drugiej strony masz również świetne konwencjonalne zespoły. Jest tak wiele różnorodnych scen w Salford i Manchesterze, tak wiele różnych rzeczy i to jest naprawdę zdrowe. Manchester w końcu zrywa z Madchesterem.

J: Czy Madchester to prawdziwe brzemię?

P: Nie jestem z Manchesteru, ale widzę jak Madchester ukształtował to czym Manchester jest obecnie. I jak stał się tym wzdętym końskim truchłem.

Ch: Jest to ciężkie brzemię, ponieważ jeśli pojawia się jakiś nowy zespół brzmiący jak Oasis czy The Stone Roses, to nagle zaczyna się o nim pisać. Podczas gdy underground, o którym mówimy, rzeczy, które się w nim dzieją, nieważne jak będą ciekawe, nie będzie przedmiotem zainteresowania mediów, ponieważ prasa szuka ciągle tych samych starych historii. Grupy dobrych koleżków chcących podbić świat. Chcą pisać tylko o takich zespołach. Wolą nasmarować kolejny artykuł o Haciendzie, The Smiths etc. Więc to oni są odpowiedzialni, nie artyści.

J: Dzięki za odpowiedzi.

P: Dzięki za pytania.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: