Sam początek debiutanckiego filmu Emmy Tammi jest zwiastunem ponurego klimatu, jaki towarzyszyć nam będzie przez resztę seansu. Niczym w rewelacyjnym The Witch (2015), motyw izolacji i stopniowo nasilającej się paranoi stanowi tutaj o sile obrazu. Osadzenie historii na bezlitosnym pograniczu XIX wieku nie jest przypadkowe, bo trudno o bardziej surowy i bezlitosny krajobraz.
Lizzy (Caitlin Gerard) oraz jej mąż Isaac (Ashley Zukerman) żyją skromnie pośrodku pustkowia. Pewnego dnia na bezkresnym horyzoncie pojawia się para nowych sąsiadów: Emma (Julia Goldani Telles) i Gideon (Dylan McTee).
Z początku obie rodziny żywią do siebie jak najbardziej przyjazne stosunki, zapraszają się wzajemnie na obiad, czy dzielą się swoimi doświadczeniami. Z biegiem czasu jednak coś niepokojącego wedrze się do samotnie stojących chat, a Lizzy zmuszona będzie do walki. Nie tylko o zdrowie cielesne, ale również psychiczne.
Porównanie do The Witch Eggersa nie jest czysto kosmetyczne. Oba filmy opowiadają o pogrążającej się w szaleństwie kobiecie ignorowanej przez wszystkich wokoło. Oba przedstawiają również amerykańskie pogranicze jako miejsce pełne demonów, zarówno tych rzeczywistych, wyrwanych z ludycznych wierzeń, jak i czysto metaforycznych. Wiatr dopisuje ponadto linijkę międzyludzkiego dramatu, gdy Lizzy zaczyna podejrzewać, że jej mąż ma romans z nową sąsiadką.
W scenariuszu Teresy Sutherland równie mocną rolę odgrywa religia. Emma jest kobietą bogobojną, opowiadającą z wypiekami na twarzy o przypadkowym spotkaniu z księdzem oraz nie kryjącą frustracji z braku kościoła w pobliżu. Z drugiej strony, Lizzy odwróciła się od wszelkich zorganizowanych religii po śmiercią syna w trakcie porodu. Jedyny egzemplarz Biblii pochowała wraz z ciałem swojego nowonarodzonego dziecka.
Trudno mówić o Wietrze jako o filmie w pełni autonomicznym. Jego najlepsze elementy to te, które są jawnym odbiciem wszystkiego tego, co już doskonale znamy. W pewnym momencie na ekranie pojawia się nawet wielki biały kozioł! I choć scenariusz oparty jest na powieści autorstwa Dorothy Scarborough z 1925 roku, został on przepisany na modłę zachodniego odbiorcy zachwyconego Dziedzictwem. Hereditary (2018).
Ale jeśli spojrzymy na film z innej strony, oprócz kolejnego slow-burn horroru zobaczymy tu alegoryczny komentarz na temat seksistowskiej dynamiki płci. Imponujące jest to, jak reżyserka wraz ze scenarzystką unikają traktowania widza protekcjonalnie – zaangażowanie jego inteligencji jest bardziej regułą niż wyjątkiem.
Choć sama fabuła nie jest zbyt skomplikowana, historia rozwija się na dwóch liniach czasowych poprzez asynchroniczne retrospekcje. Ekspozycja często pojawia się bez dialogu, zastępowana przez pewność, że zaangażowani widzowie mogą podążać za wątkami, nie będąc skrępowanym przez konwencjonalne struktury kina.
I chociaż jest to produkcja otwarta na wszelkie interpretacyjne klucze, w głównej mierze jest to opowieść o depresji poporodowej. Ale że jest to temat dotyczący stosunkowo małej części widowni, która potrafiłaby odnaleźć nić porozumienia z główną bohaterką, cała reszta, w tym również ja, ograniczona zostaje do angażowania się na empatyczno-emocjonalnym poziomie.
Ostatecznie, Wiatr mimo bardzo sztampowej otoczki kina grozy, sprawdza się jako historia o bólu. Bólu po stracie dziecka, któremu nie nadano nawet imienia. Bólu fizycznej i emocjonalnej izolacji od świata. Wreszcie o bólu płynącym z oglądania kogoś, kogo psychiczne zaburzenia wyniosły dalece poza ramy zdrowo myślącego człowieka.
Pod względem sprawności rzemiosła, jest to bardzo obiecujący debiut, nakazujący śledzić dalsze poczynania Emmy Tammi. Choć może sprawiać wrażenie filmu, który nie zostanie z nami na dłużej, przy odrobinie szczęścia zajmie dość wysokie miejsce w panteonie współczesnego kina grozy.
Oskar „Dziku” Dziki
Oryginalny tytuł: The Wind
Produkcja: USA, 2018
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 3,5/5