Film Sama Mendesa, reżysera American Beauty (1993) czy Skyfall (2012), to jedno nieprzerwane ujęcie podróży przez rozdartą I Wojną Światową Francję. To nowoczesne spojrzenie na krwawy konflikt, które z miejsca znalazło się w gronie zasłużonych laureatów wszystkich możliwych nagród. Ale to znacznie coś więcej niż widowiskowy majstersztyki, spektakl śmierci i wybuchów.
Fabuła zainspirowana została wojennymi historiami, których Mendes nasłuchał się od swojego dziadka, weterana wojennego. Śledzimy w niej dwóch brytyjskich żołnierzy, Schofielda (George MacKay) i Blake’a (Dean-Charles Chapman), mających dostarczyć ważne rozkazy do innego batalionu, by zapobiec masakrze.
I w zasadzie to tyle! Pretekstowa fabuła każe nam śledzić drogę żołnierzy, stawiając widza w pozycji trzeciego bohatera, któremu serwuje się na samym końcu sztampowe, choć zgrabnie napisane i wciąż aktualne przesłanie. Wojna to u Mendesa mozaika małych, zapomnianych tragedii, które leżą przysypane wszystkimi nazwiskami generałów i ich chwalebnych dokonań.
Ukrywając każde cięcie, kamera Rogera Deakinsa śledzi poczynania bohaterów w jednej, nieprzerwanej sekwencji. Duża w tym zasługa sprytnej inscenizacji i wspaniałej kompozycji kadrów. Wiele stop-klatek mogłoby robić spokojnie za panoramiczne wygaszacze ekranów! Zabieg ten również ogranicza kontekst wydarzeń do tego, co widzą postacie. A to idealnie współgra ze wspomnianym wcześniej przesłaniem filmu.
Nieprzerwane ujęcia, znane współcześnie choćby z kultowej sceny napadu na melinę z pierwszego sezonu True Detective (2014), czy Birdmana (2014), nauczyły nas, że ta technika jest równie imponująca co wymagająca. To przede wszystkim masa starannego planowania, drobiazgowej choreografii i odejście od tandetnego CGI na rzecz praktycznych efektów. Widownia zawsze musi znać położenie postaci i rozumieć przestrzeń, w której się znajdują. 1917 jest pod tym względem arcydziełem.
Obraz Mendesa to w zasadzie teatr dwóch aktorów, jednak na ekranie widzimy również Colina Firtha czy Benedicta Cumberbatcha. Ale są to postacie drugoplanowe i kamera tak naprawdę nigdy się do nich nie zbliża. Nie angażuje nas w ich historię oprócz absolutnego minimum, którego zadaniem jest popchnięcie fabuły dalej.
Dla wielu widzów realizacja 1917 może przypominać grę komputerową. I nie będą się wcale mylić! Bohater skrada się, ucieka, strzela i skacze niczym w pierwszo-wojennej inkarnacji Call of Duty, zapewniając nam przy tym poczucie niezwykle przyjemnej interakcji.
W popkulturze niewiele się mówi o I Wojnie Światowej, militarne działania zostały przyćmione przez nawał politycznych rozgrywek, sprowadzając je praktycznie tylko do formy życia w okopie. Jednak to właśnie ten konflikt przyniósł prawdziwy horror: broń chemiczną, karabiny automatyczne czy pierwsze czołgi. W filmie wszystko jest więc odpowiednio toporne, archaiczne i przerażające.
Momenty, w których bohaterowie kroczą ziemią niczyją, jeżą włosy bardziej, niż niejeden film grozy. Nagle odkrywamy, że pole bitwy to nie tylko spalona ziemia i kratery, to również stosy zgniłych ciał ludzi i zwierząt oraz hordy wszechobecnych szczurów. A gdy Schofield i Blake zostają zmuszeni, by zejść w samą czeluść piekła, nasz niepokój sięga zenitu.
Oskar „Dziku” Dziki
Oryginalny tytuł: 1917
Produkcja: USA/Wielka Brytania, 2019
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Ocena MGV: 4,5/5
Jak dla mnie ten film jest słaby. W zasadzie oprócz zdjęć i ładnej scenografii i ogólnie odwzorowania spraw wizualnych to nic dobrego w nim nie zauważyłem. Historia banalna, wlasnie takie bajdurzenie dziadka o wojnie do wnucząt. Nadmuchane, oderwane od prawdziwego horroru. Wzniosła i najlepsza na świecie brytyjska armia stawia czoła niemieckim niedołęgom, którzy niedość ze nie umieją strzelać to jeszcze są zazwyczaj nawaleni jak działa albo są po prostu zwykłymi zwyrodnialcami. Przewidywalność jak sie potoczy akcja jest wyśrubowana aż do bólu, no, z wyjątkiem moze kiedy ranny w rękę wsadza ją do gnijącego brzucha niemieckiego żołnierza. Wg zasady, że jak na początku widzimy rewolwer to potem musi on wypalić, w tym przypadku oczekiwanej gangreny nie ma. Śmiech do kwadratu. Daleko temu do prawdziwego obrazu wojny. To nie Kubrick, czy Vilsmaier. Dla mnie jeden z gorszych filmów wojennych, jakie widziałem w życiu.
PolubieniePolubienie
Tylko że ta pretekstowa fabułka ma ostatecznie uzasadnienie w kontekście całego filmu. A co do Niemców, traktowałem ich raczej jako takie niewidoczne zagrożenie, które uderzyć może w każdej chwili, vide nolanowska Dunkierka. Mi się tam bardzo podobało, w kinie przeżycie niesamowite 🙂
PolubieniePolubienie