Ku uciesze jednych, a rozczarowaniu drugich, serialowa kontynuacja nowozelandzkiego hitu Co robimy w ukryciu (2014) w reżyserii Taiki Waititi, nie wnosi nic nowego do mitologii ustanowionej przez oryginał. Podobnie jak tam, także tutaj wampiry są nieśmiertelnymi dandysami, echem starego świata, który próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Do panteonu ikonicznych dla popkultury figur krwiopijców, serial wprowadza zupełnie nową koncepcję wampira energetycznego. Colin Robinson (Mark Proksch) jest nudnym biurowym trybikiem, którego monotonny styl mówienia i irytujący sposób bycia potrafią zepsuć każdą zabawę.
I o to właśnie chodzi, bo w przeciwieństwie do Nadji (Natasia Demetriou), Nandora (Kayvan Novak) i Laszlo (Matt Berry), Colin żywi się nie krwią a wyssaną z ludzi energią.
Całość zrealizowana została w formie mockumentu – ekipa filmowa śledzi każdy ruch bohaterów. Naszym przewodnikiem po tym osobliwym świecie staje się Guillermo (Harvey Guillén), służący jednego z wampirów, chłopak który bardzo pragnie stać się nieśmiertelnym krwiopijcą.
Styl serialu pozwala również zagłębić się w przeszłość bohaterów, którzy co jakiś czas opowiadają kamerze swoje historie. Są to w większości zabawne anegdoty odnoszące się do jakiś wydarzeń historycznych, realiów danych epok czy barwnej, wampirycznej mitologii.
Wątki fabularne na przestrzeni dziesięciu epizodów pierwszego sezonu obejmują Barona Nosferatu oddającego się uciechom wielkiego miasta, szkolenie przez Nadjię nowopowstałego wampira oraz desperackie starania Guilllermo wywarcia odpowiedniego wrażenia na swoim mistrzu. W praktyce, każdy odcinek stanowi zamkniętą całość.
Osobiście, najciekawszym elementem serialu było dla mnie mocniejsze zarysowanie znanego z oryginału konfliktu między wampirami a wilkołakami. Obśmianie popkulturowych tropów, ze słynnym Zmierzchem (2008) na czele co prawda nie jest już najświeższe, ale naturalnie wpisuje się w obraną przez serial stylistykę.
Pośród mniej lub bardziej śmiesznych gagów, Co robimy w ukryciu przybiera jednak czasem nostalgiczny ton. Wampiry z tęsknotą wspominają czasy, kiedy rozwrzeszczany tłum z pochodniami i kołkami w dłoniach wyganiał je z Europy. Dzisiejsze problemy wydają się do tego błahe, wręcz nudne. Elektroniczne potwierdzenie poczty okazuje się dla nich nie lada problemem, w końcu jako istoty nieumarłe nie emanują ciepłotą ciała.
Cieszą również gościnne występy znanych aktorów. Kto by się spodziewał zobaczyć Tildę Swinton w roli nawiązującej do Tylko kochankowie przeżyją (2013) czy nieśmiertelnego Blade’a, w którego wciela się sam Wesley Snipes? A jest tego, zdradzę wam, znacznie więcej.
Ostatecznie, serialowa inkarnacja hitu Taiki to przyjemne, niezobowiązujące przeżycie, które bez większego zająknięcia można łyknąć za jednym razem. W dobie serialowej rewolucji, gdzie nawet skondensowane produkty wydają się zbyt długie, Co robimy w ukryciu daje szybki strzał pozytywnych emocji.
Oskar Dziki