„Queer” nie spodoba się każdemu, ale tak właśnie chciał reżyser Luca Guadagnino

Queer to ekranizacja znanej powieści Williama S. Burroughsa, która została napisana w latach 50., choć de facto nigdy nie została ukończona. Ze względu na kontrowersje dotyczące opisywanego w nim homoseksualnego lajfstajlu, wydana została na Zachodzie dopiero w latach 80. (w Polsce pt. Pedał w 1993), ale czas zrobił swoje i książka była już wtedy zdecydowanie passé.

Jak mówi Guadagnino w wywiadzie dla Variety: Kiedy robisz film, jedyną rzeczą która sprawuje władzę, jest sam film. I jeśli ktokolwiek chce mu nadać sprawczości, jest zwyczajnie głupi. Zgodnie z tym mottem, reżyser nie chciał robić ze swojego ostatniego dzieła kolejnego stadium wychodzenia z szafy, decydując się na historię „o gorączkowym śnie zespolenia i izolacji”.

Oddają to pierwsze recenzje. Jessica Kiang na stronie BFI pisze na przykład: W porównaniu z „Tamtymi dniami, tamtymi nocami” (2017), w których operuje się gustownymi ujęciami panoramicznymi na okno, sceny seksu w “Queer” są szczere i sfilmowane czołowo. Ale o charakterze samego filmu decyduje świat przedstawiony: Meksyk – queerowe miasto jest irytująco sztuczną, ociekającą pastelowymi kolorami sceną dźwiękową, która jest bardziej kreacją rozgorączkowanej wyobraźni Lee niż odtworzeniem prawdziwego miejsca.

Są też jednak recenzje, które podkreślają, że po pierwszej, zdecydowanie introwertycznej fazie filmu, w której głównym tematem są depresja i homoerotyzm Lee (granego przez Daniela Craiga), następuje druga faza, która narusza tę delikatną tkankę. A w niej Guadagnino popuszcza cugle swojej opowieści na rzecz totalnego rozpasania.

O ile pierwsza połowa to czysty, sensualny, powolny obraz Gudagnina o poszukiwaniu romansu, druga połowa to wizualnie najodważniejszy, jak dotychczas, rajd filmowy reżysera – objazd, który nie ma nic wspólnego z książką Burroughsa (właśnie tutaj scenarzysta „Challengers”, Justin Kuritzkes, przejmuje cugle, rozdzierając krótką powieść Burroughsa). Guadagnino chce nie tylko poszerzyć świadomość widza, ale dokonać również wiwisekcji wszystkich jego części odpowiedzialnych za widzenie i odczuwanie w trakcie seansu – pisze Nick Vivarelli na łamach IndieWire.

Z drugiej jednak strony, nie wszystkim ta licentia poetica się podoba. Ben Croll na łamach The Wrap pisze na przykład, że gdy „szamańska faza” w końcu się zaczyna, film „odlatuje w stan transu, z którego nie ma już powrotu”. Faktycznie, krytyk widzi tu więcej Nagiego lunchu niż Pedała, co powodowału u niego frustrację w trakcie oglądania niepotrzebnego w jego opinii „rozszerzonego zakończenia”.

Conradino Beb


Źródło: Variety/IndieWire/The Wrap/BFI

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.