Wysiadłem z samolotu około północy nie słysząc od nikogo ani słowa, kiedy kierowałem się mrocznym przejściem w stronę terminala. Powietrze było gorące i lepkie jak w łaźni parowej. W środku ludzie obejmowali się i ściskali sobie ręce… wielkie uśmiechy, wrzaski tu i tam: „O Boże! Ty stary draniu! Dobrze cię widzieć, chłopcze! Cholernie dobrze… naprawdę!”
W klimatyzowanym lounge’u spotkałem gościa z Houston, który przedstawił się jakoś tam albo inaczej – „ale mów mi po prostu Jimbo” – i już był gotowy do bratania się. „O Boże, jestem gotowy na wszystko! Na cokolwiek. Ta, co pijesz?” Zamówiłem Margaritę z lodem, ale nie chciał o tym słyszeć: „Nie, nie… co to za drink, słyszałeś o Gonitwie Kentucky? Co z tobą, chłopaku?” Zazgrzytał zębami i mrugnął do barmana. „Cholera jasna, musimy czegoś nauczyć tego chłopaka. Polej mu starej, dobrej whisky…”
Wzruszyłem ramionami. „Ok, podwójny Old Fitz z lodem.” Jimbo przytaknął z aprobatą. „Słuchaj.” Klepnął mnie w ramię sprawdzając czy słucham. „Znam Gonitwę i te tłumy. Przyjeżdżam tu co roku i powiedzieć ci czego się nauczyłem? To nie jest miasto, w którym możesz ludziom pokazywać, że jesteś jakimś tam pedałkiem. A już na pewno nie publicznie. Kurwa, wyrolują cię raz dwa, jebną w banię i zabiorą ostatniego centa.”
Podziękowałem mu i wcisnąłem paczkę Marlboro do swojego futerału na papierosy. „Powiedz mi”, spytał. „Wyglądasz na biznesmena od koni… mam rację?”
„Nie”, powiedziałem. „Jestem fotografem.”
„Ta?” Zlustrował moją skórzaną torbę z większym zainteresowaniem i spytał: „Trzymasz tam swój sprzęt? Dla kogo pracujesz?”
„Dla Playboya„, powiedziałem.
Zaśmiał się. „Cholera jasna! Co będziesz fotografował – gołe konie? Ha! Pewnie będziesz ostro pracował, kiedy zaczną się Laury Kentucky. To wyścig tylko dla klaczy.” Śmiał się, jak szalony. „A niech mnie cholera! One wszystkie będą gołe!”
Wzruszyłem głową i nie powiedziałem nic; tylko pogapiłem się na niego przez chwilę, próbując wyglądać bardzo ponuro. „Będą kłopoty”, powiedziałem. „Moim zadaniem jest fotografować zamieszki.”
„Jakie zamieszki?”
Zawachałem się kręcąc lodem w szklance. „Na torze. W dzień Gonitwy. Czarne Pantery.” Spojrzałem mu znowu w oczy. „Nie czytasz gazet?”
Uśmiech na twarzy mu stopniał. „O czym ty cholera gadasz?”
„Więc… może nie powinienem ci mówić…”, wzruszyłem ramionami. „Ale cholera, wszyscy chyba już wiedzą. Mendy i Gwardia Narodowa przygotowują się od sześciu tygodni. W Fort Knox postawiono w stan gotowości 20 tysięcy funkcjonariuszy. Ostrzegali nas – całą prasę i wszystkich fotografów – żeby nosić hełmy i specjalne kamizelki ochronne. Powiedziano nam, że będzie strzelanina…”

„ Nie!”, krzyknął; jego ręce pofrunęły w górę, by zastygnąć nagle pomiędzy nim i mną, jak gdyby chciał w ten sposób odparować słowa, które właśnie usłyszał. Nagle uderzył pięścią w bar. „Te skurwysyny! Boże Wszechmogący! Gonitwa Kentucky!” Ciągle kręcił głową „Nie, Jezu! To prawie nie do wiary!” Wydawał się teraz wsiąkać w siedzenie, a kiedy spojrzał na mnie ponownie, jego oczy zachodziły łzami.
„Dlaczego? Czemu tu? Czy oni nie szanują już niczego?” Ponownie wzruszyłem ramionami. „To nie tylko Pantery. FBI mówi, że przyjadą autobusy, upchane białymi czubkami z całego kraju – wmieszają się w tłum i zaatakują z każdej strony. Będą ubrani tak, jak każdy inny. Wiesz, płaszcze, krawaty i tak dalej. Ale w końcu zaczną się kłopoty… stąd mendy tak się martwią.”
Usiadł na moment wyglądając, jak człowiek do głębi dotknięty, który nie jest nawet w stanie przetrawić tych wszystkich złych wiadomości. Nagle wykrzyknął: „O Jezu! Co w imię boże dzieje się z tym krajem? Gdzie można przed tym uciec?”
„Nie tutaj”, powiedziałem podnosząc moją torbę. „Dzięki za drinka… i powodzenia.”
Chwycił mnie za ramię nalegając, żebym wypił następnego, ale powiedziałem że jestem spóźniony na spotkanie klubu prasowego i spieprzyłem zebrać się do kupy na ten potworny spektakl.
W kiosku na lotnisku chwyciłem za Courier-Journal i przeskanowałem nagłówki na pierwszej stronie: „Nixon wysyła wojska do Kambodży, żeby uderzyć w Czerwonych”… „Nalot B-52, potem ofensywa wojskowa 20 mil w głąb”… „Cztery tysiące żołnierzy wysłanych w okolice Yale z powodu rosnącego napięcia na skutek protestów Panter.” Na dole strony znalazłem zdjęcie Diane Crump, która wkrótce miała stać się pierwszą dżokejką, biorącą udział w Gonitwie Kentucky. Fotograf cyknął fotę kiedy „zatrzymała się w stajni, żeby pogłaskać swojego konia o imieniu Fathom”. Reszta gazety była usiana okropnymi wiadomościami wojennymi i historiami o „niepokojach studenckich”. Nie było nawet wzmianki o tym, że na Uniwersytecie Kent State w Ohio kroił się gruby dym.
Podszedłem do biurka Hertza, żeby odebrać mój samochód, ale młody koleś z okrągłą twarzą na dowodzeniu powiedział, że nie mają ani jednego. „Nie wynajmiesz żadnego nigdzie”, zapewnił mnie. „Nasze rezerwacje na czas Gonitwy poszły sześć tygodni temu.” Wyjaśniłem, że mój agent potwierdził wynajęcie białego Chryslera z rozkładanym dachem dzisiaj po południu, ale tylko potrząsnął głową. „Być może ktoś coś odwoła. Gdzie się zatrzymujesz?”
Wzruszyłem ramionami. „Gdzie się zatrzymuje tłum z Texasu? Chcę być z moimi ludźmi.”
Westchnął. „Przyjacielu, jesteś w kłopotach. To miasto jest zapełnione po sufit. Tak jest zawsze podczas Gonitwy.”
Nachyliłem się bliżej w jego stronę na pół szepcząc: „Słuchaj, jestem z Playboya. Może chciałbyś pracę?”
Wycofał się szybko. „Co? No weź. Jaką pracę?”.
„Nieważne”, powiedziałem. „Właśnie ją spieprzyłeś.” Sprzątnąłem moją torbę z lady i poszedłem poszukać taksówki.
Torba jest cenną podpuchą w tego rodzaju pracy, a moja ma mnóstwo nalepek – SF, LA, NY, Lima, Roma, Bangkok, tego rodzaju rzeczy – ale najcenniejszy znaczek, to całkowicie oficjalna, zalaminowana wizytówka, mówiąca „Fotograf. Magazyn Playboy”. Kupiłem ją od alfonsa w Vail, w Colorado, który powiedział mi jak jej używać. „Nigdy nie wspominaj o Playboyu, jeśli nie jesteś pewien, że już zobaczyli wizytówkę, powiedział. „Kiedy zobaczysz, że już zauważyli, wtedy nadszedł czas ataku. Nakryją się jajami za każdym razem. To magiczna rzecz, mówię ci. Czysta magia.”
Być może… Użyłem jej na biednym frajerze w barze, a teraz sunąc żołtą taksówką w kierunku miasta czułem się trochę winny, że wkręciłem temu popaprańcowi zły film. Ale co tam, każdy kto kręci się po świecie i mówi: „Kurwa, jestem z Texasu”, zasługuje na wszystko, co mu się przydarza. Mimo wszystko, przyjechał tu robić z siebie dziewiętnastowiecznego dupka w centrum jadowitego, atawistycznego cyrku, nie będąc nawet w stanie go polecić odwołując się do czegoś więcej niż tylko do bardzo chodliwej „tradycji”.
Wcześniej podczas naszej gadki, Jimbo powiedział mi, że nie opuścił żadnej Gonitwy od 1954. „Moja malutka już nie przyjeżdża”, powiedział. „Tylko zgrzyta zębami i puszcza mnie wolno. A kiedy mówię wolno, to mam na myśli wolno. Rzucam banknotami dziesięciodolarowymi, jak gdyby właśnie wychodziły z mody. Konie, whisky, kobiety… kurwa, w tym mieście są kobiety, które zrobią wszystko za pieniądze.”
Czemu nie? Pieniądze to dobra rzecz w tych pokręconych czasach. Nawet Richard Nixon jest ich głodny. Zaledwie kilka dni przed Gonitwą powiedział: „Gdybym miał jakiekolwiek pieniądze, zainwestowałbym w akcje.” A rynki tymczasem kontynuowały swój smutny zjazd.
Następny dzień był ciężki. Miałem zaledwie trzydzieści godzin do rozpoczęcia imprezy i żadnych przepustek prasowych – wg redaktora sportowego Louisville Courier-Journal nie miałem nawet żadnych szans dostania czegokolwiek. Jeszcze gorzej, bo potrzebowałem dwóch kompletów; jednego dla siebie i drugiego dla Ralpha Steadmana, angielskiego ilustratora, który przylatywał z Londynu, żeby wykonać kilka szkiców Gonitwy.
Jedyne zaś co o nim wiedziałem, to że odwiedzał Stany Zjednoczone po raz piewszy. Im więcej myślałem nad tym faktem, tym bardziej zaczynałem się bać. Jak wytrzyma złowrogi szok kulturowy przeniesienia z Londynu i wbicia się w sam środek pijanego tłumu Gonitwy Kentucky? Nie było jak się dowiedzieć. Miałem nadzieję, że przyleci przynajmniej dzień wcześniej i da sobie czas na aklimatyzację. Być może dobrze mu zrobi kilka godzin spokojnego zwiedzania kraju Bluegrass nieopodal Lexington. Moim planem było odebranie go z lotniska w dużym Pontiacu Ballbusterze, którego wynająłem od sprzedawcy używanych samochodów o imieniu Pułkownik Quick, by następnie przenieść go w jakiś spokojny klimat, który mógłby mu przypominać Anglię.
Pułkownik Quick rozwiązał problem samochodu, a pieniądze (poczwórna stawka) kupiły nam dwa pokoje w śmierdzącym sraczu na obrzeżach miasta. Jedyną trudnością pozostawała konieczność przekonania bonzów na Churchill Downs, że Scanlan’s jest tak prestiżowym magazynem sportowym, iż zdrowy rozsądek nakazuje oddanie nam dwóch kompletów najlepszych przepustek prasowych. Nie było to łatwe do wykonania. Mój pierwszy telefon do biura akredytacyjnego był totalną porażką. Kierownik biura był zszokowany myślą, iż ktoś może być na tyle głupi, żeby składać podanie o akredytację prasową na dwa dni przed Gonitwą. „Cholera, nie mówisz serio”, powiedział. „Dedlajn minął dwa miesiące temu. Loża prasowa jest pełna; nie ma więcej miejsca… i co to jest Scanlan’s Monthly, do cholery?”
Wydałem z siebie bolesny jęk. „Czy biuro londyńskie się z tobą nie kontaktowało? Przysyłają tu artystę, który będzie malował. Nazywa się Steadman. Myślę, że jest Irlandczykiem. Jest tam bardzo sławny. Tak. Właśnie przyleciałem z Wybrzeża. Biuro z San Francisco potwierdziło, że wszystko jest załatwione.”
Wydawał się zainteresowany i nawet mi współczuł, ale nie mógł nic zrobić. Wmawiałem mu więcej głupot i w końcu zaoferował kompromis: załatwi nam dwie przepustki do sektora klubowego, ale wstęp do samego domku klubowego, jak i sektora prasowego pozostanie niedostępny.
„To brzmi trochę dziwnie”, powiedziałem. „To nie do zaakceptowania. Musimy mieć dostęp do wszystkiego. Do każdego kąta. Do spektaklu, do ludzi, do całej oprawy i oczywiście do wyścigu. Nie sądzisz chyba, że przebyliśmy taki kawał drogi, żeby oglądać cholerną rzecz w telewizji? W taki czy inny sposób dostaniemy się do środka. Być może będziemy musieli przekupić strażnika czy nawet zagazować kogoś Macem.” (Kupiłem puszkę Mace’u w sprayu, w aptece na przedmieściach za $5.98 i nagle w środku rozmowy telefonicznej uderzyło mnie, w jak wredny sposób można by jej użyć na torze. Potraktować Macem odźwiernych w ciasnej bramie, otwierającej drogę do klubowego sanktuarium, potem wślizgnąć się do środka atakując strumieniem Mace’u lożę gubernatora, w chwili gdy rozpoczyna się wyścig. Albo użyć Mace’u na bezwolnych pijaczkach w klubowej toalecie dla ich własnego dobra…)
W piątek, w południe, wciąż pozostawałem bez akredytacji nie mogąc też zlokalizować Steadmana. Wiedziałem tylko, że mógł zmienić zdanie i wrócić do Londynu. W końcu, po tym jak zrezygnowałem z jego szukania i bezskutecznie próbowałem dodzwonić się do mojego człowieka w biurze prasowym, zdecydowałem że moją jedyną szansą na dostanie akredytacji jest wyjście na tor i osobista konfrontacja bez żadnego ostrzeżenia – zażądanie na czas teraźniejszy tylko jednej przepustki zamiast dwóch oraz mówienie bardzo szybko z dziwnym natężeniem w głosie, jak człowiek próbujący usilnie kontrolować wylew kotłującej się furii. Na wyjściu zatrzymałem się przy biurku recepcji motelowej, żeby skasować czek. Potem, kierowany bezużytecznym odruchem, zapytałem czy nie pojawił się dzikim przypadkiem pan Steadman?
Pani przy biurku miała około pięćdziesiąt lat i bardzo szczególny wygląd; kiedy wspomniałem nazwisko Steadman, kiwnęła na „tak” nawet nie patrząc na mnie znad tego co pisała i powiedziała niskim głosem: „Daję głowę, że tak”. Potem zaoferowała mi duży uśmiech. „Tak, z pewnością. Pan Steadman pojechał na tor wyścigowy. Czy to twój znajomy?” Pokiwałem głową. „Mam z nim pracować, ale nawet nie wiem jak wygląda. A teraz, cholera jasna, muszę go znaleźć w tym tłumie na torze.” Zaśmiała się. „Nie będziesz miał żadnego problemu ze znalezieniem go. Mógłbyś wyłowić tego gościa z każdego tłumu.”
„Czemu?”, spytałem. „Coś jest z nim nie tak? Jak wygląda?” „No więc…”, powiedziała ciągle szczerząc się w uśmiechu, „to najzabawniejszy pacjent, jakiego w życiu widziałam. Ma ten… ten zarost na całej twarzy. Konkretnie, na całej głowie.” Pokiwała głową. „Poznasz go, jak tylko zobaczysz; nie martw się.”
Rany boskie, pomyślałem. To jebnie w nasze akredytacje prasowe. Miałem wizję jakiegoś poskładanego z nerwów frika, z wielką szopą posklejanych włosów i ciągiem strupów na całym ciele, który pojawia się w biurze prasowym żądając pakietu prasowego dla Scanlan’s. Ale… niech to cholera. Możemy zawsze zarzucić kwasa i spędzić dzień krążąc po sektorze klubowym z wielkim szkicownikiem śmiejąc się histerycznie z tubylców i popijając miętowe julepy, żeby mendy nie pomyślały, że odstajemy od normy. Być może nawet zarobić na całej akcji wystawiając ramę z wielkim napisem: „Niech Zagraniczny Artysta Namaluje Twój Portret, $10 Sztuka. Zrób To Teraz!”
* * * * *
Pojechałem autostradą prosto na tor wyścigowy, pędząc bardzo szybko i wymijając wszystko raz z lewej, raz z prawej, co chwila zmieniając pas, a wszystko z piwem w jednej ręce i mózgiem tak zamulonym, że prawie rozwaliłem się o Volkswagena pełnego zakonnic, próbując zjechać we właściwym miejscu. Myślałem, że szansa złapania szkaradnego Brytyjczyka zanim się akredytuje, była minimalna.
Kiedy jednak dotarłem na miejsce, Steadman już siedział w loży prasowej. Młody, brodaty Anglik w tweedowym płaszczu i okularach przeciwsłonecznych RAF-u. Nie było w nim w zasadzie niczego szczególnego. Żadnych żył na twarzy, zrostów ani strupów. Przedstawiłem mu jego opis kobiety z motelu, co niezwykle zbiło go z tropu. „Nie przejmuj się tym”, powiedziałem. „Pamiętaj tylko przez następnych kilka dni, że jesteśmy w Louisville, w Kentucky. Nie w Londynie. Nawet nie w Nowym Jorku. To dziwne miejsce. Masz szczęście, że ta niedorozwinięta z motelu nie chwyciła pistoletu z kasy i nie odstrzeliła ci dupy.” Zaśmiałem się, ale on wyglądał na zmartwionego.
„Po prostu udawaj, że jesteś na dużym spędzie dla czubków”, powiedziałem. „Jeśli koledzy wyrwą się spod kontroli, wyjedziemy na nich z Macem.” Pokazałem mu puszkę „Chemicznego Grzesia” powstrzymując się przed otwarciem strumienia na całe pomieszczenie w kierunku szczurogłowego kolesia, pedantycznie stukającego w maszynę, w sekcji Associated Press. Staliśmy przy barze sącząc szkocką whisky na koszt zarządu i gratulując sobie wzajemnie naszego nagłego, niewyjaśnionego szczęścia wyrwania dwóch kompletów dobrych akredytacji prasowych. Pani przy biurku była dla niego bardzo życzliwa, oznajmił mi. „Podałem jej tylko moje imię, a ona dała mi wszystko co trzeba.”
Po południu wszystko było już pod kontrolą. Mieliśmy siedzenia naprzeciwko mety, kolorowy telewizor i darmowy bar w sali prasowej, a także zestaw przepustek, które mogły zaprowadzić nas wszędzie, od tarasu domku klubowego do pomieszczenia dżokejów. Jedyną brakującą rzeczą był nieograniczony dostęp do klubowego sanktuarium wewnętrznego w sektorze „F&G”… a ja czułem, że był on nam konieczny, żeby zobaczyć alkoholową elitę w akcji. Gubernatora, kawał neo-nazistowskiej świni o imieniu Louie Nunn, znaleźlibyśmy w sektorze G razem z Barrym Goldwaterem i pułkownikiem Sandersem. Czułem, że nasze miejsce było w loży sektora G, gdzie moglibyśmy odpocząć i sączyć julepy chłonąc atmosferę oraz specyficzne wibracje Gonitwy.
Bary i jadalnie znajdowały się również w sektorze „F&G”, a klubowe bary w dzień Gonitwy stają się centrum niezwykłych scen. Razem z politykami, damami towarzystwa i lokalnymi liderami biznesu pojawia się tam każdy lekko zeschizowany kutas, który miał kiedykolwiek jakiekolwiek pretensje do czegokolwiek w promieniu pięciuset mil od Louisville, tylko po to żeby ostentacyjnie się nawalić, poklepać kogo trzeba po plecach i generalnie się pokazać.
Bar „Zagroda” jest prawdopodobnie najlepszym miejscem na torze, żeby siedzieć i obserwować twarze. Nikt nie ma nic przeciwko gapieniu się; w końcu po to tu są. Niektórzy spędzają większość z czasu w „Zagrodzie”, gdzie mogą przysiąść przy jednym z wielu drewnianych stołów, rozwalić się w wygodnym krześle i obserwować ciągle zmieniające się stawki zakładów na wielkiej tablicy za oknem. Czarni kelnerzy w białych mundurkach ruszają się w tłumie z tacami drinków, podczas gdy eksperci zagłębiają się w formularze zakładów, a łowcy szczęścia zaznaczają szczęśliwe numery lub skanują wzrokiem kolumny, szukając dobrze brzmiących nazw. Jest ciągły napływ ludzi do i z okienek zakładowych, znajdujących się na zewnątrz, w drewnianych korytarzach. W końcu, kiedy nadchodzi czas startu, tłum topnieje i ludzie wracają na swoje miejsca.
Było jasne, że musimy znaleźć jakiś sposób, żeby spędzić nazajutrz więcej czasu w domku klubowym. Niestety wejściówki prasowe do sektora F&G nadawały się tylko na jednorazowe pół godziny, co wprawdzie dawało szansę wszystkim typom z mediów szybko wbiec i zrobić kilka fotek albo krótki wywiad, by szybko wybiec z powrotem, ale zapobiegało spędzaniu tam całego dnia przez zalegaczy takich, jak ja i Steadman, zastraszaniu elity i rabowaniu torebek podręcznych podczas przechadzki po trybunach. Zapobiegało też atakowaniu Macem gubernatora. Limit czasowy nie był problemem w piątek, ale w Dzień Gonitwy te przepustki stałyby się bardzo pożądane. Jako że przejście z loży prasowej do „Zagrody” zajmowało dziesięć minut i tyle samo powrót, nie dawało nam to dużo czasu na oglądanie ludzi. W przeciwieństwie zaś do reszty dziennikarzy, mieliśmy głęboko w dupie to, co działo się na torze. Przyszliśmy tam przecież, żeby oglądać występy „prawdziwych” bestii.
W piątek, późnym popołudniem, wyszliśmy na balkon loży prasowej, a ja próbowałem opisać różnicę między tym, co widzimy dzisiaj, a tym co zobaczymy jutro. Była to moja pierwsza Gonitwa od dziesięciu lat, ale przedtem, kiedy mieszkałem w Louisville, uczęszczałem na nią każdego roku. Teraz spoglądając z loży prasowej wskazywałem na ogromną, trawiastą łąkę, otoczoną przez tor. „Ten cały obszar”, powiedziałem. „zostanie zalany ludżmi, pojawi się tam pięćdziesiąt tysięcy lub coś w tym stylu, a większość z nich będzie pijana w trupa. To fantastyczna scena – tysiące ludzi mdlejących, płaczących, kopulujących, napastujących się nawzajem i walczących rozbitymi butelkami od whisky. Będziemy musieli spędzić tam trochę czasu, ale ciężko będzie się poruszać, za dużo ciał.”
„Czy tam będzie bezpiecznie? Czy w ogóle wrócimy?”
„Pewnie”, powiedziałem. „Będziemy po prostu uważać, żeby nie nadepnąć nikomu na brzuch i nie wszczynać bójki.”, wzruszyłem ramionami. „Cholera, ta scena z domku klubowego pod nami będzie prawie tak samo potworna, jak na polu. Tysiące wrzeszczących, zataczających się chlorów, przegrywających coraz więcej pieniędzy, którym coraz bardziej skacze z tego powodu ciśnienie. Do popołudnia będą wlewać w siebie miętowe julepy obydwoma rękami i wymiotować na siebie nawzajem. Całe miejsce będzie upchane ludźmi, stojącymi łokieć w łokieć. Trudno będzie się poruszać. Przejścia będą śliskie od rzygowin, ludzie będą łapać cię za nogi padając na ziemię, żeby nie być stratowanym. Pijacy będą szczać na siebie nawzajem w kolejkach do okienek zakładowych upuszczając pieniądze i walcząc, żeby zgarnąć je z powrotem.”
Wyglądał tak nerwowo, że aż się zaśmiałem. „Żartuję sobie”, powiedziałem. „Nie martw się. Jak tylko zobaczę, że jest dym, natychmiast wpompuję całego Chemicznego Grzesia prosto w tłum.”
Zrobił kilka szkiców, ale jak dotąd nie wypatrzyliśmy tej specjalnej twarzy, której potrzebowałem na pierwszą stronę artykułu. Była to twarz, którą widziałem podczas każdej Gonitwy tysiące razy. Miałem jej obraz w głowie jako maski alkoholowej elity – pretensjonalnej mieszanki alkoholu, zawiedzionych nadziei i ostatecznego kryzysu tożsamości; nieuchronnego efektu wsobnego rozpłodu w odseparowanej od zewnątrz, niskiego gatunku kulturze. Jedną z głównych zasad genetycznych w rozpłodzie psów, koni czy jakiegokolwiek innego gatunku hodowlanego jest to, że rozmnażanie wsobne tworzy potomstwo, dziedziczące zarówno najsilniejsze, jak i najsłabsze cechy.
W hodowli koni istnieje na przykład znaczne ryzyko przy łączeniu dwóch szybkich koni, które obydwa mają iskierkę szaleństwa. Potomstwo ma znaczną szansę okazać się bardzo szybkie i równocześnie bardzo szalone. Tak więc sztuczką w rozmnażaniu ras zwierząt jest podtrzymywanie dobrych cech i odsiewanie złych. Jednak rozmnażania ludzi nie kontroluje prawie nikt, szczególnie w małych społecznościach na południu USA, w których łączenie się w pary z najbliższymi jest nie tylko pożądane i akceptowane, ale znacznie wygodniejsze – dla rodziców – niż dawanie potomstwu wolnej ręki w wyborze partnera z względu na ich własne preferencje. („Cholera jasna, słyszałeś o córce Smitty’ego? Odbiło jej w zeszłym tygodniu w Bostonie i wyszła za czarnucha!”) Zatem twarz, którą próbowałem namierzyć na Churchill Downs w ten weekend, była w moim umyśle symbolem tej całej, skazanej na zagładę, atawistycznej kultury, sprawiającej że Gonitwa Kentucky jest właśnie tym, czym jest.
W drodze powrotnej do motelu, tuż po piątkowym wyścigu, ostrzegłem Steadmana, że będziemy musieli stawić czoła także innym problemom. Nikt z nas nie wziął ze sobą żadnych dziwnych, nielegalnych dragów, tak więc musieliśmy polegać na alkoholu. „Musisz pamiętać”, powiedziałem „że niemal każdy, z kim od tej pory będziesz rozmawiać, będzie pijany. Ludzie, którzy będą się wydawać bardzo przyjacielscy przy pierwszym kontakcie, mogą na ciebie nagle wyskoczyć bez żadnego powodu.” Pokiwał głową gapiąc się przed siebie. Wydawał się nieco zesztywniały, a ja próbowałem go pocieszyć zapraszając na obiad wieczorem, który mieliśmy zjeść wspólnie z moim bratem.
W motelu rozmawialiśmy trochę o Ameryce i południowej Anglii – relaksując się nieco przed obiadem. Nikt z nas nie przypuszczał wtedy, że będzie to nasza ostatnia, normalna konwersacja. Od tego momentu weekend przerodził się w potworny, pijacki koszmar. Rozłożyło nas na części. Głównym problemem były moje wcześniejsze związki z Louisville, które naturalnie doprowadziły do spotkań ze starymi przyjaciółmi, krewnymi itp., z których wielu znajdowało się w stanie postępującego rozpadu, postępującego szaleństwa, w okresie rozkminki przed rozwodowej, łamania się pod ciężarem straszliwych długów lub powrotu do zdrowia po złych wypadkach. W środku samej szaleńczej akcji Gonitwy, jeden z członków mojej rodziny musiał zostać umieszczony pod specjalną opieką. To dolało trochę oliwy do ognia, a Steadman nie mając wyboru musiał brać co popadnie przechodząc zarazem wstrząs za wstrząsem.
Kolejnym problemem był jego zwyczaj szkicowania ludzi, spotykanych w różnych sytuacjach społecznych, w które go wkręcałem, a następnie dawanie im szkiców. Efekt był zawsze katastrofalny. Ostrzegałem go kilka razy przed wręczaniem swoich pokrzywionych popisów ludziom, ale z jakiegoś perwersyjnego powodu cały czas to robił. W końcu niemal każdy, kto widział jege prace lub o nich słyszał, odnosił się do niego ze strachem i odrazą. Nie potrafił tego zrozumieć. „To taki żart.”, powtarzał. „Czemu? W Anglii to zupełnie normalne. Ludzie się nie obrażają. Rozumieją, że po prostu trochę ich przerabiam.”
„Pierdolić Anglię”, powiedziałem. „To jest środek Ameryki. Ci ludzie uważają, że to co robisz, jest brutalnym i zwyrodniałym szyderstwem. Zobacz, co się stało wczoraj w nocy. Myślałem, że mój brat urwie ci łeb.”
Steadman smutno potrząsnął głową. „Ale ja go nawet polubiłem. Uderzyło mnie, jaki to porządny i szczery gość.”
„Słuchaj, Ralph”, powiedziałem. „Nie oszukujmy się. Rysunek, który mu dałeś, był szkaradny. To była twarz potwora. Źle mu to wpłynęło na nerwy.” Potrząsnąłem ramionami. „Jak myślisz, czemu do cholery wyszliśmy z restauracji tak szybko?”
„Myślałem, że z powodu Mace’u”, powiedział.
„Jakiego Mace’u?”
Uśmiechnął się. „Kiedy wyjechałeś z puszką na starszego kelnera, nie pamiętasz?”
„Cholera, to był pikuś”, powiedziałem. „Nie trafiłem w niego… a i tak w zasadzie wychodziliśmy.”
„Przecież pływaliśmy w tym”, powiedział. „Sala była pełna tego przeklętego gazu. Twojemu bratu ciekło z nosa, a jego żona płakała. Oczy bolały mnie przez dwie godziny. Nie byłem w stanie rysować, jak wróciliśmy do motelu.”
„Racja”, powiedziałem. „Miała coś od tego z nogą, nie?”
„Była wściekła”, powiedział.
„Ta… spoko, ok… Powiedzmy, że spieprzyliśmy to mniej więcej po równo”, powiedziałem. „Ale od teraz uważajmy, jak znajdziemy się wśród ludzi, których znam. Nie będzisz ich szkicował, a ja nie będę używał Mace’u. Postarajmy się po prostu zrelaksować i upić.”
„Spoko”, powiedział. „Jak tubylcy.”
* * * * *
Była sobota rano, dzień Wielkiego Wyścigu, a my jedliśmy śniadanie w plastikowym, hamburgerowym pałacu, który zwał się Fish-Meat Village. Nasze pokoje były po drugiej stronie ulicy, w hotelu Brown Suburban. Mieli jadalnię, ale jedzenie było tak kiepskie, że nie dawaliśmy rady już go jeść. Kelnerki wydawały się mieć zapalenie ścięgien; ruszały się bardzo powoli, jęcząc i przeklinając „ciemności” w kuchni.
Steadman lubił to całe Fish-Meat, ponieważ serwowali rybę z frytkami. Ja wolałem „tosty francuskie”, które były tak naprawdę masą naleśnikową, smażoną na konkretną grubość, a potem szatkowaną rodzajem wycinarki do ciastek, żeby przypominała tosty. Poza piciem i brakiem snu, naszym jedynym problemem w tym momencie było to czy dostaniemy się do domku klubowego. W końcu zdecydowaliśmy, że lepiej jest pójść na całość i ukraść dwie przepustki niż stracić kawał przedstawienia. To była ostatnia normalna decyzja, którą byliśmy w stanie podjąć przez następne czterdzieści osiem godzin. Od tego momentu – prawie że od chwili, gdy weszliśmy na tor – straciliśmy wszelką kontrolę nad wydarzeniami i spędziliśmy cały weekend topiąc się w morzu pijanego koszmaru. Moje notatki i zapiski z Dnia Gonitwy są bardzo nieczytelne.
Ale teraz, patrząc na duży, czerwony notatnik, który nosiłem ze sobą przez cały czas trwania tego spektaklu, widzę mniej więcej co się działo. Sama książka jest poszarpana i pogięta; niektóre ze stron są wyrwane, inne są zaschnięte, wcześniej poplamione przez prawdopodobnie whisky, ale ujęte w nawias, wspomagane przez nagłe przebłyski pamięci, notatki te wydają się opowiadać całą historię. Wejrzyjcie więc:
* * * * *
Deszcz przez całą noc aż do świtu. Bez snu. Chryste, lecimy ponownie, koszmar błota i szaleństwa… Ale nie. Do południa przedziera się słońce – wspaniały dzień, nie jest nawet duszno. Steadman martwi się teraz o ogień. Ktoś powiedział mu o pożarze w domku klubowym dwa lata wcześniej. Czy to się może zdarzyć ponownie? Okropne. Uwięzieni w loży prasowej. Holocaust. Setki tysięcy ludzi walczących o wyjście. Pijaczki walczące w płomieniach i błocie, oszalałe konie biegające wokół. Ślepi od dymu. Wielka trybuna waląca się w płomienie, razem z nami na dachu. Biedny Ralph jest bliski załamania. Pije na umór przeglądając się w butelce Haig & Haig.
Wjeżdżamy na tor taksówką próbując uniknąć tych okropnych miejsc do parkowania na podjazdach domów mieszkalnych za $25 od samochodu. Na ulicy stoją bezzębni starcy, trzymający ogłoszenia: PARKUJ TUTAJ oraz oznaczający wszystkie samochody na ganku. „Tak jest ok, chłopcze, nie przejmuj się tulipanami.” Rozwichrzona czupryna, stojąca na baczność, jak wiązka trawy polnej. Chodniki pełne ludzi poruszających się w tym samym kierunku, idących na Churchill Downs. Dzieciaki dźwigające przenośne lodówki i koce, landryny w obcisłych, różowych szortach, dużo czarnych… czarni kolesie w białych, filcowych kapeluszach, przystrojonych opaskami w leopardzie centki, mendy kierujące ruchem.
Tłum wokół toru był ogromny; szło się bardzo powoli i było bardzo gorąco. W drodze do windy, która wiozła ludzi do loży prasowej, w samym środku domku klubowego, natknęliśmy się na żołnierzy z wielkimi, białymi pałkami do tłumienia zamieszek. Około dwóch plutonów, w chełmach. Człowiek, idący obok nas powiedział, że czekają na gubernatora i jego świtę. Steadman lustrował ich nerwowo wzrokiem. „Czemu oni mają pałki?”
„Czarne Pantery”, powiedziałem. Wtedy przypomniałem sobie starego, dobrego Jimbo na lotnisku i zastanawiałem się co sobie teraz myśli. Prawdopodobnie był bardzo nerwowy; miejsce roiło się od mend i żołnierzy. Przepchnęliśmy się przez tłum, przez wiele bramek, przez zagrodę, z której dżokeje wyprowadzają konie i paradują przez pewien czas przed startem, żeby hazardziści mogli sobie lepiej popatrzeć.
W puli będzie dzisiaj pięć milionów dolarów . Wielu zwycięzców, jeszcze więcej przegranych. Co za cholera. Bramka prasowa była zapchana ludźmi, próbującymi dostać się do środka, wrzeszczącymi na ochronę i machającymi dziwnymi wywieszkami prasowymi: Chicago Sporting Times, Pittsburgh Police Athletic League… wszyscy zostali zawróceni. „Ruszaj się, kolo, zrób przejście dla pracującej prasy.” Wcisnęliśmy się w tłum, a potem do windy, by następnie szybko opanować darmowy bar. Czemu nie? Trzeba się wkręcać. Bardzo dzisiaj gorąco, nie czuję się dobrze, to musi być ten parszywy klimat. Loża prasowa była świeża i przewiewna, mnóstwo miejsca do chodzenia wokół i siedzenia na balkonach do oglądania wyścigu czy do patrzenia na tłum. Wzięliśmy kartę do zakładów i wyszliśmy na zewnątrz.
* * * * *
Różowe twarze pod klasycznymi, południowymi krawacikami, klimaty Old Ivy, lekkie płaszcze i kamizelki z guzikami. „Starczość w majowym rozkwicie” (zdanie Steadmana)… wcześnie wypalona lub może po prostu nie mająca gdzie się w ogóle wypalić. Niezbyt dużo energii w tych twarzach, niezbyt dużo też ciekawości. Cierpiący w ciszy, nie mający gdzie pójść po trzydziestce, po prostu trzymają się tego życia rozbawiając dzieci. Niech młodzi bawią się dopóki mogą. Czemu nie? Ponury kosiarz przychodzi w tej lidze wcześnie…. banshees krzyczące po nocy, na trawniku, obok tego małego, żelaznego czarnucha w ciuchach dżokeja. Może to właśnie on krzyczy. Złe delirium tremens i zbyt wiele okrzyków rozpaczy w klubie brydżowym. Leci się w dół razem z giełdą. O Jezu, ten dzieciak rozwalił nowy samochód, okręcił się wokół kamiennego słupa na poboczu autostrady. Złamana noga? Podbite oko? Wyślij go do Yale, leczą tam wszystko. Yale? Czytałeś dzisiejszą gazetę? New Haven jest w stanie oblężenia. Yale znalazło się w mrowisku Czarnych Panter… Mówię ci, pułkowniku, świat oszalał do cna. Dlaczego mówią mi, że dżokej-kobieta może wystartować dzisiaj w Gonitwie?
Zostawiłem Steadmana, szkicującego w „Zagrodzie” i poszedłem obstawić nasze zakłady w czwartym wyścigu. Kiedy wróciłem, gapił się intensywnie na grupę młodych mężczyzn przy stoliku obok. „Jezu, popatrz jaka ta twarz jest skorumpowana!”, wyszeptał. „Popatrz na szaleństwo, na strach, na chciwość!” Popatrzyłem i szybko odwróciłem wzrok w kierunku stolika, ktory szkicował. Twarz, którą uchwycił na szkicu, była twarzą mojego starego przyjaciela z liceum, w tamtych czasach gwiazdy footbalu, który jeździł wypasionym, czerwonym Chevroletem ze składanym dachem i jak mówili, miał bardzo szybką rękę, migającą swoim naramiennikiem 32 B. Zwali go „Człowiekiem Kotem”.
Ale teraz, dwanaście lat później, nie poznałbym go nigdzie, poza miejscem, w którym spodziewałem sie go znaleźć, barem „Zagroda” w Dzień Gonitwy… tłuste, fałszywe oczy i uśmiech alfonsa, niebieski, jedwabny garnitur i jego przyjaciele, wyglądający jak bankierzy spod ciemnej gwiazdy, którzy od tygodnia są w ciągu…
Steadman chciał zobaczyć kilku pułkowników Kentucky, ale nie był pewien jak wyglądali. Powiedziałem, żeby wrócił do męskich toalet w domku klubowym i szukał mężczyzn w białych, płóciennych garniturach, rzygających do urynałów. „Zwykle mają duże, brązowe plamy od whisky na marynarkach”, powiedziałem. „Ale popatrz na buty, bo to jest ważna wskazówka. Większości z nich udaje się uniknąć obrzygania własnego ubrania, ale zawsze trafiają w buty.”
W loży niedaleko nas siedziała pułkownik Anna Friedman Goldmann, prezes i powiernik Wielkiej Pieczęci Honorowego Porządku Pułkowników Kentucky. Nie wszystkie siedemdziesiąt milionów pułkowników Kentucky lub coś w tym stylu, było w stanie pojawić się na Gonitwie w tym roku, ale wielu z nich wciąż trwało w wierze i na kilka dni przed Gonitwą uczestniczyli w corocznym obiedzie, wydawanym w hotelu Seelbach.
Gonitwa, właściwy wyścig, był zaplanowany na późne popołudnie i kiedy wybiła w końcu magiczna godzina, zasugerowałem Steadmanowi, że powinniśmy może spędzić trochę czasu na polu, w tym wrzącym kotle, pełnym ludzi, który znajdował się w środku toru, tuż naprzeciwko domku klubowego. Na ten sygnał stał się troche nerwowy, ale jako że żadna ze strasznych rzeczy, przed którymi go ostrzegałem, jeszcze się nie zdarzyła – żadnych zamieszek, pożarów, ataków dzikich chlorów – kiwnął głową i powiedział: „Ok, idziemy.”
Żeby się tam dostać musieliśmy przejść przez wiele bramek, z których każda kolejna oznaczała krok w dół po drabinie statusu, a potem przejść przez tunel pod torem. Wyjście z tunelu było takim szokiem kulturowym, że trochę czasu zabrało nam dostosowanie się. „Boże Wszechmogący!”, wyszeptał Steadman. „To jest… Jezu!” Zanurkował w głąb ze swoim małym aparatem stąpając po ciałach, a ja szedłem za nim starając się robić notatki.
* * * * *
Totalny chaos, żadnej możliwości zobaczenia wyścigu, nawet samego toru… wszyscy mają to gdzieś. Długie kolejki do okienek zakładowych na zewnątrz, potem wszyscy wstają, żeby zobaczyć numery zwycięzców, wyświetlane na wielkiej tablicy, jak gigantyczna gra w bingo.
Podstarzali czarni sprzeczający się o zakłady; „Poczekaj tam, zalatwię to” (machanie butelką whisky z dłonią pełną dolarów); dziewczyna niesiona na ramionach, na T-shircie ma napis: „Ukradzione w więzieniu Fort Lauderdale.” Tysiące nastolatków śpiewających całą grupą: „Niech zaświeci słońce”, dziesięciu żołnierzy strzegących amerykańskiej flagi wspólnie z wielkim, tłustym chlorem, noszącym niebieski sweter footballowy (No. 80), ktory kiwa się w prawo i w lewo z kuflem pełnym piwa.
Nie sprzedają tu alkoholu, zbyt niebezpiecznie… nie ma też żadnych łazienek. Muscle Beach… Woodstock… pełno mend z pałkami do zamieszek, ale żadnych zamieszek nie ma. Z dużej odległości domek klubowy wygląda, jak pocztówka z Gonitwy Kentucky.
* * * * *
Wróciliśmy z powrotem do domku klubowego, żeby oglądać wielki wyścig. Kiedy tłum powstał, by spojrzeć na flagę i zaśpiewać „My Old Kentucky Home”, Steadman spojrzał na tłum i zaczął frenetycznie szkicować. Gdzieś z trybun u góry zaskrzeczał głos: „Odwróć się, ty owłosiona pokrako!” Sam wyścig trwał zaledwie dwie minuty i nawet z naszych super luksusowych siedzeń przy użyciu lornetki z dwunastokrotnym powiększeniem, nie byliśmy w stanie zobaczyć co tak naprawdę się działo. Później, gdy obejrzeliśmy powtórkę w loży prasowej, zobaczyliśmy co stało się z naszymi końmi. Holy Land, wybór Ralpha, potknął się i zrzucił dżokeja na ostatniej prostej. Mój koń, Silent Screen, prowadził na ostatnim zakręcie, ale zakończył wyścig piąty. Zwycięzcą był obstawiany 16 do 1, Dust Commander.
Chwilę po tym, jak wyścig się skończył, tłum rzucił się szaleńczo w stronę wyjścia biegnąc na taksówkę lub autobus. Następnego dnia Courier opisał przemoc na parkingu; ludzie byli bici i tratowani, grasowali kieszonkowcy, gubiono dzieci, poleciały butelki. Ale nas to wszystko ominęło, kiedy oddaliliśmy się do loży prasowej na trochę po wyścigowego picia. Do tego czasu byliśmy wykręceni od zbyt dużej ilości whisky, mocnego słońca, szoku kulturowego, braku snu i ogólnego rozstroju.
Kręciliśmy się po loży prasowej na tyle długo, żeby zobaczyć długi wywiad z właścicielem zwycięzcy, eleganckim, małym człowiekiem o inieniu Lehmann, który oznajmił że przyleciał do Louisville dzisiaj rano z Nepalu, gdzie „ustrzelił rekordowo okazałego tygrysa”. Dziennikarze sportowi oznajmili swój podziw, a kelner nalał Lehmannowi do szklanki Chivas Regal. Właśnie wygrał $127,000 dzięki koniowi, który kosztował go $6,500 dwa lata wcześniej. Jak powiedział, był „emerytowanym kontraktorem”. A potem dodał z dużym uśmiechem: „Właśnie przeszedłem na emeryturę.”
Reszta dnia znika w oparach szaleństwa. Reszta nocy także. A także cała następna doba. Wydarzyły się rzeczy tak okropne, że nie mogę się do myślenia o nich zmusić nawet teraz, a tym bardziej ich opublikować. Steadman miał szczęście, że wydostał się z Louisville bez żadnych poważnych obrażeń, a ja miałem szczęście że w ogóle wyszedłem z tego cało. Jednym z najwyraźniejszych wspomnień z tego brutalnego okresu jest zaatakowanie Ralpha przez jednego z moich starych przyjaciół w sali bilardowej klubu Pendennis, na przedmieściach Louisville, w sobotnią noc. Facet rozerwał sobie koszulę do pasa zanim zdecydował, że Ralph ma ochotę na jego żonę. Nie zadano ciosów, ale urazy emocjonalne były ogromne. Potem jako część ostatecznego koszmaru, Steadman użył swojego diabolicznego pióra próbując załagodzić sprawę poprzez wykonanie szkicu dziewczyny, o podrywanie której został oskarżony. W ten sposób byliśmy skończeni w Pendennis.
* * * * *
Około dziesiątej trzydzieści w poniedziałek rano obudziło mnie drapanie w drzwi. Wyjrzałem z łóżka i odsunąłem zasłonkę na tyle, żeby zobaczyć na zewnątrz Steadmana. „Czego, kurwa chcesz?”, krzyknąłem.
„A co ze śniadaniem?”, powiedział. Wylazłem z wyra próbując otworzyć drzwi, ale zaskoczyły tylko na łańcuchu i zatrzasnęły się. Nie mogłem sobie poradzić z łańcuchem! Juks nie chciał wyskoczyć z blokady, tak więc wyrwałem ją ze ściany perfidnym kopniakiem w drzwi. Ralph nawet nie mrugnął. „Pech”, mruknął.
Ledwo go widziałem. Oczy miałem tak spuchnięte, że prawie zamknięte, tak więc nagły wybuch światła słonecznego w drzwiach oślepił mnie i pozostawił bezbronnego, jak chorego kreta. Steadman ględził coś o chorobie i okropnej gorączce; zwaliłem się z powrotem na łóżko starając się skupić na nim, gdy łaził po pokoju bez ładu i składu przez jakiś moment, wtem nagle chwycił za wiaderko na piwo i wyjął puszkę Colta 45. „Chryste”, powiedziałem. „Wyrywasz się spod kontroli.” Kiwnął głową i zerwał zawleczkę biorąc głębokiego łyka. „Wiesz, to jest straszne”, powiedział w końcu. „Muszę się zmyć z tego miejsca…”, potrząsnął głową nerwowo. „Samolot odlatuje o trzeciej trzydzieści, ale nie wiem czy zdążę.”
Ledwo go słyszałem. Zdołałem jednak w końcu otworzyć swoje oczy na tyle, żeby przejrzeć się w lustrze i doznałem wstrząsu próbując rozpoznać sam siebie. Przez chwilę było ciężko i myślałem, że Ralph przyprowadził kogoś jeszcze – modela z tą specjalną twarzą, której tak szukaliśmy. Ale on tam był, na Boga – wyglądał jak spasiona, chora, przepita karykatura… jak potworna, animowana wersja starej fotki w albumie rodzinnym niegdyś dumnej matki. To była twarz, której szukaliśmy i oczywiście nie różniła się od mojej własnej. Okropne, okropne…
„Może powinienem trochę dłużej pospać”, powiedziałem. „Czemu nie pójdziesz do tego całego Meat-Fish i nie zjesz trochę tej zepsutej ryby z frytkami? Możesz potem wrócić i obudzić mnie koło południa. Czuję się zbyt zryty, żeby wyłazić na ulicę za godzinę.”
Potrząsnął głową. „Nie… nie… Sądzę, że wrócę na górę i popracuję trochę nad rysunkami.” Nachylił się, żeby zabrać jeszcze dwie puszki z wiaderka na piwo. „Próbowałem pracować wcześniej”, powiedział, „ale ręce mi się trzęsły… to okłopne, okłopne.”
„Musisz przestać pić”, powiedziałem.
Pokiwał ze zrozumieniem. „Wiem. Tak nie jest dobrze, na pewno nie jest. Ale w jakiś sposób tak robi mi się lepiej…”
„ Nie na długo”, powiedziałem. „Pewnie stoczysz się dzisiaj w nocy, w histeryczne delirium tremens – prawdopodobnie gdy wysiądziesz z samolotu na lotnisku Kennedy’ego. Wsadzą cię w kaftan i zawloką do Tombs, a potem będą cię bić po nerkach wielkimi pałkami aż wytrzeźwiejesz.”
Wzruszył ramionami i poszedł zamykając za sobą drzwi. Wróciłem do łóżka na godzinę czy coś w tym stylu i później, po dziennej porcji biegu po sok grejpfrutowy do Nite Owl Food Mart, zjedliśmy nasz ostatni posiłek w Fish-Meat Village – dobry lunch złożony z podrobów w cieście, usmażonych w gęstym tłuszczu.
Do tego czasu Ralph nie chciał już nawet kawy, żądał tylko więcej wody. „To jedyna rzecz, nadająca się do ludzkiej konsumpcji, jaką mają”, wyjaśnił. Potem, korzystając z ostatniej godziny przed jego odlotem, rozłożyliśmy rysunki na stole i trochę nad nimi pozwisaliśmy zastanawiając się czy oddał dobrze ducha całej sprawy… ale nie mogliśmy zdecydować. Jego ręce trzęsły się tak okropnie, że miał problem z utrzymaniem papieru w ręce, a mój wzrok był tak rozmazany, że ledwo byłem w stanie zobaczyć, co naszkicował. „Chuj”, powiedziałem. „Obydwoje wyglądamy gorzej niż wszystko, co naszkicowałeś.”
Uśmiechnął się. „Wiesz, myślałem o tym”, powiedział. „Przyjechaliśmy tu oglądać te okłopne sceny: ludzi nawalonych, jak stodoła, rzygających na siebie nawzajem i temu podobne… a teraz, wiesz co? To my…”
* * * * *
Wielki Pontiac Ballbuster przebija się przez ruch na autostradzie. Radiowy biuletyn informacyjny relacjonuje, jak Gwardia Narodowa masakruje studentów w Kent State, a Nixon wciąż bombarduje Kambodżę. Dziennikarz prowadzi ignorując swojego pasażera, który jest już prawie nagi po zdjęciu większości ze swojej odzieży, trzymanej za oknem w próbie wywietrzenia z niej Mace’u. Jego oczy są czerwone, a twarz i klatka piersiowa przesiąknięte piwem, którego próbował użyć do spłukania okropnego środka chemicznego ze swojego ciała. Cały przód wełnianych spodni ma uwalony rzygowinami; jego ciało wstrząsają wybuchy kaszlu i przechodzi je dzikie, dławione łkanie.
Dziennikarz napiera samochodem przez autostradę, kierując się w stronę postoju naprzeciwko terminala, by za chwilę nachylić się i otworzyć drzwi po stronie pasażera, po czym wyciągnąć Anglika rycząc: „Odwal się, ty bezużyteczny pedale! Ty pierdolony świniojebco! (Maniakalny śmiech.) Gdybym nie był chory, kopałbym twoją dupę aż do Bowling Green – ty jebany, zagraniczny kutasie. Mace jest dla ciebie za dobry… Możemy się obejść bez takich w Kentucky.”
Hunter S. Thompson
(tłum. Conradino Beb)
Źródło: Scanlan’s Monthly, vol. 1, no. 4, czerwiec 1970.
W nowym HaArcie – całkowicie poświęconym gonzo – są dwa teksty Thompsona. Powyższy i jeszcze jeden. Ciekawe, czy jest szansa, by ukazała się jakakolwiek antologia reportaży po polsku?
PolubieniePolubienie
Aaaa ok, dostałem od nich ten numer, ale szczerze mówiąc nawet nie miałem czasu załadować na czytnik.
Antologii Thompsona nie będzie z dwóch powodów: prawa autorskie są za drogie dla polskich niezależnych wydawców, a dla dużych Thompson jest przepełniony dragami i niecenzuralnym językiem, a wiec zbyt ryzykowny rynkowo. Moze za 10 lat, na razie pozostają ci oryginały 🙂
PolubieniePolubienie
Czy uważasz, że dwie przetłumaczone pozycje, przetłumaczono dlatego, że są filmy?
Nowy Ha Art. wskazuje, że zainteresowanie Thompsonem jest większe, niż mogłoby się wydawać.
PolubieniePolubienie
Oczywiscie ze tak 🙂 Wydawcy liczyli na darmowy marketing, popchniecie ksiazek dopoki jest buzz, chcieli zaoszczedzic kase, ktora musialaby pojsc na promocje. Przypadkowo, wydano jedna z najlepszych ksiazek HST („Lek i odraza..”) oraz jedna z najgorszych („Dziennik…”).
To prawda, ze zainteresowanie tworczoscia i osoba HST jest w Polsce ogromne, ale polscy wydawcy rozumuja w jeden sposob: wydac malo na prawo autorskie i tlumaczenie, a potem jak najwiecej na tym zarobic. Ale to nie wszystko, duzo z tych panow ksiegarzy na stolkach zwyczajnie nie rozumie potencjalnych nisz i nie ma pojecia jak do nich trafic. Taka „Great Shark Hunt” mozna by moim zdanie sprzedac w 15-25 tys. egzemplarzy w Polsce, ale do tego musi sie trafic ktos z jajami i z wizja, kto nie bedzie dodtakowo chcial oszczedzac na dobrym tlumaczeniu… bo powiedzmy sobie szczerze, jak zabierze sie za to dyletant, to efekt bedzie smieszny 🙂
PolubieniePolubienie
„The Great Shark Hunt” i „Hell’s Angels” pojawiają się co jakiś czas na liście pozycji obcojęzycznych Empiku, nie liczyłbym prędko na tłumaczenie. Ludzi z jajami już z kolei mamy, patrz Mateusz Janiszewski i jego wieloletni romans z translacją Burroughsa, etc.
PolubieniePolubienie