Cały dziennikarski gatunek zdaje się mieć poważny problem z odnalezieniem klucza do Holy Motors – filmu, który wywołał prawdziwą sensację na ostatnim Festiwalu w Cannes. Gdzie nie zajrzymy, na strony kolosów tj. Guardian czy New York Times, czy na małe blogi, problem interpretacji zdaje się przeogromny. Możemy przeczytać długie artykuły na temat filmu, w których woda leje się, jak z wodospadu.
Jeśli spróbujemy wycisnąć z nich jednak coś sensownego, otrzymujemy zaledwie kilka nieśmiałych kropelek, które szybko wysychają nie dając ani satysfakcji, ani żadnej odpowiedzi. Oczywiście pozostaje jeszcze opcja szalonego reżysera, który po 13 latach niebytu dokonał zlewu totalnego powodowany niezrozumiałą wizją i nie zapewnił swojemu dziełu żadnej myśli przewodniej, żadnego ściegu krzyżykowego, którego można by się chwycić.
Tyle, że Holy Motors nie jest jednym z tych filmów udowadniając od pierwszej sekundy, że wizja Leosa Caraxa została przemyślana i rozpisana na kartach pedantycznego wręcz scenariusza, którego bohaterem stał się mroczny, poetycki – a ponad wszystko niezwykle klasyczny – everyman. Krążąc po ulicach, fabrykach, hangarach, cmentarzach i opuszczonych hotelach Paryża wraz z tajemniczym panem Oscarem (granym przez Denisa Lavanta) i jego smutną szoferką, odkrywamy ponownie znaczenie słynnej parafrazy życia jako teatru.
Ten szkolny niemal mem tak nadużywany w analizach literackich, wywodzący się wprost z klasycznych dzieł Szekspira, staje się motywem przewodnim nowego filmu Caraxa, ale w erze post-Matrixowej nabrać oczywiście musi barw dickowskiego, surrealistycznego science-fiction.
Wehikułem akcji staje się biała limuzyna, będąca jednocześnie garderobą i schronieniem, w której pan Oscar studiuje swoje role, w której dochodzi do kontrolowanej przemiany tożsamości, w której czasoprzestrzeń zostaje ostatecznie związana w smutnym rytuale… a ta ostatnia fraza wydaje mi się niezwykle znacząca, gdyż pomimo pewnych naiwnych prób sprzedawania przez krytyków Holy Motors jako filmu o wszechogarniającej miłości – główny bohater eksplikuje pozornie swoją motywację w połowie filmu, co zostaje wykorzystane w trailerze jako copywrite – Holy Motors to przede wszystkim nihilistyczna opowieść o nostalgii, entropii i niestałości ludzkiej natury. Film Caraxa przemawia do mnie bardziej jako teatralna, delikatniejsza wersja dzieł Gaspara Noego, jeśli wolicie.
Mimo że amitne kino europejskie w ostatnich latach pogrążyło się w ślepym zaułku eksplorowania tematu niemożności – z powodu czego nie jestem w stanie oglądać większości tych artyzmów bez natychmiastowego wyrzygania się na ekran – Holy Motors zwraca się w przeciwnym kierunku pokazując „światełko w tunelu”, którego wymownym symbolem pozostaje dla mnie samo zakończenie. Reżyser każe panu Oscarowi wcielić się w podstarzałego ojca rodziny, który odbiera klucze i wkracza do domu pełnego szympansów.
Kamera pokazuje tę przedziwną scenę z zewnątrz, a długie ujęcie zostaje ucięte na Oscarze wyglądającym razem z małpami przez okno sypialni w bezkresną, histeryczną noc z towarzyszącą scenie dramatyczną muzyką (trochę jak u Kubricka). Tuż potem szoferka zjeżdża do zajezdni HOLY MOTORS razem ze wszystkimi innymi limuzynami, gdzie oddala się w nieznane, wcześniej zakładając bezkształtną, porcelanową maskę.
Być może właśnie tu twórca powinien był zakończyć akcję, co pozostawiłoby widza z rozdziawioną paszczą, ale zamiast tego zdecydował się na tandetny i niepotrzebny zabieg ożywienia samochodów, które zanim zobaczymy napisy końcowe muszą jeszcze pomiędzy sobą pokonwersować. Można to wprawdzie zinterpretować jako obalenie czwartej ściany w tym samym stopniu, w jakim Jodorowsky tłumaczy wszystkim, iż Święta góra to tylko film pod koniec swojej kultowej produkcji, ale efekt zupełnie mnie w tym przypadku nie przekonuje.
Jak twierdzi jednak reżyser, ma to być także film o wirtualizacji rzeczywistości i mówiące limuzyny pewnie kojarzyły mu się z kreskówkami i grami komputerowymi – tymi strachami na wróble dla intelektualistów zakotwiczonych w arystotelesowskim continuum.
Sam obraz pozostaje jednak mimo wszystko pięknym ciągiem mrocznych, surrealistycznych scen, poddanych nostalgicznemu nastrojowi, które bardzo umiejętnie wciągają widza. A ten od początku zmuszony jest przyjąć logikę snu, której startem staje się moment przebicia przez ścianę obudzonego nomen omen ze snu, anonimowego charakteru. Wkraczając z nim na salę kinową widzimy ludzi w okularach 3D (kłania się tu oczywiście idea społeczeństwa spektaklu) i czarnego mastiffa neapolitańskiego kroczącego środkiem (tradycyjnie strażnika przejścia do Krainy Zmarłych).
Te obrazy – jak też sama konwencja – przywodzi nam oczywiście na myśl dwóch mistrzów Nowej Fali: Malle’a i Godarda, którzy w późnym okresie twórczości obydwoje zwrócili się w stronę mrocznego surrealizmu (Czarny księżyc, Weekend) z wielkim zresztą sukcesem.
I z tego właśnie powodu oglądałbym ten tour de force jako hołd dla mistrzów francuskiego kina autorskiego, co dodaje także wizji Caraxa koniecznej esencji. Koniec końców to naprawdę niezła odsłona, która na tle innych nowych filmów (nie tylko roku 2012) wyróżnia się klarowną wizją, wzorowym scenariuszem, wielką dbałością o szczegóły i nieprzeciętnym aktorstwem. Niestety film kładzie trochę sama idea, która miejscami przypomina witkacowski przerost formy na dużej ilości wina i koksu.
Pozostaje także casus Kylie Minogue, która wnosi do filmu – nieco wymuszony niestety – element musicalowy. Pomimo, że jej rola jest poprawna, nie robi ona dużej różnicy całości. Ponad wszystko należy też podkreślić, że symbolicznie gęste, nienarracyjne filmy były już kręcone wcześniej – dodam na wszelki wypadek – i to przez twórców absolutnie wybitnych, co czyni z Holy Motors bardzo uroczego, ale tylko pigmeja stojącego na ramionach gigantów.
Conradino Beb
Oryginalny tytuł: Holy Motors
Produkcja: Francja, 2012
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5
Piszesz, że recenzenci mają problem z tym filmem i w swojej recenzji zdajesz się to tylko potwierdzać. Niewiele treści, ale sporo wyszukanego słownictwa (znów tylko kilka kropel udało się wycisnąć ;-)). Z jednej strony powszechne niezrozumienie przez widzów/krytyków, a z drugiej liczne nagrody – nie bardzo rozumiem, ale na wszelki wypadek docenię.
Czy zielonego karła, mordercę czy aktora slo-mo w futurystycznym studio można nazwać everymanem?
P.S. Ludzie w kinie nie mają okularów 3d, tylko zwyczajnie śpią i to może być całkiem zabawna metafora nas samych.
PolubieniePolubienie
Wiesz stary, jak sie zrobilo szybki skim recenzji, nawet bez pobieznego czytania, to sie tak moze wydawac… ale z drugiej strony czy ktos sie jeszcze wysila, zeby w ogole zrozumiec, co zostalo napisane?
Daje przynajmniej 4 tropy interpretacji „Holy Motors”, przede wszystkiem drugi i trzeci akapit, wiec sprobuj jeszcze raz i wtedy wrocimy do dyskusji. Ten fim byl ok do zobaczenia dwa razy, ale nie zachwycil mnie jakos specjalnie, z drugiej strony jestem daleki od nazywania go czystym belkotem. Dlaczego? Wyjasniam to dokladnie w tekscie, ktory mozna przeczytac jeszcze raz na wszelki wypadek…
PolubieniePolubienie