Pośród wielu grup psychedelicznych sceny San Francisco końca lat ’60 Moby Grape tworzą prawdziwy fenomen. Zlepieni w połowie 1967 roku przez giatrzystę i wokalistę Skipa Spence’a oraz menadżera grupy Jefferson Airplane – z którą Skip nagrał pierwszy krążek Jefferson Airplane Takes Off (jeszcze bez Grace Slick), zawierający jego dwie własne kompozycje: Blues From An Airplane oraz My Best Friend – zaledwie po kilku lokalnych występach zostali zakontraktowani przez Columbię do nagrania kultowego, debiutanckiego albumu.
1967 był złotym okresem kontkultury headów Zachodniego Wybrzeża, a popularność sceny San Francisco sprawiała, że menadżerowie i producenci dużych wytwórni chodzili po Haight Ashbury werbując do nagrania albumu każdego, kto tylko trochę kwasił na gitarze lub miał jakiś zalążek potencjału muzycznego. Rock garowy powoli odchodził w niepamięć, a refleksyjny folk rock i rewolucyjna psychedelia zaczynały się doskonale sprzedawać, czego dowodem była rosnąca popualrność takich mutacji jak pop psychedeliczny, granych zarówno przez The Beatles, The Kinks, The Zombies czy duet Chad & Jeremy.
Do Moby Grape oprócz Skipa weszli: gitarzysta i kompozytor tekstów Peter Lewis, syn hollywoodzkiej gwiazdy Loretty Young i miłośnik folkowej psychedelii a la The Byrds, basista Bob Mosley, który spędził większość swoje wczesnej kariery w barach San Diego grając popularne covery, kolejny gitarzysta Jerry Miller i perkusista Don Stephenson, którzy pochodzili z Północno-Zachodniego Wybrzeża, gdzie Miller grał krótko w legendarnej grupie rockabilly – Bobby Fuller Four, a Stephenson wspierał na scenie gwiazdy jazzu i r’n’b tj. Big Mama Thornton i Etta James.
Praktycznie wszyscy członkowie grupy potrafili dobrze śpiewać, a oprócz tego łączyć się w harmoniach typu unisono. Do tego wszyscy też komponowali będąc wszechstronnie wytrenowanymi muzykami. Rdzeniem psychedelicznego brzmienia Moby Grape stał się zarówno klasyczny blues, jak i country oraz biały soul. Grupa obrała sobie za miejsce prób The Ark, łódź która wkrótce została przekształcona w kultowy klub Sausalito, gdzie Moby Grape zostali w końcu wypatrzeni przez przedstawiciela Columbia Records. Sami członkowie The 13th Floor Elevators potwierdzają, że podczas ich pobytu w San Francisco, to właśnie Moby Grape byli najgorętszym projektem w okolicy. W istocie zespół ukrywał się przed Rokym Ericksonem i spółką paranoicznie bojąc się zerżnięcia swojego repertuaru.
Pierwszy, tytułowy album Moby Grape – pomimo fantastycznego materiału – od początku otaczała chmura kontrowersji i absurdalnych działań marketingowych, które przynosiły skutek odwrotny od zamierzonego. Po pierwsze, Columbia czując, że ma w rękach żyłę złota, wypuściła na rynek pięć singli 7″ naraz, które miały w teorii maksymalnie wypromować album. Jednak didżeje radiowi, do których trafiały single promo, szybko pogubili się w tym chaosie praktycznie zarzucając puszczanie jednego z najbardziej dynamicznych kawałków na płycie – Omaha. W tym czasie albumy były promowane zazwyczaj jednym singlem, do którego czasem dorzucano kolejny, jeśli LP okazywał się hitem.
Columbia zainwestowała też w oprawę koncertową kupując 10 tys. orchidei, które opadły z klubowego sufitu podczas koncertu promocyjnego w San Francisco – w efekcie publika nie miała jak się poruszać na parkiecie. Zasponsorowano też 700 butelek wina z etykietami Moby Grape, ale nie dostarczono do nich otwieraczy (wielki zawód). W końcu albumowa fotografia zrobiona przez Jima Marshalla okazała się zawierać słynny, niecenzuralny gest – Don Stevenson pokazywał na niej wszystkim środkowy palec. Okładkę wycofano z druku zastępując ją alternatywną, bez palca. Oryginalne wydanie stało się w efekcie gratką dla kolekcjonerów!
Zespół miał bezsprzecznie wielki talent, ale nie przetrwał niestety zbyt długo w jednym kawałku i z tego powodu nie udało mu się zrobić kariery na miarę The Doors. Trzech członków Moby Grape jeszcze w trakcie pierwszej trasy koncertowej zostało aresztowanych za uprawianie seksu z nieletnimi dziewczętami, a Miller dostał przy tym zarzut posiadania marihuany… cóż, były to w końcu lata ’60. Zarząd Columbia Records zareagował oficjalną naganą, ale zespół nie bardzo się tym przejął. Następny album Wow, nagrany w Nowym Jorku, był krokiem w dobrym kierunku, ale okazał się także ostatnim w pełnym składzie.
Tuż po nim Skip, zestresowany i konsumujący duże ilości psychedelików (jak też zresztą cała reszta grupy) znalazł się w stanie narkotykowego delirium i za namową swojej dziewczyny (podłej wiccańskiej wiedźmy, jak głosi legenda) rzucił się z siekierą na członków zespołu, których na szczęście nie zabił, ale został odwieziony do najbliższego szpitala psychiatrycznego, gdzie spędził następnych kilka miesięcy, co często nazywane jest przez dziennikarzy muzycznych „epizodem barrettowskim”. Moby Grape nagrali trzeci album w czwórkę, a czwarty już tylko w trójkę w końcu rozapdając się i popadając w niepamięć, z której ocalił ją dopiero renesans psychedelii ostatnich lat!
Mimo tego tytułowy album Moby Grape nawet po 40 latach wciąż zasługuje na uznanie będąc jedną z najbardziej udanych kreacji sceny San Francisco – w moim osobistym rankingu stoi na podium tuż za Surrealistic Pillow Jefferson Airplane i Cheap Thrills Big Brother & The Holding Company. Czysta, kwasowa energia Haight Ashbury przepełnia wszystkie kompozycje czy są to dynamiczne rockery w stylu Omaha, czy nostalgiczne ballady autorskie w stylu Sitting By The Window, które swoją drogą ujawniają talent muzyków do eksplorowania introspekcyjnych wątków country rockowych.
Album został wspaniale wyprodukowany z sekcją gitarową zwartą, jak cipka dziewicy. Roznosi go wielka dynamika, której próżno szukać na innych psychedelicznych albumach tej ery. W mojej opinii bardzo niesłusznie ocenia się ten album jako pierwszorzędną selekcję nastrojowych kawałków osadzonych w bluesowej tradycji, przemieszaną z drugorzędnymi utworami psychedelicznymi. Jeśli po przesłuchaniu tego albumu nachodzi was taka myśl, przesłuchałbym go ponownie… albo kupił oryginalne tłoczenie Columbii z 1967, które przemówi do was innym głosem niż wszelkie .mp3 czy nawet reedycje na CD.
Można się czasem natknąć na opinie, iż Moby Grape próbowali być na pierwszej płycie amerykańskim Cream. Gówno prawda, nie znajdziecie tu śladu kopiowania brytyjskiego blues rocka, nie tylko dlatego, że styl wczesnego Erica Claptona w połączeniu z dzikim geniuszem Gingera Bakera jest nie do podrobienia, ale dlatego że ta płyta jest bardzo amerykańska i psychedeliczne kompozycje w stylu Indifference są bardziej zakorzenione w korzennym r’n’b niż e eklektyzmie Brytyjskiej Inwazji. Poza tym amerykańskim Cream byli bardziej The Electric Flag – kapela w wielu kawałkach aranżacyjnie przerastająca możliwości Cream siłą sekcji dętej.
Muzyka Moby Grape jest pondato znacznie prostsza i mniej wysmakowana od Disraeli, ale przebojowo i równo zagrana, a ponad wszystko znakomicie zaaranżowana. Są tu piękne teksty i kilka numerów z dużym, przebojowym potencjałem, jak wulkaniczny Hey Grandma, które wznoszą ten album ponad fale czasu i mogą być odsłuchiwane raz po raz. Nie należy także zapominać, że album został wydany kilka tygodni po Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, ale na dwa miesiące przed Are You Experienced? The Jimi Hendrix Experience, dzięki czemu idealnie wpasowuje się w psychedeliczne trendy czasów reprezentując przy tym unikalne, korzenne brzmienie.
Conradino Beb