Muszę przyznać, ze ten kolorowy koktajl Harmony’ego Korine’a uczynił ze mnie prawdziwego warchlaka w kisielu. Szacunek już za to, ze z lukrowanych gwiazdek Disneya artysta zrobił agresywne dziweksy na koksie, ale jego Urodzeni mordercy pokolenia Britney Spears i Puff Daddy’ego to oczywiście znacznie więcej. Teledysk porno skrzyżowany z romantycznym kinem gangsterskim i starym dobrym zrzutem na temat używek, nie tyle jednak ironicznym jak Trainspotting, co surrealistycznym niczym Enter The Void.
Ale jeśli Spring Breakers nie przypadli komuś do gustu, to rozumiem, bo do tego filmu naprawdę trzeba się dobrze uspawać, chociaż akurat oglądałem go na trzeźwo, bo zaliczyłem wcześniej ciężki wieczór. Może lepiej byłoby więc powiedzieć, że w dobrym odbiorze filmu Korine’a pomaga szacunek dla halucynogennej estetyki eksperymentatorów, cut-upowych klasyków Antony’ego Balcha czy wykrętów Godarda, a także ulicznej kuźni Cassavetesa i punkowej furii Nowojorskiego Kina Transgresji. A to chyba styka.
Mi SB weszli bez smarowania i nawet byłbym w stanie powiedzieć, ze to jeden z najlepszych niezależniaków widzianych w ostatnich pięciu latach. Generalnie staram się unikać artystycznych gniotów, bo zbiera mi się na wymioty od kolejnej kopii Fassbindera i Bergmana, ale jeśli twórca potrafi połączyć uliczną wrażliwość z ważną społecznie tematyką, jak Korine, to zostałem sprzedany w poczet jego fanów. Spring Breakers uderza w nas… jak ścieżka koksu i pięćdziesiątka wódki naraz. I chwała mu za tę siłę!
Problemem dla dużej części publiczności pozostaje to, że tematyka którą podjął w swoim obrazie Korine, jest ZNOWU niewygodna. Amerykański sen i pogoń za szczęściem obrócone w nihilistyczny spektakl pieniędzy i przemocy. Marcepanowe łzy i księżniczki jednej nocy… ale chwila, przecież to nie dzieci, tylko młode studentki, które powinny wiedzieć co robią.
Artysta jednak świadomie zaciera granice, nie zajmuje się wartościami, ale potęgą hormonalnych snów o prostej rozrywce. I całe szczęście, że nie próbuje budować jakiegoś intelektualnego komentarza o śmierci niewinności, bo wyszedłby z tego amerykański Andrzej Wajda.
Naprawdę nie miałem pojęcia, że może mnie zastrzelić scena z Britney Spears w podkładzie, ale Korine przez dobór muzyki mówi więcej niż byłby w stanie wyrazić dając necro grind. Różowe kominiarki – cynicznie ozdobione jednorożcami – w połączeniu z bikini i giwerami to ładny, nawet jeśli niezamierzony hołd dla kobiecych filmów gangsterskich typu Switchblade Sisters, tyle że po narodzinach i śmierci MTV. Ale Korine nie tylko pokazuje samo zjawisko, dużo majstruje do tego przy medialnych filtrach, których znaczenie eksploruje w serii lajfstajlowych strzałów!
Plus cycki, koks i trawa, by odsłonić medialną strefę mroku, której nikt nie chce nigdy wywlekać na światło dzienne, jeśli przypadkiem z gramem w kieszeni nie zostanie złapany jakiś hollywoodzki aktor. A tak wlaśnie bawią się amerykańskie – i nie tylko – nastolatki: dragi, alkohol, publiczne dawanie dupy… to nawet nikogo już nie dziwi, a na pewno nie bohaterek filmu Korine’a, imprezowych insajderek w misji dotarcia do thompsonowskiej krawędzi. A poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czym jest krawędź, można się przecież spodziewać po fanie Out of the Blue – jednego z najbardziej nihilistycznych filmów lat ’70!
Piękne są jednak w Spring Breakers także kreacje aktorskie. Cztery nimfetki perfekcyjnie weszły w klimat scenariusza i to one ciągną nas dalej. Oczywiście, James Franco (kto go jeszcze pamięta ze Spider-Mana?) jako Alien daje akcji konieczne wsparcie. Jego bohater to trickster, tragiczny gangster – naprawdę tak sądzę – z nieodłącznym jointem w pysku i misją do wypełnienia, do której potrzebuje towarzyszek, bratnich dusz. Zejście się wszystkich bohaterów w czasie ma także pewną mityczną konotację – jest połączeniem rozproszonych sił i skierowaniem ich w stronę wspólnego celu.
Spring break… spring break bez końca, słyszymy co pewien czas ten sam eteryczny głos. Zabawa nie może się przecież skończyć, bo jest jedynym celem. Sex, dragi i masakra z broni palnej są tylko dodatkami, wisienkami na torcie. I nawet padające w końcówce łupem naszych bezwzględnych kociaków Ferrari wydaje się tak naprawdę przedłużeniem snu. Czy dziewczyny wrocą na „dobrą drogę”, czy nie wrocą, ma to tak naprawdę małe znaczenie. W międzyczasie urosły one do potęgi, o której wcześniej marzyły na jawie.
Tkwi w tym wszystkim oczywiście jakiś pierwiastek rozczarowania rzeczywistością, tak obecny w klasykach Nowego Hollywood tj. Two-Lane Blacktop (zwracam uwagę na podobne zakończenie), Nocny kowboj czy Taksówkarz. Funkcjonuje on jednak jako wolny elektron w opowieści, która zupełnie nie przypomina tandetnej bajki z morałem. Żeby dobrze zrozumieć film Korine’a należy posklejać te wszystkie elementy do kupy, bo reżyser szanuje inteligencję widzów i nie robi tego za nich!
Conradino Beb
Oryginalny tytuł: Spring Breakers
Produkcja: USA, 2012
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4,5/5