Historia Blues Pills mogłaby stanowić kanwę barwnego hippiesploitation. Młoda Szwedka, po tym jak zostaje wyrzucona z pracy, wyrusza w podróż do Kalifornii, który była jej odwiecznym marzeniem. Tam poznaje 2 gości, z którymi zakłada kapelkę. Skład szybko uzupełnia młody, niezwykle utalentowany gitarzysta. Pierwszy materiał w mig przykuwa uwagę dużej wytwórni, która oferuje im kontrakt na wydanie debiutu. A w dalszej kolejności na scenę wkracza dużo dragów i fascynacja okultyzmem, co powoduje tragiczny finał historii.
Jak na razie Blues Pills wydali jednak tylko jedną płytę – to nie są lata ‘60, więc ćpanie chyba mają pod kontrolą. Sukces EP-ek Devil Man i Bliss sprawił, że kapelkę szybko wyłowiła Nuclear Blast. Wytwórnia ta ostatnio zauważyła, że lepszy interes zrobią na retro-rocku niż produkowanym hurtowo, plastikowym metalu. W ich katalogu figurują kraut-metalowcy z Kadavar, czy szwedzkie załogi tj. Witchcraft oraz Graveyard. Od tych ostatnich, międzynarodowy kwartet wyciągnął producenta Dona Alsterberga.
Patrząc na tracklistę Blues Pills można oskarżyć zespół o pójście na łatwiznę. Ponad połowa numerów to piosenki znane już z wcześniejszych wydawnictw. Wątpliwości rozwiewa jednak pierwszy odsłuch. Pod okiem Alsterberga zostały mocno przearanżowane, co zdecydowania poprawiło ich jakość. Z Devil Man wycięto nieco pretensjonalne popisy wokalne Larsson, od razu atakując słuchacza potężnym leadem, nie zwalniając tempa już do końca.
W River poskromiono również wokalistkę, dzięki czemu numer zyskał delikatnej, kwasowej słodyczy. Alsterberg okiełznał młodych muzyków, którzy wcześniej zbyt często popisywali się swoimi umiejętnościami, zapominając o sztuce dobrego aranżu. Szwed pokierował ich energię twórczą, tak by równomiernie rozłożyć emocje na płycie, dzięki czemu nowe numery bezpośrednio uderzają w słuchacza.
Głównym magnesami przyciągającymi słuchaczy do Blues Pills jest zmysłowy, pełen soulowej magii, śpiew Larsson, oraz nieposkromione gitarowe popisy Doriana Sorriauxa. Kolejną cechą wyróżniającą ich z vintage’owego tłumu jest unoszący się nad albumem duch Fleetwood Mac z okresu Petera Greena. Najpełniej zmaterializował się on na tryskającym energią Ain’t No Change.
Największym zaskoczeniem był jednak dla mnie cover ojca twistu Chubby’ego Checkera – Gypsy. Ten odbiega nieco od inych numerów Checkera, ukazując jego ostre, psychodeliczne oblicze. W wykonaniu Blues Pills brzmi on, jakby było coverowany przez The Jimi Hendrix Experience po kilku grubych kreskach. Coś wspaniałego!
Niestety nie zawsze jest aż tak dobrze. W Black Smoke, czy chociażby Little Sun, numery aż nadto zaczynają zalatywać Graveyard. Oczywiście, dla chronicznie uzależnionych od Hisingen Blues, wersja tej płyty, przepełniona kobiecym pierwiastkiem, może okazać się spełnieniem najskrytszych marzeń. Osobiście, preferuję jednak więcej własnej tożsamości (oczywiście, jak na kapelę retro). Ale mimo tych mankamentów Blues Pills spełnia pokładane w nim oczekiwania, pokazując dojrzalszą stronę znanych hitów i zapodając kilka nowych.
Jakub Gleń