Pi (1998)

pi_1998_poster

W sztuce filmowej, zwłaszcza współczesnej, rzadko kiedy mamy do czynienia ze zjawiskiem, doświadczeniem, które rangą porównywalne byłoby do największych wydarzeń w naszym życiu, jak śmierć bliskiej osoby czy spotkanie z nowym światem, gdy na świat przychodzi nasze dziecko, z seansem, który wprowadziłby nas w stan szoku, a niekiedy oszczyszczenia/przebudzenia. A to dzieje się właśnie z głównym bohaterem pamiętnego debiutu Aronofsky’ego!

Koniec lat 90-tych poprzedniego wieku to narodziny trzech znaczących nazwisk w branży filmowej: Christophera Nolana, Paula Thomasa Andersona oraz Darrena Aronofsky’ego. Filmy tego ostatniego opierają się na pewnej formule, która obrazuje w jaki sposób człowiek popada w nałóg poprzez: 1) poszukiwanie prawdy, 2) używanie narkotyków, telewizji, seksu, 3) miłość, 4) sławę, 5) karierę. Do tego dochodzi zaś teledyskowy ton i wizja człowieka-marionetki, który nie posiada większej determinacji, aby zmienić swoją pozycję w życiu, jest pozbawiony kręgosłupa moralnego i szuka ucieczki od ważnych problemów emocjonalnych.

Ten „medialny” Bóg, czyt. zbawienie, przyjmuje różne postaci, jednak w przeciwieństwie do autentycznego Boga, nie daje obietnicy zbawienia na tamtym świecie. Daje za to satysfakcję tu na ziemi, bo to co mamy jest przecież namacalne i realne. Sam Aronofsky wspomina przy tym w wielu wywiadach, że nie jest osobą religijną. Jestem bezbożnikiem, tak więc musiałem stworzyć Boga, który stał się moją filmową narracją. Tym właśnie stał się mój Bóg, tym samym co moja mantra, tematem przewodnim. – mówi w jednym z nich.

W przypadku recenzji Pi litery same układają się w logiczną całość, a myśli swobodnie przychodzą do głowy, wprowadzając recenzenta w stan błogiego odrętwienia. Bo dziwne stany psychiczne to clue całego filmu. Gdy oglądałem go pierwszy raz, byłem autentycznie przestraszony tym, co odkryję, bo pierwsze minuty filmu porównywalne są z kosmicznym intrem do Głowy do wycierania. Dużo na wstępie, a z czasem robi się jeszcze lepiej.

Głównym bohaterem Pi jest Max Cohen (Sean Gullette), genialny matematyk poszukujący odpowiedzi na formułę liczby Pi na przykładzie notowań giełdowych. Szuka on pewnej prawidłowości w szeregach cyfr, nawiązuje do ciągu Fibonaciego, styka się z różnymi podejrzanymi ludźmi w knajpach, co odsyła go do mistyków religijnych, a jedyną „bratnią” duszą pozostaje stary mistrz matematyki.


Brzmi jak paranoja? Tak jest w rzeczy samej. Pi to brutalne zetknięcie świata wyobraźni ze światem realnym, w którym życie płynie własnym rytmem. Max, Żyd z pochodzenia, to w gruncie rzeczy nieszczęśnik, który tkwi we własnym paranoicznym labiryncie – wszystko musi mieć w nim sens i porządek. Max nie lubi, gdy ktoś zakłóca mu spokój, atakiem reaguje na chęć pomocy. Tworzy bariery, bo  jedynie w zamkniętym świecie czuje się całkowicie bezpiecznie.

W tym dusznym środowisku zapomina jednak o pewnych ważnych składnikach życia. Jego światopogląd, oparty na suchych liczbach, wyklucza miłość, przyjaźń, współczucie czy pomoc drugiej osobie. Bo życie to dla Maxa walka o dotarcie do celu za wszelką cenę. Ta postać to jednak także wspaniały przykład tego, jak człowiek się karci i czerpie z tego przyjemność (olśniewające sceny z ludzkim mózgiem).

Pęd do nauki doprawdza jednak Maxa do stanów psychozy, otępienia, powoduje omamy i dziwne wizje. Z mrocznego skupienia próbują go wyciągnąć po kolei: seksowna sąsiadka, wiekowy  nauczyciel matematyki (znany z Breaking Bad Mark Margolis) oraz tajemniczy nieznajomy z baru. Bohater ożywa w chwilach olśnienia, zrozumienia, gdy pojawia się kolejny element dający mu nadzieję na dotarcie do celu. Charakterologicznie pozostaje jednak zawzięty, aseksualny, wytrwały, nerwowy i bardzo nieufny względem innych ludzi (a co do tego ma wielką słuszność, bo nosi wiedzę, która jest pożądana przez różne środowiska).

Jego psychotyczne doświadczenia świetnie komponują się z muzyką takich tuzów jak Clint Mansell (występuje w filmie jako młody student), Autechre czy Massive Attack. Idealnie opisuje ona przechodzenie od medytacji, skupienia, wyciszenia do pulsującej ucieczki przed kimś/czymś/samym sobą(?), paranoicznego lęku, grozy (przy spotkaniu z natrętną przedstawicielką Wall Street), niepokoju, agresji, hipnozy…powrotu do niewinności czy czasów dzieciństwa.

Otoczenie w postrzeganiu Maxa to nic nieznaczące mrówki, które wydają niezrozumiały szmer. Anomalia doprowadza go nawet do takiego stanu, że żywą istotę zaczyna postrzegać jako ciąg cyfr. Amatorski styl kręcenia i “duszne” zdjęcia potęgują zaś tylko atmosferą gęstą od naukowych wyzwań i egzystencjalnych dociekań.

Pi to fascynująca podróż geniusza w otchłań życia, wszechświata, jaźni. Film o poszukiwaniu prawdy, która niestety nie wyzwala, bo Aronofsky stawia na końcu jeszcze większy znak zapytania, niż na początku, co jest często wizytówką filmów wybitnych. Krytycy porównywali w przeszłości Pi do Głowy do wycierania Davida Lyncha oraz Procesu Orsona Wellesa, ale mnie kojarzy się on bardziej z arcydziełem Roberta Bressona, Mouchette. Obydwa tytuły łączą postacie upiorne, skrajnie zdemoralizowane, izolujące się od społeczeństwa, wyznaczające nowe granice w emocjonalnym upośledzeniu. Zjawiska, nie filmy…

Michał Szeremeta

 

Oryginalny tytuł: Pi
Produkcja: USA, 1998
Dystrybucja w Polsce: Gutek Film
Ocena MGV: 5/5

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: