Długie pożegnanie Roberta Altmana, autorska wersja kultowej powieści detektywistycznej Chandlera, to w środowisku kinomanów jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów mistrza Nowego Hollywood, choć obrażania autorytetów, krwi i seksu całkowicie w nim brak. Wieszają na nim psy puryści zakochani w klasycznych adaptacjach pisarza – w których Humphrey Bogart z nieodłącznym papierosem w ustach uwodził kobiety swoją cichą, silną osobowością – uważając ten materiał za kompletny odpał (tak, nawet dzisiaj).
Altman o wiele lżej ma na szczęście wśród swoich fanów, którzy akceptują jego pojechaną wizję jako typowy dla niego szturm na kinowe barierki. Bo Długiego pożegnania jako filmu gatunkowego traktować się nie da i tego, kto szykuje się na kolejną opowieść o człowieku z cienia w kapeluszu, czeka tu niestety srogi zawód. Co ciekawe, autorka scenariusza, Leigh Brackett, była tą samą osobą, która napisała wspólnie z Faulknerem scenariusz do Wielkiego Snu (1946), a potem pracowała przy Rio Bravo czy El Dorado, czyli starohollywoodzkich klasykach (z całym inwentarzem stylu).
Gwoli wyjaśnienia należy jednak dodać, że Altman nie zlecił jej sam napisania scenariusza, a dostał go od United Artists, z którymi wcześniej podpisał kontrakt na trzy filmy. W materiale Brackett artystę zainteresował przede wszystkim fakt, że książkowa końcówka została całkowicie zmieniona, co idealnie odzwierciedlało altmanowskiego ducha (a teraz patrz, to tylko film) pozwalając artyście na podważenie legendarnej dostojności charakteru Marlowe’a, co musiało się ostatecznie skończyć typowym dla reżysera klimatem satyry.
Dobrze opisuje to zresztą w jednym z wywiadów sam Altman mówiąc: Zdecydowałem, że nazwiemy go Rip Van Marlowe, jakby spał przez dwadzieścia lat, obudził się i zaczął przemierzać krajobraz wczesnych lat ’70, ale wciąż trzymając się moralności poprzedniej epoki. Ubrałem go w ciemny garnitur, białą koszulę i krawat, w czasie gdy wszyscy inni palili trawę i chodzili nago; wszystko zamieniło się w zdrową żywność, ćwiczenia i nabrało własnego stylu. Była to więc satyra tej epoki. I z tego powodu gadka Elliotta: „Dla mnie to w porządku”, stała się jego kluczową odzywką.
W istocie, altmanowski Marlowe to rodzaj uśpionego agenta, który ocknął się ze snu po kontrkulturowej rewolucji – pierwsza scena filmu to dosłowne przebudzenie protagonisty – i z wrodzonym sobie uporem kontynuuje to co robi najlepiej, rozwiązuje zagadki na zlecenie. Marlowe grany przez Elliotta Goulda – jednego z najlepszych aktorów tego okresu – to jednak zaprzeczenie archetypu mrocznego profesjonalisty, uwiecznionego na ekranie przez Roberta Mitchuma czy Humphreya Bogarta.
Podczas gdy klasyczny Marlowe epatował twardą męskością na kilometr, będąc jednocześnie postacią idealnie reprezentującą swój czas – konfrontacyjny klimat wojny, Gould całkowicie to odwraca, otwierając grany przez siebie charakter na rozkład społeczny czy też wielkie pęknięcie końca lat ’60, które poza obaleniem tradycyjnych wartości sprowadziło zaufanie społeczne do ostatecznego minimum. Z kontrkulturowym cynizmem przyszedł jednak również specyficzny humor i klimat rebelii, które znalazły swoje idealne odzwierciedlenie w twórczości Altmana.
Tu warto zaś wspomnieć, że każdy scenariusz był dla Altmana tylko i wyłącznie punktem wyjścia, pewnego rodzaju kanwą, na której „malował” (tej metafory artysta używał często) w trakcie zdjęć wszystko to, co podpowiadał mu instynkt. Dodatkowo, reżyser słynny był z tego, że materiał czytał tylko raz, a większość decyzji twórczych podejmował na planie, wymuszając na aktorach improwizację, a swoje kadry konstruując w taki sposób, że często musimy trochę popracować mózgownicą, żeby zrozumieć co tak naprawdę oglądamy.
Długie pożegnanie to jeden ze sztandarowych przykładów kreatywnego kadrowania Altmana, który ustawia tu kamerę i filmuje z takich kątów, że ciężko się oprzeć wrażeniu przypadkowości całego procesu lub jeszcze lepiej, jego naturalności. To zasadniczo jak oglądanie imprezy znad ramienia zioma, który polewa ci whisky podczas gdy ty palisz jointa kontemplując złożoność sytuacji, która objawia swoje piękno tylko wtedy, kiedy zaczynasz się na nią naprawdę otwierać. Bogactwo kompozycyjne w Długim pożegnaniu tylko minimalnie ustępuje temu z M*A*S*H czy McCabe’a i pani Miller.
Jak w większości filmów Altmana także w tym fabuła nie gra kardynalnej roli, stając się zaledwie pretekstem do sportretowania pewnej rzeczywistości społecznej. W tym wypadku mamy zaś do czynienia z obśmianiem klasycznych hollywoodzkich klisz, które nie wytrzymują starcia z post-rewolucyjnym kacem, klimatem paranoi i tomiwisizmu, materializmem, rosnącą przemocą organów ścigania oraz bogacącymi się dilerami kokainowymi, żeby wymienić tylko kilka.
Dla porządku można jednak dodać, że Marlowe wplątuje się tu w konkretne kłopoty, pomagając swojemu przyjacielowi Terry’emu Lenoxowi, który daje nogę do Meksyku z walizką pełną gotówki, a jak się okazuje dzień później zostaje oskarżony przez policję o zabójstwo swojej żony. Zastanawiając się, ile w tym prawdy, nasz bohater przyjmuje w międzyczasie kolejne zlecenie od pewnej bogatej kobiety z Malibu, która chce wytropić swojego zaginionego męża-pisarza, a przy okazji wypranego z inspiracji alkoholika.
Altman nie przejmuje się jednak zbytnio regułami klasycznego thrillera detektywistycznego i zamiast tego zabiera nas w podróż po Kalifornii początku lat ‘70, po której wyjęty z kontekstu, wiecznie mamroczący pod nosem Marlowe staje się najdziwniejszym możliwym przewodnikiem. Lawirując pomiędzy artystami, hipisami, gangsterami, gliniarzami, meksykańskimi urzędnikami i przebiegłymi psychiatrami, nasz prywatny detektyw pokazuje, że po rewolucji niewiele tak naprawdę zostało w tym wszystkim sensu, a jego szukanie przynosi jedynie zawód.
Wielkość Długiego pożegnania polega jednak na tym, że film nigdy nie traci punktu ciężkości i cały czas balansuje pomiędzy dramatem i komedią. Altman jest zbyt inteligentny, żeby traktować materiał zbyt serio, ale nie wyrzeka się zupełnie momentów tragicznych czy brutalnych, które pokazują, że humor jako mechanizm obronny jest zawsze reakcją na rosnące napięcie społeczne, które nigdy nie obywa się bez ofiar. Ostatecznie, szaleństwo może być interpretowane z różnych punktów widzenia, bo życie ma wiele odcieni, a zaskoczenie bywa jednocześnie śmieszne i smutne! Hooray for Hollywod!
Conradino Beb
Oryginalny tytuł: The Long Goodbye
Produkcja: USA, 1973
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4,5/5
„środowisku kinomanów jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów mistrza Nowego Hollywood” – jak dla mnie jest w czołówce altmanów, zwłaszcza tych wczesnych. Ktoś napisał, że filmy Altmana to pozornie zwykłe kino gatunków z którymi „coś jest nie tak”. I to „coś nie tak” bardzo trudno zdefiniować. Tobie nawet to wychodzi.
Mam pytanie odświeżasz sobie ten film z okazji premiery „Wady ukrytej”, bo fabuła toczy się w tym samym czasie, mamy dekonstrukcje figury prywatnego detektywa, fabuła jest paranoiczna, czytałem książkę i człowiek sobie myśli tego nie da się sfilmować, i te sceny wizyjne z królikiem Busem. Do tego Anderson był, jest fanem Altmana, pomagał mu przy kręceniu ostatniego filmu. Ciekawe, ciekawe.
PolubieniePolubienie
Oczywiscie, ze czolowka, ale przelec sobie konkretnie przez recenzje i artykuly na temat „Dlugiego pozegnania” w sieci i zobaczysz co sie naprawde wokol tego filmu dzieje! Wiesz, on byl wyswietlany przez tydzien po premierze, bo wytwornia go sciagnela z ekranow, a wczesniej nie mieli nawet przemyslanej promocji.
Wiesz co, ja go nie odswiezylem z okazji „Wady ukrytej”, bo go widzialem juz 3 razy, ale recenzje puscilem zdecydowanie z tego powodu, bo to jest oczywiscie pierwowzor filmu PTA i jak juz wejdzie na polskie ekrany to milo by bylo odeslac do czegos konkretnego, a nie jakies mamrotanie ludziom sprzedawac 🙂
PolubieniePolubienie