Fani krwawych komedii będących pastiszem znanych horrorów nie mogli w ubiegłym roku narzekać na brak tego typu pozycji. Były zombie bobry w Zombeavers, czy spadające z nieba rekiny w Sharknado 2: The Second One. Nic więc dziwnego, że reżyser i scenarzysta, Lowell Dean, sięgnął po postać klasycznego wilkołaka i nakręcił swoją własną wariację na temat samotnego bohatera, wymierzającego sprawiedliwość na zdegenerowanej, amerykańskiej prowincji.
Lou Garou (Leo Fafard) to policjant bardziej z przypadku niż powołania. Zamiast pilnować porządku w swoim rodzinnym mieście woli spać czy uprawiać sex, a szczególną sympatią darzy alkohol, który pochłania litrami. Tak jak jego ojciec przed laty, tak i Lou staje się jednak ofiarą kultu satanistycznego, co prowadzi do jego przemiany w owłosionego wilkołaka. W mundurze i przerobionym radiowozie wilkołak-gliniarz powstrzymuje teraz lokalnych przestępców oraz samotnie próbuje rozwiązać zagadkę swojej nietypowej dolegliwości.
Lowell Dean, stworzył film co najmniej dziwny, bo WolfCop nie przybiera ostatecznie skóry żadnego konkretnego gatunku, co w konsekwencji prowadzi do tego, że akcja się rozłazi i mimo kilku dobrych momentów zwyczajnie nie zachwyca. Produkcja jest do tego bardzo nierówna technicznie i określić ją można mianem „profesjonalnego kina klasy C”. Nie czuć tu w zasadzie ducha i wolności twórczej, charakterystycznych dla niskobudżetowek.
Jednak nuda to cecha, której na pewno nie można mu przypisać, gdyż to w dalszym ciągu całkiem niezła rozrywka, idealnie pasująca na posiedzenie z kumplami w oparach zielonego dymu. Ale fabuła to czysta sztampa, która dzieje się gdzieś w tle, a na pierwszy plan wychodzi oczywiście postać wilkołaka. I tu należą się pochwały, gdyż efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, jak na tego typu produkcję.
Komputerowe CGI zredukowane zostało do niezbędnego minimum, a większość stanowią oldschoolowe charakteryzacje. Jest krwawo, czasami obrzydliwie i choć nie jest tego wiele, to sceny takie jak przemiana ludzkiego penisa w przyrodzenie wilka zapadną mi w pamięć na długo.
Zaskakują też bardzo ładne zdjęcia, które pasowałyby raczej do kina wyższej półki niż do stylizowanej na „nową eksploatację” produkcji. Nagrane z lotu, rozległe lasy czy miejskie uliczki, zasłaniają nam chwilami fakt, że oglądamy coś zasadniczo bardzo złego. Wszystko to okraszone zostało zaś melodycznym rockiem, co jest kolejnym jasnym punktem. Rozwałka w fabryce dragów do ostrych gitarowych riffów, czy toaletowa masakra bandy opryszków, połączona z pierwszą przemianą w bestię to sceny, dla których warto po tę produkcję sięgnąć.
Tyle jednak w zasadzie Lowell Dean mam nam do zaoferowania. Oprócz charakteryzacji wilkołaka i ścieżki dźwiękowej film wydaje się zrobiony na siłę i bezpłciowy. Aktorsko wypada zaś jeszcze słabiej, zarówno przez obsadę, jak i dialogi na żenująco niskim poziomie, które ani nie śmieszą, ani zbytnio nic nie wnoszą.
Z takim budżetem można było spokojnie nakręcić pastisz grindhouse’owych filmów w stylu duetu Tarantino & Rodriguez, a nie silić się na obraz „tak zły że aż dobry”. Jako produkcja do podglądania jednym okiem na imprezie jest jak znalazł, ale przy uważniejszym oglądaniu kuleje. Wilkołak-gliniarz nie stanie się Toksycznym Mścicielem naszych czasów, a na zapowiedziany na końcu sequel raczej nie ma co czekać, choć z chęcią zobaczę, czy reżyser wyciągnie wnioski z tej bardzo przeciętnej produkcji.
Oskar ‘Dziku’ Dziki
Oryginalny tytuł: WolfCop
Produkcja: USA, 2014
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 2,5/5