Pamiętam, że ta myśl dręczyła mnie już od jednej z pierwszych scen, w której Sandra, główna bohaterka, stawia się do pracy po to, by wybłagać wspólnie ze swoją przyjaciółką ponowne głosowanie załogi, z którą jeszcze kilka dni wcześniej pracowała… głosowanie dotyczące jej zwolnienia.
No i tak sobie oglądam to dzieło, aż w pewnym momencie pojawiła się moja dziewczyna, której szybko streściłem fabułę, na co ta odrzekła, że to jakaś bajka! I wtedy mnie uderzyło! Nie istnieją prywatne przedsiębiorstwa, w których załoga ma prawo głosu w sprawie decyzji zarządu czy właściciela – to jest czysta fantazja.
W istocie, bracia Dardenne – scenarzyści i reżyserzy filmu – serwują nam bajkę, która w żaden sposob nie odzwierciedla rzeczywistości – ta w biznesie jest znacznie brutalniejsza, uwierzcie mi – ale całe szczęście, próbują ją przynajmniej emocjonalnie uwierzytelnić, produkując na jej tle bardzo wzruszającą historię samoocalenia. Brzmi ciekawie?
Oczywiście, pod warunkiem że wymiar ludzki potraktować bez walenia w głowę socjalistycznym przesłaniem niesprawiedliwości. Niestety, „warstwa moralna” Dwóch dni przypomina trochę atak wojowników ninja w filipińskim westernie, który albo okazuje się geniuszem wyłamującym wszystkie ramy, albo totalnym idiotyzmem.
Na nieszczęście, twórcy traktują swoj neogodardyzm niezwykle poważnie i już na samym poczatku serwują nam scenę ze ścianą lasu przemykającą szybko za szybą autobusu – w konwencji pewnie obowiązkowej dla całego pokolenia europejskich filmowców – w której co robi nasza bohaterka, siedząca samotnie na tym wiecznie proletariackim siedzonku z dermy, które nawiasem mówiąc było tysiąc razy bardziej zabójcze w Nocnym kowboju? Ano nic nie robi, bo to przecież film niezależny/artystyczny i akcja nie jest najważniejsza.
Ale dobrze, koniec szydery, bo nie tak przecież należy oglądać te cudeńka – zasadniczo jestem zwolennikiem teorii, że w każdym filmie można znaleźć coś ciekawego, nieważne z jakiej szufladki byśmy go wyciągnęli. Temat dawał braciom Dardenne pole do popisu, ale nie skorzystali oni niestety z tej wolnosci, a mnie sprowokowali do stwierdzenia, że lepszy w tej samej kategorii pozostaje mimo wszystko Big Lebowski. Przynajmniej tam „walka klas” miała jakieś realne proporcje, nie mówiąc o tym, że nie traktowano jej tak śmiertelnie poważnie.
Oddajmy jednak temu obrazowi sprawiedliwość! Rządzi w nim niepodzielnie Marion Cotillard (wcześniej świetna rola w Imigrantce), której talent pozostaje niezaprzeczalny i który ratuje cały film. Marion wciela sie w rolę Sandry z werwą godną Catherine Deneuve i nawet jeśli grana przez nią postać pozostaje do pewnego stopnia nudna (wybaczcie, że nie potrafię się utożsamić z nieszczęśnicą, jakby na siłę wyjętą z klasycznej powieści Victora Hugo), to na 100% emanuje wielkimi emocjami, które pozostają dla mnie najlepszą i tak naprawdę jedyną niezaprzeczalną zaletą tego filmu.
W innym wypadku dzieło to można określić tylko jako poronione epitafium dla klasy pracującej, którą miałby w teorii zmieść – FAKTYCZNIE obecny w wielu krajach Europy – kryzys ekonomiczny, co prowadzi nas do esencji, czyli oskarżającego tonu wobec kapitalizmu, którego obraz jest w Dwóch dniach miejscami tak absurdalny (czy zdążyłem o tym wspomnieć?), że aż się szkoda robi niektorych ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią, którzy w innym wypadku są ostoją kultury zachodniej i powinni być sponsorowani… byle nie z moich podatków.
Marion – jak przystało na wojowniczkę i rewolucjonistkę – chodzi od domu do domu, prosząc o wsparcie kolegów, zastraszonych przez kapitalistów bez serca – dokładnie, właściciela fabryki paneli słonecznych i jego menedżera produkcji – którzy jednak dają im głosować nad własnymi decyzjami… uff, pot zaczyna mi ociekać z czoła, gdy się zastanawiam, jak bardzo się musieli bracia Dardenne nagimnastykować semantycznie, żeby uwierzyć we własną historię? I nawet jeśli licentia poetica broni ich niepisanego prawa do tworzenia światów alternatywnych, są w kinie zdecydowanie lepsze dystopie science-fiction nie robiące przynajmniej widzowi wody z mózgu.
Czy coś z tej bzdury pozostało w mojej pamięci? Tak, egzystencjalny smutek głównej postaci i ciekawy portret małżeństwa w kryzysie. Te wątki niosą nas jakoś do przodu i nawet pozwalają sluchać Glorii granej przez Them (zespołu, jak wiadomo, założonego przez irlandzkich proletariuszy) w furze na cały regulator, co ma pewnie symbolizować euforię rewolucyjnego zrywu. Inne socjalistyczne hasła rzucają się tymczasem na usta! „Kobiety na traktory!” czy „Powstań ludu ziemi!”
Te krótkie momenty „zwycięstwa” twórcy zdecydowali się, nawiasem mówiąc, przysłonić klasycznie innymi, jak ten, w którym Sandra połyka dwie paczki Xanaxu w rozpaczliwej próbie poradzenia sobie ze swoim problemem – niemocą.
Także zakończenie nie daje wielkiej nadziei klasie robotniczej na przejęcie środków produkcji i zakończenie w ten sposób długowiekowej opresji, której nie ulżyła ani telewizja satelitarna, ani pizza na wynos, ani samochód z poduszką powietrzną. Kapitalistyczny miód okazuje się trucizną… ale duch i godność zawsze zwyciężają przecież nad instynktem samozachowawczym. Porno dla lewicowych onanistów!
Conradino Beb
Oryginalny tytuł: Deux jours, une nuit
Produkcja: Belgia/Francja/Włochy, 2014
Dystrybucja w Polsce: Imperial CinePix
Ocena MGV: 3/5
Ciekawa recka, stojąca na przeciwległej biegunie niż ta z dwutygodnik. Saddama to przede wszystkim duchowi spadkobiercy włoskiego normalizuje i nędzę materialną trzeba oddać bardziej w ramiona egzystencjalne niż szukające poklask agitki politycznej
PolubieniePolubienie
Wlasnie przeczytalem te recenzje z „Dwutygodnika” i koles chyba nie zyl nigdy w zachodnioeuropejskiej rzeczywistosci, bo w innym wypadku nie pisalby takich pierdol… czekaj, czekaj, on po prostu chyba nie zauwazyl, ze w filmie sprzedano mu fantazje 🙂
Swoja droga, to bys sprawdzil tekst przed wklepaniem, bo chyba ci autokorekta cos schrzanila!
PolubieniePolubienie
Pierwsze godziny zabawy z tabletem :p
PolubieniePolubienie