Zanim przeprowadziłem się do północnej Anglii, tamtejsza scena sludge/doom wydawała mi się strasznie jednorodna. Moje wyobrażenie o niej wypełniały pogrobowe projekty muzyków z Cathedral, jaranie do Electric Wizard, jęki po rozpadzie Ramesses i wspomnienia ćpuńskich rytuałów odprawianych przy Iron Monkey. Dopiero po kilku miesiącach pobytu w Manchesterze zrozumiałem, jak wiele mi umknęło.
Prawdziwe zagłębie smolistego sludge’u znajduje się w trójkącie Newcastle – Liverpool – Manchester. Centralnym punktem tej sceny jest Newcastle, skąd pochodzi Bong oraz prężnie działająca wytwórnia Box Records. Tym razem, nieco przewrotnie, podrzucę wam grupę założoną przez kolesi z północnego zachodu. Mowa o Bodies On Everest i ich wykurwistym debiucie The Burning.
Styl kapel z północy Anglii jest trudny do uchwycenia. Punkt wyjścia dla ich muzyki stanowi noise/noise rock, industrialny metal, stary HC i kapela, którą można uznać za pratwórcę suldge core’a – Kilslug.
Powyższe składowe można też odnaleźć u Bodies On Everest, lecz tym co ich wyróżnia jest pełna pasji, rytualna atmosfera, a także majestatyczne, mocno chwytliwe pochody dwóch gitar basowych. Najlepszym przykładem pozostaje groove, jaki złapali na Descendant of Russian Witch, który dla typowych bong-bandów jest tylko mokrym snem.
Jednym z najciekawszych numerów na płycie jest finalny Drowning in Tar, na którym szaleństwo muzyków lśni najjaśniej. Odrzucając wszelkie ograniczenia, fundują oni odbiorcom 16-minutową flagelację noisem w stylu Whitehouse czy Consumer Electronics.
Za nieco ponoć miesiąc będę miał okazję zobaczyć Bodies on Everest na jednym gigu z Bong i oczekuję otwarcia kosmicznych bram między wymiarami oraz astralnych halucynacji. Ale jeśli nie możecie ich złapać na żywo, pozostaje wam tylko czerpanie masochistycznej przyjemności z The Burning.
Jakub Gleń