Oglądając trzeci sezon True Detective nie sposób było pozbyć się wrażenia, że niepokojąco zbliżał się on do swojego pierwowzoru. Jeszcze mocniej dało się to odczuć, gdy w jednym z ostatnich odcinków wspomniane zostało śledztwo prowadzone przez Rusta i Marty’ego.
Całe szczęście, zabieg ten okazał się tylko sprytnie wpisanym w historię „czerwonym śledziem”. Po siedmiu odcinkach przeprowadzających nas przez najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy, finał pozwolił nam w końcu odetchnąć i oczekiwać happy endu.
W tym miejscu następują spojlery, więc tym, którzy finału nie zdążyli jeszcze obejrzeć, radzę nie czytać dalej!
Po zamknięciu po kolei większości wątków, ale pozostawieniu tych, które dają szansę na kontynuację, krystalizuje nam się ostatecznie obraz Wayne’a Haysa jako człowieka próbującego ponownie odkryć swoje człowieczeństwo po tym, jak spędził młodość głęboko w zielonym piekle, o którym nigdy nie chciał rozmawiać, nawet z tymi najbliższymi.
To nieoczekiwany i emocjonalnie porywający moment, który zmienia ustalone wcześniej status quo. Jednak nieco łopatologiczne połączenie wszystkich naszkicowanych kropek oraz lakonicznie napisane relacje między Haysem, Amelią czy Rolandem sprawiają, że finał pozostawia mimo wszystko niedosyt, jak miało to miejsce w pierwszym sezonie.
Nie oznacza to jednak, że nie było to zwieńczenie satysfakcjonujące! Walczący z demencją bohater w końcu odnajduje chwilę harmonii w swoim związku, zbudowanym przed laty nad trupem dziecka.
Zanim jednak trzeci sezon True Detective zniknie za ścianą gęstej, wietnamskiej dżungli, przyjdzie nam jeszcze spotkać tego, kto w dużej mierze przyczynił się do zbrodni. Pozostający w ukryciu pan Hoyt (Michael Rooker) zabiera podstarzałego detektywa w podróż prowincjonalnymi drogami Arkansas, by zakończyć ją tam, gdzie oboje podejrzewali, że się zakończy, czyli w impasie.
W tym momencie okazuje się, że wzorem nurtu southern gothic, Julie została porwana przez Isabel Hoyt – kobietę, która postradała rozum po incydentalnej śmierci córki i męża.
Podsycana prochami i tęsknotą, właśnie w Julie odnalazła odbicie swojej córki. Porwanie w lesie, przy którym pomagał Junius – wspominany często jednooki mężczyzna – zakończyło się przypadkową śmiercią Henry’ego, brata „adoptowanej” dziewczyny. Odurzana litem Julie dorastała w przearanżowanych na pokoje piwnicach, pełnych wszystkiego tego, czego najwyraźniej potrzebują dziewczynki.
Obaj detektywi znajdują potwierdzenie tej historii w 2015 roku, kiedy włamują się do popadającej w ruinę posiadłości Hoytów. To również wtedy docierają do Juniusa, który wykłada im na stół wszystkie karty feralnych wydarzeń sprzed ponad 30 lat.
Przyznaje się również do tego, że targany sumieniem pomógł Julie w ucieczce z różowego więzienia. Bohaterowie zostawiają jednak sędziwego mężczyznę w spokoju, wiedząc z autopsji, że życie z poczuciem winy to najwyższy wymiar kary.
Wspomniane szczęśliwe zakończenie w przypadku wątku Julie jest dość zaskakujące. Pojawiający się epizodycznie w pierwszych odcinkach Mike – chłopak, który machał do jadącej na rowerze dziewczynki oraz powiedział gliniarzom o lalkach z kukurydzy, odnajduje ją w klasztorze. Mimo upływu lat rozpoznaje Julie, poślubia ją i ma z nią dziecko nazwane Lucy, na cześć matki Julie.
To był dziwny, ale i przyjemny sezon. Mimo że nie oferował zbyt wielu rewelacji, a całość zgrabniej zamknęłaby się w mniejszej ilości odcinków, to wciąż cechowała go fenomenalna gra aktorska Mahershala Aliego, Carmen Ejogo i Stephena Dorffa.
Zaczynając z wysokiego pułapu, sezon gwałtownie opadł w kolejnych odcinkach, by powrócić z serią małych epizodów, które sprawiły, że oglądanie było jednak warte zachodu. Pozostaje mi więc tylko życzyć wszystkim, oraz sobie, żeby na kolejny sezon nie przyszło nam znów czekać cztery lata.
Oskar „Dziku” Dziki