Pierwsze fala uczuć, jaka uderza w nas po obejrzeniu Koko-di Koko-da szwedzkiego reżysera Johannesa Nyholma, przypomina moment, kiedy odkrywamy, że znane nam z dzieciństwa bajki mają naprawdę przerażające korzenie.
Ten film to przerażająca baśń, w której ukryta jest opowieść o żalu w swej najbardziej surowej formie oraz drodze do uzdrowienia poprzez odzyskanie intymności. Podobnie jak Midsommar. W biały dzień (2019), film Nyholma stara się podejść do tematu traumy ukrytej za fasadą bardzo czarnego humoru.
Tobias (Leif Edlund) i Elin (Yiva Gallon) są małżeństwem, które wyrusza na camping w nadziei na zasklepienie związku rozerwanego przez śmierć ich córki. Na miejscu stają się ofiarami trójki osobliwych postaci przypominających zabawki ich zmarłej pociechy. Niczym w Dniu świstaka (1993), każdy kolejny dzień staje się nieprzerwanym pasmem przeżywanych na nowo cierpień, zarówno fizycznych, jak i psychicznych.
Koko-di Koko-da dostało pozytywne recenzje na większości festiwali: Sundance Film Festival, Rotterdam Film Festival, Seattle Film Festival, Karlovy VaryFilm Festival, Fantasia Film Festival (gdzie zgarnął jedną z głównych nagród) oraz Fantastic Fest 2019. I nic w tym dziwnego, bo Johannes Nyholm przyrządził smakowitą potrawę filmową, która potrafi wykręcić mózg na drugą stronę!
Połączenie dziecięcej melancholii z brutalnością i przerażającej groteski to coś, co potrafi naprawdę zjeżyć włos na plecach. Sama banda pokracznych oprawców – którzy wydają się inspirowani ekipą z Seizure (1974) Olivera Stone’a – pojawia się po raz pierwszy namalowana na pozytywce.
Akty niewyobrażalnego terroru i najbardziej niepokojące momenty odbywają się przy akompaniamencie radości prześladowców, co czyni Koko-di Koko-da obrazem jeszcze bardziej niepokojącym. Nyholm rozkoszuje się w dyskomforcie, a każdy kolejny aspekt filmu wydaje się tak skalkulowany, by jeszcze mocniej wyszarpać widza poza strefę komfortu.
Jednym z najważniejszych narracyjnych zabiegów filmu jest wykorzystanie co jakiś czas teatru cieni. Te surrealistyczne wstawki tworzą niejako pauzy pomiędzy kolejnymi rozdziałami tej pokręconej baśni, dając również wgląd w to, co przechodzą bohaterowie. Krótko mówiąc, sekwencje te jeszcze bardziej podnoszą artystyczną wagę produkcji.
Koko-di Koko-da to przede wszystkim oniryczna baśń. Sposób, w jaki portretowany jest las – miejsce lwiej części akcji filmu – przypomina senną wizję o eterycznym charakterze natury. Przyjemnie jest też wyłapać takie szczegóły, jak powtarzające się miejsca ustawienia kamery, jeszcze bardziej utwierdzające nas w nieskończonej cykliczności czasu.
Duet bohaterów zostaje wprowadzony w tę wyjątkową scenerię na skutek traumy, utraty dziecka. Ich małżeństwo chwieje się u podstaw, intymność zostaje rozbita a miłość i przywiązanie, jakim się darzyli, ulega korozji. Każdy poranek jest w zasadzie taki sam. W przeciwieństwie do innych filmów opartych na tej formule, postaci nie są jednak ani mądrzejsze, ani bardziej przygotowane na to, co nadejdzie.
I choć może wydawać się to zaskakujące, bo to przecież w gruncie rzeczy film o ludziach mordowanych w lesie, niesie on ze sobą bardzo mądry morał. Nie jest to obraz, który kupi serca tłumu. Ale jeśli jesteśmy gotowi, by przekroczyć wysoki próg dziwności, otrzymamy wspaniałą, współczesną bajkę, która z pewnością zamieszka w nas na długo.
Oskar „Dziku” Dziki
Oryginalny tytuł: Koko-di Koko-da
Produkcja: Dania/Szwecja, 2019
Dystrybucja w Polsce: Kino Świat
Ocena MGV: 4/5