Powiem szczerze! Naprawdę wszedł mi nowy album Killing Joke i to nie po drugim czy trzecim przesłuchaniu, ale w zasadzie od razu. Dobrze poczuć, że legendy brytyjskiej sceny post-punkowej są ponownie w dobrej formie i mimo że MMXII nie może się nawet równać z pierwszymi trzema płytami – tych behemotów muzycznych nic nie przeskoczy – jest to jeden z najlepszych krążków zespołu od Hosannas From The Basements of Hell.
Killing Joke kopnęli w końcu patos w dupę stawiając na ciężar i klimat, który zamiast romansować z ptakami ciernistych krzewów (zmorą niektórych z późniejszych płyt), posiłkuje się starym mrokiem i brudem – nawet jeśli jest to efekt pracy laboratoryjnej. Nowy album jest bardzo udanym krokiem do tyłu, który Killing Joke wykonali w samą porę, gdyż inaczej byliby chyba skazani na coverowanie Michaela Jacksona.
Reaktywacja zasobów twórczych Jaza Colemana i spółki może być wynikiem ogólnej depresji ekonomicznej, która tak dobrze służyła zespołowi u jego zarania, lub efektem coraz większego zaszywania się frontmana Killing Joke w odludnej chatce na Cytherze (wyspy u wybrzeży Nowej Zelandii). W każdym razie Jaz obmywa się teraz z rana w górskim strumieniu, a ten kontakt z naturą ma również – jak da się usłyszeć – swój wymierny efekt muzyczny.
Jego legendarna fascynacja apokalipsą i chaosem końca ostatecznego jest jednak wciąż bardzo wyraźna – Jaz z dużym niepokojem oberwuje szaleństwo współczesnego świata i wyłanianie się nowych fenomenów, które bynajmniej nie napawają go optymizmem. Mamy tu śmierć, rewolucję magnetyczną, sztormy słoneczne, korporacyjną chciwość, autorytarny porządek kontroli społecznej, ale również społeczny opór wobec prób uczynienia z nas marionetek systemu.
Muzycznie MMXII nie wyważa żadnych drzwi, zresztą tego Killing Joke nie musi robić powtórnie, ale wszystkie nowe kawałki są niezwykle udanymi kompozycjami. Anarchistyczna nostalgia miesza się w nich z odgłosami ścieków wielkich miast i potężnymi, kosmicznymi siłami, które sterują losem wszechświata.
A jeśli trzeba za coś kochać Killing Joke, to właśnie za umiejętność lawirowania pomiędzy gatunkami, nastrojami i konwencjami – post-punkowy minimalizm oraz specyficzna, industrialna otoczka, to od zawsze znak rozpoznawczy zespołu, który jest nie do podrobienia. Uważani nawet w pewnych kręgach za ojców chrzestnych rocka gotyckiego, muzycy stoją na szczęście od niego na MMXII tak daleko, jak to tylko możliwe. Horyzonty Colemana są za szerokie, żeby zespół mógł wpaść w jakieś pseudo wampiryczne pierdy i chwała mu za to.
Płyta pędzi już od pierwszego kawałka Pole Shift, który z początku wydaje się echem klasycznych płyt zespołu, ale Killing Joke szybko wrzucają trójkę i na wierzch wychodzą rozpędzone, industrialne riffy. Tekst Colemana opowiada o zmianie bieguna magnetycznego ziemi, co powoduje obecny chaos społeczny i zamieszanie. Jest to niezły start w tą dziesięciokawałkową opowieść o upadku ludzkiej cywilizacji.
Na Fema Camp Killing Joke brzmią niemal thrashowo, a muzyce towarzyszy wyjątkowo niepokojący tekst o amerykańskich obozach koncentracyjnych FEMA dla skrajnych aktywistów politycznych, które jak twierdzi Coleman, powstaną już wkrótce w całej Europie. Czy jest to tylko modna teoria spiskowa? Zostawiamy to wiernym fanom zespołu i mrocznych wizji samego Colemana.
Bardzo dobry jest też Corporate Elect – piękna opowieść muzyczna o kulturze korporacyjnej w bezduszny sposón niszczącej społeczeństwa. Na tle zimnego rytmu perki i przesterowanych gitarek Coleman wykrzykuje swój głośny sprzeciw. Bardziej romantyczny charakter ma In Cythera, w którym słyszymy nostalgię za czystym niebem i potęgą natury, choć coś mi mówi że muzyk nie bez powodu osiadł na odległej od cywilizacji wysepce.
Mocnym akcentem płyty jest również Glitch, ostrzeżenie przez sztormami słonecznymi, które mogą w mgnieniu oka zniszczyć naszą planetę powodując konflikty zbrojne i destrukcję sieci elektrycznych. Album kończy przepiękny On All Hallow’s Eve, jedna z najbardziej wyciszonych kompozycji na MMXII, w której Coleman daje ujście swoim pogańskim pasjom dla zmarłych i inwokuje nadejście zimy. Oparta o przejmujące tło organowe i mechaniczny rytm staje się doskonałym podsumowaniem całego albumu. Cóż mogę dodać? Wspaniała, wartościowa płyta, podszyta prawdziwym szaleństwem, której słucha się z wielkim zaangażowaniem!
Conradino Beb