Po krótkiej, lecz niespotykanej od ponad 100 lat fali upałów, wszystko wróciło do normalności. Salford tonęło w szarzyźnie i deszczu. Mimo poweekendowego zmęczenia nie przewidywałem odpuszczenia gigu w Islington Mill. Na koncercie swoje stoiska miały wystawić jedne z najlepszych undergoundowych wytwórni w Anglii, a w takich sytuacjach nałóg kolekcjonowania zawsze wygrywa!
Gdy dotarłem na miejsce i rozeznałem się w sytuacji okazało się, że załoga z Islington Mill również nie jest w najlepszej formie. Zeszłej nocy gościli Björk po jej koncercie na Manchester International Festival. Impreza była na tyle gruba, że przeciągnęła się do 10 rano – niezmordowana gwiazda z Islandii przez całą noc szalała za konsoletą. Jeden z rezydentów Islington porównał jej set do Skrillexa drapiącego pazurami tysiące iPodów.
Po dogonieniu rzeczywistości przyszła pora na pierwszy koncert, Swaggerjack. Muzykę, którą wykonuje duet można określić jako rozimprowizowany noise, który jednak średnio przypadł mi do gustu. Mimo dobrych chęci nie potrafiłem wyłapać ogólnej narracji w ich poszatkowanych collage’ach. Kolejnym artystą po Swaggerjack był Sam Andrae, eksplorujący dźwiękowe granice saksofonu tenorowego.
W pierwszej części swojego występu Anglik wygenerował zgrzytliwe sprzężenie zwrotne, które stanowiło tło jego chaotycznych zmagań z instrumentem. Na twarzy i w ruchach Sama było widać, jak wiele trudu wkłada w swój występ. Saksofon służył mu nie tylko do generowania kakofonicznych przedmuchów, czy zaskakujących, spontanicznych fraz, lecz również jako instrument rytmiczny. Wywarło to ogromne wrażenie na publiczności.

Parę chwil po zakończeniu koncertu Sama Andrae rozpoczęła się ostatnia faza gigu, w której główną rolę odegrali Shepherds of Cats i Vj Pietrushka. Po zapoznaniu się z ich muzyką na bandcampie, uznałem ich twórczość za całkiem ciekawą zabawę z dźwiękiem, lecz to co usłyszałem na żywo totalnie mnie zaskoczyło. Ich występ rozpoczął się niepozornie od zbieraniny pojedynczych nut i pomruków wokalistów. Jednak z każdą chwilą atmosfera zaczynała gęstnięć, a dźwięki zaczęły układać się w spójną narrację muzyczną.
Ich improwizacji najbliżej było do multi-stylowego szaleństwa Sun City Girls. Ostre akordy wiolonczeli, dzikie okrzyki i głęboki tembr perkusjonaliów były nieprawdopodobnie wręcz atawistyczne. Co chwilę zastanawiałem się, czy jestem jeszcze w nieprzebytych lasach Mato Grosso, czy już przeniosłem się na zagubioną w morzu czasu Pangeę.
Między finalną improwizacją Pasterzy Kotów, szalony popis dał Panelak. Z pozoru cichy i opanowany, na scenie zmienił się w półnagą bestię, którą rozbawiła publiczność do łez. Poruszając się pomiędzy kolorowym noisem, a tanecznymi rytmami, wygłaszał pełnym pasji głosem hasła o sprawiedliwości dla północnoamerykańskich Indian, by parę chwil później śpiewać popowym głosem do hardkorowych bitów.

Na zakończenie wieczoru Shepherds of Cats zagrali wraz z Panelakiem, Samem Weaverem (syntezator modułowy Hordjika) oraz szefem Tombed Vision – Davidem McLeanem (saksofon tenorowy). Było to prawdziwy tour de force umiejętności improwizacyjnych muzyków. Między elektronicznymi tłami Panelaka i Weavera zażarty dialog toczyli grający na pianinie/harmonijce /klavinecie Jan Fanafara oraz McLean. Gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, jeden z muzyków krzyknął: „Już nigdy tego nie usłyszycie!” I to można uznać za najlepsze podsumowanie tej hałaśliwej, rozimprowizowanej nocy.
Jakub Gleń