Lata 80-te nadal w modzie (spójrzmy na Drive, Kung Fury czy Stranger Things), ale w stronę ejtisów tęsknie spoglądamy nie od roku czy dwóch, tylko niemal od dekady. Nasza kultura w ogóle chętnie zerka do tyłu, z różnych względów i przy różnych okazjach – a to na lata 70-te, a to 90-te czy zupełnie wstecz (odwołania do kina noir są np. nieustannie obecne w kinie), jednak to estetyka czasów Karate Kid zdaje się obecnie nurtem szczególnie silnym.
Prawdopodobnie wszelkie retro znajdzie swoich odbiorców, bo retro zabiera nas stąd – z twardego, opresyjnego TERAZ – ku pięknym krainom TAM, GDZIEŚ, KIEDYŚ. Wywołuje przyjemną melancholię czy rozmarzenie. Twórcom pozwala też korzystać ze sprawdzonych wzorców, stając się w miarę bezpiecznym rozwiązaniem. Poza tym ułatwia dobrą sprzedaż, daje szansę na łatkę kultowości i erudycji.
Nie inaczej działają ejtisy, aczkolwiek ich witalność ciężko obecnie porównać z czymkolwiek innym. Lata 80-te to różne style, różne gatunki i zjawiska, ale najlepiej pamiętamy je za rzeczy proste. W kinie owa dekada to zarówno mroczne produkcje Johna Carpentera, jak i wesołe przygodówki w stylu Goonies. To i krwawy Robocop, i rubaszna Akademia policyjna.
Ejtisy miały też swój mrok, przemoc i poczucie zagrożenia, ale unikały przekombinowania. Łatwo streścić fabułę filmu z lat 80-tych. Pozostawały zrozumiałe nawet wtedy, gdy oglądałeś dany tytuł z niemieckim dubbingiem. Łatwo wyodrębnić w nim pozytywnych bohaterów.
Na pewno były to obrazy energetyczne – taki Kickboxer, Rambo czy Dirty Dancing przede wszystkim pobudzały. Sprawiały, że chciało się wzuć białe adidasy i obiec w nich kulę ziemską, nucąc Time Of My Life lub Fight For Love, czy jakikolwiek inny kawałek, który pozwoli, by krew płynęła szybciej.
Time Of My Life (Dirty Dancing)
Pomijamy tu oczywiście pozycje w stylu Nagiego lunchu, trzymając się głównego nurtu, który stanowił główny składnik nawozu dla młodocianej świadomości wielu z nas. Naczelnym przesłaniem ejtisów było: działaj, próbuj, idź do przodu. Oblatuj śmigłowce, wygrywaj turnieje, podrywaj blondynki i eksterminuj narkotykowe gangi. Nieważne, ile krwi, potu i wyrzeczeń będzie cię to kosztowało – rób swoje!
W latach 90-tych postmodernizm namieszał i wszystko stanęło na głowie. Plugawe zło i zbrodnia zalały ekrany! Tarantino ruszył ze swoją kawalkadą szemranych typów; Schwarzenegger zaszedł w ciążę, a Steven Seagal dał się wypchnąć z samolotu w dwudziestej minucie filmu – zabili go i nie uciekł! Potem kino stopniowo zaczęło gubić lekkość i szlachetną prostotę, by w końcu utknąć w sklepie z zabawkami powodującymi epilepsję i raka (Transformersy, Piraci z Karaibów i legion innych).
Być może dlatego lata 80- te „wracają” ostatnio naprawdę namiętnie, zewsząd i w dużej ilości. Twórcy mody, filmu, muzyki czy grafiki znów korzystają z patentów sprzed 40 lat. Mało tego, być może nawet ich nadużywają, jakby chcieli tę cytrynę wycisnąć do ostatniej kropli.
W muzyce zaroiło się od zespołów nawiązujących do Depeche Mode, New Order czy Pet Shop Boys. Na ulicach od ludzi ubranych tak, jakby właśnie opuścili plan Powrotu do przyszłości (tyle że mężczyźni zdążyli zapuścić wcześniej brody).
Nie bez znaczenia jest tu wpływ francuskiej sceny house, która z radością zaczęła żenić swoje tradycyjne brzmienie z wpływami muzyki lat 80-tych. To stamtąd trafił do głównego nurtu jeden z bohaterów tego tekstu – Kavinsky. Na modę zareagowało kino. Obrodziło tytułami z oldskulowym sznytem.
A że pojawiły się ejtisowe filmy, to muzyka do nich także musiała stać się retro. Jest to o tyle istotne, że filmowy ejtis – bardziej niż np. twór wzorowany na stylu kręcenia lat 70-tych – wymaga dopełnienia w postaci takiegoż soundtracku. Bo retro electro to dwa w jednym; aktywacja wzroku i słuchu, która umożliwia włączenie odbiorcy w tryb przyjemnej nostalgii.
Umówmy się, każdy filmowy ejtis musi być jak teledysk. Obraz i dźwięk muszą wytworzyć pewien szczególny nastrój, który odbiorca łatwo zdekoduje: rozpozna nawiązania, a jego świadomość przyjmie ten miks jako przyjazny i kojący. Możesz w owym dziele wykreślać dialogi, możesz uprościć fabułę, ale audio-wizualna otoczka ma wgryzać się w korę mózgową jak critter.
To nie musi być głębokie, ale zmysłowe i estetyczne, owszem. Poza tym senne i marzycielskie. Eskapizm i nostalgia jako podwójne uderzenie wprost w serce. Chwyty na granicy kiczu są dopuszczalne – ważne, żeby uwieść i porwać odbiorcę. Okazuje się, że połączenie ejtisowych obrazów z ejtisową muzyką potrafi przyciągać widzów i słuchaczy, jak dyskoteka Travoltę w Gorączce sobotniej nocy.
Perturbator – Technoir (feat. Noir Deco)
Youtube pęcznieje od klipów w klimacie synthwave. Kanały takie jak New Retro Wave zapewnią wam uderzeniową dawkę ejtisów. To nieoficjalne klipy do klasyków filmowych (choćby Terminator czy Robocop), gier komputerowych czy dzikie kolaże, łączące wszystkie smaki dekady – często towarzyszą im efekty świadczące o fascynacji technologią VHS czy maszynami marki Atari lub Commodore.
Niekiedy zamiast klipów oczy cieszy jakaś soczysta grafika z odpowiednio nasyconymi kolorami i błyszczącymi literami tytułu. Auta, plaże, piękne kobiety w bikini, silni mężczyźni na tle groźnie wyglądających miast; cyborgi, palmy, neony i wielkie gnaty; sam miód z pasieki lat 80-tych. Barokowa kaskada i zestaw cukierków w opakowaniach, które zaprojektowano bez cienia przypadku.
Timecop 1983, Com Truise, Perturbator czy Night Runner, Carpenter Brut i paru innych, to już uznani twórcy gatunku, którzy zbudowali swoje kariery na czerpaniu z wiadomej estetyki. Dla wygody nazwijmy ich neoejtisowcami. Podgryzają i wyszarpują swoje od klasyków lat 80-tych. Od gwiazd popu i dance po twórców muzyki do gier i klasyków soundtracku: Johna Carpentera, Brada Fiedela, Tangerine Dream, Jana Hammera, Harolda Faltermeyera, Vangelisa i wielu innych.
Neoejtisowcy nie tylko nie ukrywają, skąd czerpią inspirację, oni nią epatują. Bryzgają retro electro klimatem, zapożyczając się nierzadko u paru klasyków naraz. Chcą być kojarzeni z tym nurtem, a o przynależności do niego świadczą nazwy tytułów na płytach, krój pisma na okładkach i każdy element, z pomocą którego można podkreślić swoją przynależność.
Mitch Murder – Telefuture Theme
Mamy tu wiele smaków, jak w lodziarni. Kawałki zwiewne (Mitch Murder) i te z tłustszym bitem (Perturbator); bardziej romantic (Timecop1983) i ciążące w stronę mroku (GosT, który jest fanem metalu). Wielu neoejtisowców nagrywa ścieżkę dźwiękową do naszego wyobrażenia/wspomnienia o latach 80-tych, miksując wszystko ze wszystkim i bardziej dbając raczej o klimat całości niż oryginalność czy wymuskaną produkcję.
Otrzymujemy glitch, impresję i przyczynek do wspomnień na temat cudownego lata czy magicznego seansu z czasów, kiedy królowały radiomagnetofony. Twórcy ci zazwyczaj nie pracują przy tworzeniu profesjonalnych soundtracków do dużych produkcji. Zdarza się, że użyczają niekiedy gotowego kawałka do jakiegoś filmu, o czym będzie zresztą poniżej.
My jednak zajmijmy się pełnoprawnymi ilustracjami, które są współczesną egzemplifikacją synthwave. Weźmiemy pod uwagę zarówno muzykę ilustracyjną, jak i utwory śpiewane. Uwzględnimy i nowe kawałki, które tylko nawiązują do ejtisów, jak i stare, użyte jako składowa część współczesnych filmów.
Przyjmijmy, że interesująca nas ścieżka dźwiękowa musi wyraźnie nawiązywać do retro electro i wzbogacać względnie nowy tytuł. Nie oceniamy brzmienia muzyki na płycie, lecz jej funkcjonalność do spółki z obrazem – w myśl zasady “dwa w jednym” daje wyrób ejtisowy.
Szczególnie zwróciłbym tu uwagę na Johna Carpentera – pozostając reżyserem wielu świetnych, ikonicznych wręcz filmów, przeważnie pisał też do nich muzykę. W efekcie jest on dziś cytowany, miksowany i uwielbiany przez wielu twórców… w jakimś sensie to on właśnie stał się papieżem syntezatorowego retro!
Eksplozja ejtisów zaczęła się od filmu Drive Nicolasa Windinga Refna z 2011 roku, jednak coś wisiało w powietrzu już wcześniej. Rok przed owym boomem strzelali na ekranie Niezniszczalni, a po ekranach od lat kręcili się bohaterowie przeszczepieni z lat 80-tych – a to w remake’ach, a to kontynuacjach (Indiana Jones, Rambo, Freddy Krueger, Terminator i inni).
Tron Dziedzictwo (Soundtrack)
Pojawił się też obraz Tron: Dziedzictwo – sequel przeboju z 1983 roku. Istotną rolę w kontynuacji odegrała muzyka. Stworzyli ją członkowie grupy Daft Punk wraz z 80-osobową orkiestrą, łącząc ilustrację symfoniczną i elektroniczną. Wyszedł im specyficzny misz- masz, który w wielu miejscach zahaczał o stylistykę retro electro.
Francuski duet nawiązywał do brzmienia Jeana Michaela Jarre’a czy Kraftwerk, ale wpływy te zostały przygniecione ciężarem orkiestry, walcującej całość w dość klasyczne brzmienie muzyki filmowej. Płyta okazała się sukcesem.
W tym samym roku na ekrany zawitał The Social Network Davida Finchera. Obraz o powstaniu Facebooka zilustrowano brzmieniem jak z thrillera, o co zadbał Trent Reznor, na co dzień władający kultową formacją Nine Inch Nails, i niejaki Atticus Ross. Ambientowe plamy i industrialne trzaski spotkały się z dźwiękami rodem z 8-bitowych gier.
Nawiązania do ejtisów były oczywiste, ale nie stanowiły dominanty na albumie. Soundtrack wyróżniał się i udowadniał, że nie potrzebujesz wielkiej orkiestry dmącej w rogi, żeby zaciekawić widza/słuchacza. Film był przebojem, a muzyka Reznora zgarnęła Oscara. Z pewnością to unaoczniło widzom na całym świecie, że igraszki z ejtisami są teraz w dobrym tonie i to na wagę złota.
Trent Reznor And Atticus Ross (Soundtrack do The Social Network)
Ale to Drive Nicolasa Windinga Refna (inspirowany kultowym Kierowcą Waltera Hilla) sprawił, że tamy puściły. Obraz o kierowcy-kaskaderze prowadzącym życie na krawędzi i uczuciu rodzącym się między nim, a jego sąsiadką, był jednocześnie romantyczny i brutalny. Film – z uproszczoną fabułą, małą ilością dialogów – postawił na klimat i niedopowiedzenia. Zabrał widzów na wieczorną przejażdżkę w stylu neo-noir i nasycił serią estetycznych obrazków.
A dla Ryana Goslinga stał się tym, czym kiedyś Top Gun dla Toma Cruise’a. Refn ma ten sam zmysł, co lata temu miał Tarantino (Pulp Fiction) czy Michael Mann (Gorączka). Chodzi o tę alchemiczną zdolność łączenia obrazów i dźwięków, których wynikiem jest zawładnięcie wyobraźnią widza. Film urzekł widownię, a tego, zdaje się, jej brakowało. Hipnotycznego zapomnienia. Wciągnięcia w historię przez oczy i uszy.
Nie udałoby się to jednak nigdy, gdyby nie ścieżka dźwiękowa. Jest ona prosta i oparta na elektronice. Zapomnijcie o przeładowanej orkiestracji, kotłach, kanonadzie dźwięków, jak u Hansa Zimmera czy Johna Williamsa, rażących bezlitośnie patosem i próbujących z ciebie wyciskać łzy, jak pan Endo informacje z Riggsa w Zabójczej broni.
Ścieżka z Drive to rzecz pożeniona z wieczornym nastrojem, prosta forma mająca indukować bogate emocjonalne reakcje. Większość utworów stanowią kompozycje Cliffa Martineza – czołowego obecnie dostawcy ambientu w kinie i byłego członka Red Hot Chili Peppers. Kompozytor i tym razem stawia na stonowane elektroniczne tło, gładko wprowadzając widza/słuchacza w świat pełen zagrożenia i napięcia.
Ale to nie on, lecz trzy electro popowe piosenki pociągnęły ten soundtrack w stronę ejtisów i kultowego statusu, jakim obecnie się cieszy. Z drugiej strony gdyby nie sugestywne obrazy filmowego Los Angeles, owe kawałki (zgrabne, ale nic ponadto) nie stałyby się takimi hitami, a ich wykonawcy nadal gnieździliby się w niszy.
Piosenki Under Your Spell Desire i Real Hero College to romantyczny electro pop. Nightcall Kavinskiego to podobna konwencja, choć w nieco mroczniejszej tonacji. Wszystkie one brzmią, jakby powstały w melancholijny wieczór pełen powolnego żucia gumy i wpatrywania się w plakat Sylvestra Stallone albo przejażdżki w deszczu po mieście pełnym neonów.
Kavinsky – Nightcall (Soundtrack do Drive)
Ejtisowo brzmi też instrumentalne Ticks of the Clock Chromatics – zespołu, którego cała twórczość również skłania do melancholijnych nocnych eskapad (ostatnio mignęli w trzecim sezonie Twin Peaks, grając samych siebie i prezentując kawałek Shadow).
Dodatkowo dostaliśmy utwór Oh My Love Ritza Ortolaniego (doskonały twórca soundtracków do włoskiego kina sprzed dekad). Jest to jedyna emocjonalnie rozbuchana kompozycja na płycie, całkowicie instrumentalna, z klasycznie użytym wokalem; ot, urozmaicenie, szczypta czegoś “innego”, która jednak świetnie uzupełnia całość.
Ponownie Refn udowodnił że kocha szperać w różnych dekadach kina i wie, jak korzystać z tego, co znajduje. Zresztą już we wcześniejszym Bronsonie pokazał, że jeśli kręcić scenę dyskoteki w psychiatryku, to tylko przy dźwiękach Pet Shop Boys. Drive rozpalił wyobraźnię widowni, ale nie zaspokoił głodu. Trzeba było więcej ejtisów – więcej obrazów i muzyki. Fala ruszyła.
W tym samym roku pojawił się też thriller Następny jesteś ty, nawiązujący do kina “home invasion” i stojący w wyraźnej opozycji do blockbusterów. Obraz wskrzeszał ducha z czasów Ostatniego domu po lewej czy Nędznych psów. Towarzysząca mu muzyka to już czystej wody retro electro. Syntezatorowe bicze, psychotyczne pulsowanie, groźne buczenia i pogłosy dają w efekcie materiał kojarzący się z muzyką do pierwszego Terminatora, a także ze slasherami w stylu Halloween.
Oto smakowita elektroniczna kaźnia. Klimat zaszczucia i walki o przetrwanie został zaznaczony dobitnie. Praca nie była odkrywcza, ale skutecznie wspomagała pompowanie adrenaliny do krwi. Rok 2012 przyniósł film światu Maniaka – remake obskurnego thrillera z lat 80-tych.
W roli dewianta mordującego kobiety wystąpił Elijah Wood. Jego mroczną historię zilustrował artysta tytułujący się Rob, decydując się na syntezatorowe brzmienie – zawiesiste i ciemne. Efektem jest dynamiczna, pełna napięcia muzyka, praktycznie pozbawiona lżejszych momentów. Praca nawiązuje zarówno do dokonań Carpentera, jak i włoskiego zespołu Goblin (autorzy muzyki do Odgłosów Argenta i wielu innych klasyków grozy).
BSO – You’re Next (Soundtrack do Następny jesteś ty)
Wkrótce zaskrzyło się od kolejnych dokonań synthwave. Gość z 2014 roku – kolejny film reżysera Następny jesteś ty – czerpie z retro electro równie ostentacyjnie co Drive. Estetycznie jest to po prostu skok w czasie – do tyłu, w stronę hitów epoki VHS. Muzycznie to kanonada piosenek z epoki. Nie dość więc, że opowiadana historia jest jak żywcem wyciągniętą z wypożyczalni, to jeszcze podpiera się zestawem kawałków z epoki.
Od popu po alternatywę, ale – zgodnie z programem Michaela Manna – zawsze z wyczuciem. Kultowe Sisters Of Mercy, równie kultowe Siouxsie And The Banshees, Stevie B w pościelówie Because I Love You, pan Perturbator w kawałku Vengeance i wielu innych.
Różna stylistyka w służbie jednego celu: uwypuklić, podkręcić emocje i – paradoksalnie – stworzyć spójny klimat. To jedna z tych płyt, które przepadłyby jako “zwykła” składanka, ale mając za sobą silnie oddziałujący film, przyciąga jego widzów, którzy chcą jeszcze raz – przynajmniej muzycznie – przeżyć emocje znane im z seansu.
Kolejnym obrazem był Chłód w lipcu – mieszanka thrillera i kina akcji. W roli głównej wystąpił znany z serialu Dexter Michael C. Hall, który tym razem nie ma zabójczych skłonności, ale takiż look – ewidentnie ejtisowy – i Dona Johnsona do pomocy. Dawny Sonny Crockett z Miami Vice samą obecnością dorzucił swoje do retro klimatu. Oto kolejny przykład filmu, który opowiada prostą historię, kładąc nacisk na styl i napięcie.
Wyszła z tego bardzo solidna rzecz z ewidentnie ejtisowym sznytem. Obraz nie byłby tak elektryzujący i dynamiczny, gdyby nie jego ścieżka dźwiękowa. Jeff Grace – zazwyczaj zajmujący się horrorami – stworzył elektroniczny soundtrack, pulsujący poczuciem zagrożenia. Kompozytor nawet nie próbował ukrywać, ile zawdzięcza Carpenterowi. Praca do Chłodu w lipcu to – w przeciwieństwie do Gościa – muzyka ilustracyjna. Brak na niej piosenek.
Jeff Grace – He’s In the House (Soundtrack do Chłodu w lipcu)
Całość ciągnie syntezator brzmiący nieco jak w Coś czy Mgle. Poza kawałkami Grace’a znalazło się tu też miejsce dla jednego utworu Dynatron, który doskonale wypadł na ekranie. Wykonawca ten należy do posteejtisowych wyjadaczy pokroju Pertubatora czy Timecop 1983, więc doskonale zna konwencję.
Przejażdżka kabrioletem w rytm Cosmo Black z Johnsonem na pokładzie wskrzesza ducha Miami Vice. Soundtrack do Chłodu w lipcu nie stanowi rewolucji czy rewelacji, ale fanom wiadomej estetyki powinien zapewnić sporą dozę frajdy.
O wiele oryginalnej brzmi muzyka do horroru Coś za mną chodzi. Film znacząco wyróżnia się na polu współczesnej grozy. To swoisty hołd dla Carpentera i lat 80-tych, ale też kino zaskakująco poważne, bazujące na ciekawym pomyśle i efektowne. Obraz jest klimatyczny i nieoczywisty. Ucieka od serwowania krwawej młócki na rzecz zagęszczania napięcia.
Muzyka podążyła w tym samym kierunku. Artysta o xywce Disasterpeace stworzył soundtrack mroczny i unikający utartych ścieżek. Owszem, słuchać tu gdzieniegdzie Carpentera czy Martineza, ale twórca nie pozostaje zbyt długo w jednym miejscu. Znajdziemy u niego ambient, muzykę atonalną, zgrzyty, trzaski czy sporo pokręconej motoryki, mającej opisywać skrajne przerażenie.
Nie tylko lata 80-te, ale i 70-te (momentami brzmienie zbliżone do muzyki z obrazu Andromeda znaczy śmierć), jednak całość – pomimo dużego eklektyzmu – pozostaje spójna i świeża. Jest to jedna z tych prac, które świetnie spełniając kryteria ejtisowości, wielokrotnie też opuszczają tę szufladkę. Dla miłośników intrygujących ilustracji to rzecz nie do przeoczenia!
Coś za mną chodzi (Soundtrack)
Gdzieś na uboczu dużych filmowych wydarzeń pojawił się horror Gwiazdy w oczach (2014). Mocna niszowa produkcja przywodziła na myśl zarówno filmy Cronenberga, jak i Polańskiego. Film opowiadał historię początkującej aktorki gotowej na wszystko, by zostać gwiazdą, nawet jeśli ceną będzie rozpad ciała i psychiki. Tak deliryczne kino musiało otrzymać oczywiście odpowiednią oprawę.
Kompozytor Jonathan Snipes postawił na carpenterowskie brzmienie, chwilami pozwalając sobie na wycieczki w stronę Komedy z czasu Dziecka Rosemary – rzecz jasna, w wariancie synth. Wyszła z tego dość świeża, niepokojąca oprawa, która znacząco wzbogaca obraz.
Gwiazdy w oczach (Soundtrack)
W 2014 pojawiły się też kolejne efekty współpracy Trenta Reznora i Atticusa Rossa z Davidem Fincherem. Ścieżka dźwiękowa do Zaginionej dziewczyny ma w sobie pewien ejtisowy pierwiastek, ale jest to przede wszystkim elektroniczna tuba pełna różnych odniesień. Dominują na niej niepokojące plamy dźwiękowe i plumkania. Rzecz jest sugestywna, ale pozostaje raczej na marginesie naszych poszukiwań, bo prawdziwego retro nie ma tu zbyt wiele.
Za to prace Wojciecha Golczewskiego – Polaka, który po cichu i bez większego szumu tworzy oprawy muzyczne dla kina i świata gier – są już na tyle ejtisowe, że musimy się mu przyjrzeć bliżej. Golczewski – młody twórca zafascynowany elektroniczną muzyką i gatunkiem SF – zaczął od stworzenia ścieżki dźwiękowej do gry Linger in Shadows na PS3, a w chwilę potem trafił do kina.
W ciągu paru lat zilustrował kilkanaście tytułów filmowych (w grę wchodzą tylko tytuły zagraniczne, bo w Polsce jeszcze nikt nie wykorzystał jego talentu). Golczewski zadomowił się w ukochanym gatunku SF, horrorze i thrillerach. Projekty, w których bierze udział, często mają posmak retro (jak choćby inspirowane VHS-owymi horrorami Beyond the Gates z czy We Are Still Here z 2015, nawiązujące do twórczości włoskiego twórcy grozy, Lucia Fulciego).
Nieco bardziej znaną pozycją, przy której pracował muzyk, są Późne fazy człowieczeństwa z 2014 – udany obraz o wilkołakach. Golczewski stawia na proste, nieprzekombinowane brzmienia. Słychać tu – jakżeby inaczej – Carpentera, którego autor podobno ceni, ale zna dopiero od niedawna i nie na wyrywki, a poza tym Jarre’a czy Tangerine Dream. Jest w tej muzyce sporo naiwności i niemało uroku; warto śledzić dalsze kroki pana Golczewskiego.
Wojciech Golczewski – Being Human
W 2015 niedomówienia się skończyły: synthwave i cały ten kult wokół ejtisów to epidemia. Koronnym dowodem było Kung Fury – szwedzkie tornado pod postacią krótkiego metrażu. W trzydziestu minutach skondensowano tu taką ilość ejtisów, że antyfani tego okresu mogą zakończyć seans jako rozgotowany brokuł.
Film opowiada o niekonwencjonalnym, nieprzestrzegającym regulaminu, ultra skutecznym gliniarzu z Miami stającym do walki z Kung Fuhrerem – mistrzem kung fu i zła, znanym szerzej jako Adolf Hitler. Podróże w czasie, walki karate, dinozaury, nordycki bóg i wstawki animowane – to wszystko znajdziecie w Kung Fury.
Owa oda do ejtisów opakowana została w stosownie brokatowe szatki. Dajmy na chwilę odpocząć Carpenterowi; tym razem oprawa poszła w kierunku Faltermeyera, odpowiedzialnego za muzykę do Tango i Cash czy Fletch.
Mamy tu zadzierzyste, wesołe brzmienia ilustrujące bycie kozakiem i uber-gliną. Kawałki (wśród wykonawców dominuje Mitch Murder – neoejtisowiec) są niewyszukane i podobne do siebie, ale na ekranie robią dobrą robotę. Śpiewanym utworem True Survivor błysnął tu David Hasselhoff, trzymając poziom swoich wcześniejszych dokonań. Ta muzyka jest ostentacyjna i właściwie użyta, tak więc misja zakończyła się sukcesem.
David Hasselhoff (Soundtrack do Kung Fury)
W tym samym roku pojawił się jeszcze jeden hołd dla epoki – dłuższy, ale również ekscentryczny i ostentacyjny. Mowa o Turbo Kid, czyli Mad Maxie z bmx-ami. Kanadyjsko-nowozelandzkie postapo, które wyrosło z krótkometrażówki i uderzyło w widza nostalgiczną historią, dziką (acz niezbyt serio) brutalnością i nietypowym klimatem.
Film ma wyraźnie niszowy posmak, ale muzyka z niego to produkcja jak najbardziej profesjonalna. Kanadyjski zespół Le Matos przygotował koktajl oparty na inspiracjach Kraftwerk, Depeche Mode i Tangerine Dream. Jest raczej dynamicznie niż melancholijnie (pamiętajmy, sporo się w filmie gna na bmx-ach) i z pewnością atrakcyjnie dla słuchacza.
Moda na ejtisy nie ominęła także seriali. Stranger Things – przebojowa produkcja Netflixa – uderzyła skondensowaną dawkę retro. Serial gładko i zaskakująco naturalnie przeniósł nas w przeszłość. Akcja toczy się w latach 80-tych, a narracja przypomina filmowe hity z epoki. Muzyka postanowiła wskazywać ten sam kierunek, ale zrobiła to dwutorowo.
Po pierwsze, postarano się o zbiór odpowiednich piosenek. Clash, Joy Division, New Order , Peter Gabriel i wielu innych popularnych wykonawców, dobranych bez cienia przypadku, uświetniło liczne sceny z serialu, dodając do nich swoisty komentarz.
Głównie gitarowe brzmienia, ale także elektronika. Pop obok alternatywy – ramię w ramię i pożenione bez pudła. Głównie lata 80-te, ale także 60-te (The Doors i Jefferson Airplane). Powstał soundtrack równie retro i równie udany (i o zbliżonym klimacie), co ten z Donnie Darko.
Po drugie, do współpracy zaprzęgnięto też duet, który zadbał o muzykę ilustracyjną. Michael Stein i Michael Dixon z zespołu Survive to kolekcjonerzy syntezatorów. Używają sprzętu z lat 70-tych i 80-tych, będących celem ich eksploracji. Panowie mieli już wcześniej styczność z kinem – użyczyli dwóch swoich kawałków do filmu Gość, o którym było powyżej.
Na potrzeby serialu nagrali elektroniczną oprawę w swoim stylu. Co to oznacza? Jest mrocznie, tajemniczo, ale mniej klaustrofobicznie niż u Carpentera i bardziej przystępnie niż u Reznora. Artyści celują raczej w stylistyczne okolice Tangerine Dream, niż w klawiszową dyskotekę.
Survive płynnie łączą różne nawiązania i bez problemu utrzymują zainteresowanie słuchacza. Ich praca jest znacznie dojrzalsza niż wielu innych twórców, łasych na korzystanie z mody na retro, a z drugiej strony perfekcyjnie zestrojona z klimatem serialu.
Twórcy zostali zaskoczeni wielkim sukcesem własnej pracy. Ścieżka dźwiękowa, której Netflix początkowo nie chciał nawet wydać, okazała się hitem, a Survive stali się gwiazdami. Ciekawy zespół – znany dotąd niewielkiej garstce miłośników elektroniki – wypłynął na szerokie wody i aktualnie nie może sobie pozwolić, by na koncercie nie zagrać tematu z czołówki serialu.
Stranger Things – Full Main Theme
Popularność okazała się tak duża, że przez szał medialny twórcy mieli problem ze skończeniem swojej płyty RR7349, która nie będąc żadnym soundtrackiem, brzmi jak świetny soundtrack do nieistniejącego filmu z pogranicza grozy i SF.
W 2016 roku nastąpiło ponowne uderzenie Nicolasa Windinga Refna. Twórca Drive wraz ze swoim nadwornym muzykiem, Cliffem Martinezem, dali światu Neon Demon – obraz, który podzielił publiczność. Ta prosta opowieść o okrutnym świecie mody była tak przeestetyzowana, że dla jednych niestrawna, a dla innych zachwycająca. Muzykę powszechnie uznano za jeden z najważniejszych atutów obrazu.
Film bez tych dźwięków (i psychodelicznych zdjęć) nie miałby racji bytu. Cliff Martinez zaproponował ambient kojarzący się z Brianem Eno, Jarrem, Vangelisem. Zestaw pulsacji i niepokojących motywów wykreował odrealnioną atmosferę – gdzieś pomiędzy baśnią, a sennym koszmarem. Mamy tu zarówno igiełki grozy, jak i drony makabry.
Trudno stwierdzić, czy jest to bardziej klimat ejtisowy, czy może praca zahaczająca o lata 70-te. Dość powiedzieć, że Martinez jest tu w świetnej formie, szarpiąc nerwami widza jak szmacianą lalką. Poza tym prace tego autora zawsze łączy pewien eklektyzm, co oznacza, że nawet jeśli czerpie on z ejtisów, to łączy je w spójną całość z innymi wpływami.
Julian Winding – The Demon Dance (Soundtrack do Neon Demon)
Retro electro zadomowiło się także w świecie gier komputerowych. Duet Pover Glowe – neoejtisowcy – to dwaj panowie o pociesznych pseudonimach Michael Dudikoff i Michael Biehn. Są z Australii i dali się poznać światu dzięki kawałkowi Hunters do filmu Włóczęga ze strzelbą.
W pewnym momencie pojawiła się propozycja ze strony firmy Ubisoft – tytana świata gier. Chodziło o zilustrowanie dodatku do gry Far Cry 3. Panowie się zgodzili i wyprodukowali bardzo ejtisowy soundtrack do gry inspirowanej ejtisowymi filmami. Żeby było jeszcze bardziej ejtisowo, głosu jednej z postaci w grze użyczył Michael Biehn, znany z Terminatora czy Aliens.
Futurystyczna rozwałka bazująca na byciu twardzielem, pełna wybuchów i wymyślnej broni, to kwintesencja klimatu lat 80-tych. Wtóruje jej oprawa, która nie próbuje powalać oryginalnością, ale zagrzewać do walki i wykreować atmosferę radosnego eskapizmu. Płyta z muzyką z gry została wydana na płycie, co zdarza się coraz częściej, ale jeszcze nie tak często, jak w przypadku filmowych soundtracków.
I tu wrócimy do Johna Carpentera. Reżyser Coś i Halloween to bez dwóch zdań klasyk kina. Tytuły ten jednak nie ułatwiały mu pracy ostatnimi laty. Artysta miał problemy z tym, żeby się odnaleźć, już w latach 90-tych, a w nowym tysiącleciu nakręcił ledwie parę rzeczy – bez większego niestety sukcesu.
Wyglądo to tak, jakby jego twórczy potencjał, którym kipiał pod koniec lat 70-tych i przez całe lata 80- te, wyczerpał się. Z pewnością nie pomogły też inne czynniki, takie jak zmiana upodobań widza i brak zaufania ze strony producentów, którzy czuli, że autorski styl reżysera niekoniecznie musi owocować wielkimi kasowymi przebojami.
Jednak zamiast iść na emeryturę, reżyser postanowił zabrać się za muzykę. Nie po raz pierwszy, bo tworzył przecież (często do spółki z Alanem Howarthem) ścieżki dźwiękowe do swoich filmów. Carpenter wybrał syntezatory, bo pozwalały tanio produkować soundtracki.
Postawił na proste motywy muzyczne, chłodne i pulsujące grozą, i na tyle wyraziste, że obecnie stanowią wzór dla młodych twórców, i mają status absolutnej klasyki. Lata temu taki minimalizm w świecie muzyki filmowej miał posmak punkowego przewrotu.
Dziś także uwodzi prostotą i staje w ostrym kontraście do przeładowanych ilustracji, w których orkiestrowy patos lub inwazyjny elektroniczny wyziew świdruje nam mózgi na papkę. Za dowód żywotności tych dźwięków niech posłuży fakt, że ostatnio mieliśmy okazję usłyszeć motyw przewodni z Ataku na posterunek 13 w scenie orgii w Love Gaspara Noé.
John Carpenter – Night
Całkiem niedawno też Carpenter wziął do pomocy swojego syna i Daniela Daviesa (twórca muzyki do obrazu Ja, Frankenstein) i postanowił pobawić się klawiszami. Bez żadnego ciśnienia i na własnych zasadach stworzył płytę Lost Themes, którą wydała wytwórnia Sacred Bones (ta sama, która ma w katalogu muzyczne poszukiwania Davida Lyncha).
Brzmi ona jak przegląd ulubionych filmowych klimatów reżysera: horror, thriller, SF. Dominuje elektronika, pojawiają się też gitarowe riffy i organy – jak to zwykle u twórcy Mgły. Jest złowieszczo, trochę naiwnie i w starym stylu. I jakby czyściej niż w przypadku wykonawców z kręgu new retro – bez pastiszu, ostentacji, przeładowania.
Może dlatego, że Carpenter gra tu Carpentera, a nie Carpentera w sosie z Faltermeyera i muzykę rodem z Macgyvera oraz Airwolfa. Kto lubi styl reżysera, nie rozczaruje się. Płyta spotkała się z pozytywnym odbiorem, więc Carpenter stworzył jej kontynuację – Lost Themes 2, która okazała się kolejnym dobrym zestawem mrocznego grania.
Za Lost Themes wzięli się także muzycy alternatywni (JG Thirwell czy Silent Servant), nagrywając album Lost Themes Remixed. Wyszła z tego elektroniczna smoła – jest jeszcze mroczniej, wręcz piekielnie, i bardziej nowocześnie.
W końcu, dobiegający 70-tki reżyser postanowił uświetnić sukces trasą koncertową po Europie i U.S.A. Nie reklamując przy okazji żadnego konkretnego filmu, hipnotyzując chłodnym, motorycznym brzmieniem, rzucał na publiczność urok – dziwny wąsacz w otulinie z siwizny i za konsoletą, która przenosi w czasie.
A co będzie z ejtisami? Na razie mają się dobrze i nic nie wskazuje na to, by miały zniknąć z areny. Być może dlatego, że wielu obecnych 30-40 latków mających wpływ na świat filmu, muzyki czy mody funkcjonuje właśnie w trybie nostalgicznej tęsknoty za “tymi pięknymi czasami, kiedy wszystko było prostsze”.
I nawet jeśli w świecie muzyki filmowej ejtisy trzymają się raczej na uboczu, w okolicach niszy, ich obecność zaznacza się dość dobitnie. Są z całą pewnością rozwiązaniem ożywczym i energetycznym, dającym wytchnienie od zjełczałych orkiestrowych wycieczek pod Wagnera, co zdaje się obecnie dominować w głównym nurcie soundtracków.
Niemniej kultura jest kapryśna; łatwo się nudzi i niezmiennie szuka nowej krwi. Za jakiś czas ejtisy mogą uchodzić za towar drugiej świeżości. Ale nawet jeśli moda wyhamuje, to i tak sądzę, że będą wracać. Może inaczej niż w obecnej formie, może jeszcze mocniej zmixowane z innymi epokami, ale wróżę im liczne “comebacki”.
Prawdą jest bowiem, że łaknącą świeżego mięsa popkultura pędząc do przodu, zawsze spogląda też wstecz, a retro electro rzuca zbyt jasny blask, żeby pozostać jedynie bladym wspomnieniem. Podobno świat dąży ku coraz większej komplikacji, a otaczająca nas rzeczywistiść zdaje się potwierdzać tę tezę. Co to oznacza w kontekście ejtisów? Synthwave, guma do żucia i proste kino będą nam jeszcze potrzebne. Do zobaczenia na potańcówce w Tech-Noir.
Tomasz Bot
Nic dodać nic ująć, ja bym tylko wtrącił, że ludzie mówiąc o latach 80 mają na myśli raczej pierwsze kilka lat tej dekady. Od 87 mamy do czynienia już z proto najntisami lub jeszcze innym okresem jak kto woli. Ówczesna popkultura odchodzi od eskapizmu i dużo częściej porusza temat polityki i nie unika kontrowersji vide czarownice z eastwick, ostatnie kuszenie chrystusa, świat według bundych i dirty dancing, gdzie nie zauważa się często mocno liberalnego charakteru tego filmu. Widać było już zmęczenie rządami republikanów.
PolubieniePolubienie