Pomimo że nagrany w zasadzie u schyłku ery lizergicznych eksperymentów, debiut The Fraternity Of Man pozostaje jednym z najciekawszych i najbardziej frapujących albumów psychedelicznych końca lat ’60. Łączący dzikie, awangardowe aranżacje z łagodnym country rockiem – niewątpliwym wpływem przełomowego Sweetheart of the Rodeo The Byrds – ten rzadki klejnot sceny Los Angeles daje dobre wyobrażenie szybko zmieniających się w tym czasie gustów muzycznych.
Płyta zapowiada również nowy styl w amerykańskiej muzyce, który miał zdominować początek lat ’70, kiedy artyści z Laurel Canyon masowo powrócili do korzeni z prostymi aranżacjami, harmoniami wokalnymi i emocjonalnymi tekstami – osobistymi opowieściami o końcu kosmicznej, kontrkulturowej rewolucji.
Początki The Fraternity Of Man sięgają garażowego projektu The Factory, utworzonego w drugiej połowie 1965 przez Lowella George’a i Richiego Haywarda (póżniejszych muzyków folk rockowego projektu Little Feat), a także Warrena Kleina (gitarzystę, który w 1973 przystąpił do The Stooges) i basistę Martina Kibbee’ego.
Projekt nigdy nie odniósł większych sukcesów i w 1968 Lowell George poszedł swoją drogą, a zespół postanowił zmienić nazwę na The Fraternity Of Man i dokoptować do składu dwóch nowych muzyków: Elliotta Ingbera, wczesnego gitarzystę The Mothers Of Invention oraz wokalistę/gitarzystę Lawrence’a „Stasha” Wagnera.
Debiutancka płyta zespołu została wyprodukowana przez legendarnego Toma Wilsona – tego samego kolesia, który wyprodukował pierwsze dwie płyty The Mothers Of Invention (w tym oczywiście kultową Freak Out!, 1966), wcześniej osobiście dokończył produkcję przełomowej The Freewheelin’ Boba Dylana w 1963, a w póżniejszym okresie stał się jedną z kluczowych osobistości pomagających zmienić Dylanowi kierunek artystyczny z akustycznego na elektryczny.
Ten sam Tom Wilson postanowił także podpisać w 1968 kontrakt nagraniowy z The Velvet Underground w imieniu Verve rozpoczynając wielką karierę nowojorskich legend. Z tych wszystkich powodów był to człowiek dla muzyki lat ’60 kluczowy.
Muzycy zespołu mieli nieprzeciętny warsztat, odpowiednie znajomości i bardzo ciekawe kompozycje, ale pewnie nigdy nie podbiliby Ameryki, gdyby nie upalony klasyk Don’t Bogart Me, którego popularność zaczęła się dopiero rok po wydaniu albumu, gdy włączony do ścieżki dźwiękowej Easy Ridera przez Dennisa Hoppera, wkrótce miał dać początek całej serii ćpuńskich utworów w stylu One Toke Over The Line (Brewer & Shipley) czy I Got Stoned and I Missed It (Dr. Hook) – tak popularnych na początku lat ’70.
Album The Fraternity Of Man – ostatecznie wydany przez ABC Records w 1968 – zawiera również inny fantastyczny kwałek w tym samym, lekko prześmiewczym, country rockowym stylu: Last Call For Alcohol, który nigdy nie osiągnął jednak tej samej popularności, co Don’t Bogart Me.
Niemal cała płyta jest utrzymana w tym samym luzackim tonie z humorystycznymi piosenkami-opowiastkami tj. Bikini Baby czy Just Doin’ My Job – ta drugi robi sobie jaja z łapania palaczy marihuany przez policjantów-służbistów.
Szczególną uwagę na płycie zwracają jednak dwa frenetyczne, ultrapsychedeliczne potwory. Są to In The Morning – z rewolucyjnym tekstem o konieczności paleniu gangi od rana do wieczora – oparty na tonalnej partii gitary oraz Candy Striped Lion’s Tails, jedna z najkwaśniejszych kompozycji psychedelicznych wszech czasów w obowiązkowej tonacji minorowej, romansująca z ragą, zawierająca piękne partie tabli oraz absolutnie fantastyczną solówką gitarową w stylu The Yardbirds, The Electric Prunes czy Big Brother & The Holding Company.
Tekst Candy Striped Lion’s Tails traktuje obowiązkowo potędze LSD z charakterystycznymi, kosmicznymi obrazami tripowania wzdłuż i wszerz. Wszystkie kompozycje na płycie zostały skomponowane wspólnie przez cały zespół z wyjątkiem prześmiewczej, free jazzowej Oh No I Don’t Believe It, napisanej przez Franka Zappę (wówczas jeszcze nie nagranej przez niego samego), a kilka lat temu wysamplowanej przez znanego producenta hiphopowego J Dillę.
Pojawienie się kawałka Zappy na płycie przypisywane jest głównie Ingberowi, który był jego kumplem i nagrał na płycie partie rytmiczne – psychedeliczne solówki zostały z kolei wycięte przez Kleina. Obowiązkowa pozycja dla fanów i kolekcjonerów rocka psychedelicznego lat ’60. Jeśli poważnie traktujecie swoje kolekcjonerskie obowiązki, nie możecie ominąć tego albumu!
Conradino Beb