Malowniczy kanion Topanga, położony na skraju LA, od lat 60′ przyciągał artystycznych frików, którzy uciekali przed miejskim zgiełkiem. Miejsce to stało się też idealna pustelnią dla Morgana Delta – muzyka, którego twórczość dotychczas lądowała w szufladzie lub słyszała ją garstka osób na lokalnym gigu, ale którego udało się w końcu pokazać szerszej publiczności. Co prawda dosyć późno – bo w wieku 36 lat – ale za to w jakim stylu! Morgan Delt to rozsadzany przez nadmiar pomysłów debiut, który wpada do mózgu po paru sekundach, by zostać w nim na długie miesiące.
Zawartość krążka jest idealnym przykładem pełnego kontrastów ADHD rocka – stylu, który osiąga ostatnio wielką popularność. Album jest z jednej strony zanurzony w klasycznej psychedelii spod znaku The Byrds, Love, czy magicznego debiutu Floydów. Jednak z drugie strony Kalifornijczyk stara się trzymać rękę na pulsie, przyznając w ten sposób, że także obecnie powstaje masa świetnej muzy. W efekcie powoduje to totalne skołowanie słuchacza, który równocześnie odczuwa obecność starych wpływów i ducha czasów współczesnych.
Kolejnym mocnym atutem Morgan Delt pozostaje niezwykle bogata tekstura brzmienia. Ale to po części dzieło przypadku, gdyż muzyk przyznaje, że dodawał kolejne warstw, dopóki nie był zadowolony z efektu końcowego. Dodatkową sprawą, która wchodzi w grę, jest wnikliwa lektura krążków Ariela Pinka. Daje to niezwykle przyjemny efekt zapadania się coraz głębiej w morzu pogłosu i melodii oraz ogromną frajdę z odkrywania kolejnych smaczków.
Mimo kalejdoskopu wrażeń i całej tej złożoności to jednak płyta wręcz nieprzyzwoicie przebojowa, działająca na mózg jak psychedeliczna wata cukrowa, tak dobrze znana każdemu, kto choć trochę skosztował muzyki The Strawberry Alarm Clock czy The Peanut Butter Conspiracy. Kontakt z Morgan Delt nie powoduje jednak mdłości wywołanych nadmiarem muzycznego cukru. Nieustannie przebija się tu wszakże atmosfera obcowania z ciemną stroną kwasu, czego idealnym przykładem są Barbarian Kings lub Tropicana.
Swoim debiutem Morgan Delt zaliczył prawdziwe „wejście smoka” na scenie psychedelicznej. Album jest w zasadzie idealną opcją dla każdego muzycznego heada, który szuka nieustannych bodźców, skumulowanych w krótkiej, lekko ponad 30-minutowej dawce, niczym na klasycznych krążkach The Byrds. Ja już ostrze zęby na dostawę kolejnego materiału, który jest w trakcie tworzenia.
Jakub Gleń