Kino trashowe, w odróżnieniu od kina głównego nurtu, nie boi się eksploatować nawet najbardziej wykręconych pomysłów. Byli przecież Nazistowscy surferzy muszą umrzeć czy Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów, więc pomysł nakręcenia filmu o wojskowym oddziale, składającym się z wampirów, nie wydaje się przy takich tytułach niczym dziwnym. Niczym dziwnym nie wydaje się również to, że tego wyzwania podjął się kultowy w pewnych kręgach David A. Prior, twórca niemniej kultowego Żywego celu.
Nikaragua pogrążona jest właśnie w wojnie domowej. Pośród amerykańskich wojsk stacjonujących w okolicy, znajduje się batalion inny niż wszystkie, bo składa się na niego czwórka charyzmatycznych wampirów, którzy mieszkają w jaskini przyozdobionej flagami Konfederatów. Przypadek sprawia że w okolice konfliktu trafia także David (William Knight), korespondent wojenny, któremu podczas II Wojny Światowej szef feralnego batalionu złożył ofertę “You don’t want to live forever, do you?”.
Prior, jak zawsze, fetyszyzuje sprzęt wojskowy, sprawiając że militaria w jego filmach stają się naturalnym przedłużeniem mężczyzn. Wampiry zatem rzadko używają swoich nabytych przy przemianie mocy, bo wolą strzelać do wylewających się zewsząd żołdaków ze swoich wielkich karabinów. Raz na jakiś czas co prawda jeden z nich przebije na wylot ciało rzuconym nożem, czy złapie lecącą kulę gołą ręką, ale takich perełek jest dosłownie kilka.
Do Żywego celu nie ma nawet podjazdu, wszystko wydaje się tutaj o klasę niższe, jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało. Nie ma tutaj scen pokroju zjadania dżdżownic, czy nastawiania barku kamieniem, a pełno sekwencji tandetnego strzelania i rzucania grantów, które wyglądają co najmniej żałośnie.
Aktorstwo nie różni się od reszty filmów Priora, czyli mamy granie w jak najbardziej przerysowany sposób. By znaleźć potwierdzenie moich słów, wystarczy rzucić okiem na Walkera (Stephen Quadros), którego rola aroganckiego i rzucającego suchary wampiro-komandosa aż kłuje w oczy stereotypem.
I całe szczęście, bo wraz z szefem bandy, Hancockiem (David Parry), są jedynymi wyróżniającymi się postaciami, choć zapadają w pamięć również liderzy zła: gnębiący tubylców lider bojówki Vladimir (Roger Bayless) i wycięta z klubu BDSM Tara (Michi McGee). Ale jest to głównie zasługa tego, jak źle kreują swoje postaci.
Świat przedstawiony jest inny niż to, do czego przyzwyczaiły nas filmy i inne media związane z krwiopijcami. Światło słoneczne nie zamienia ich w skwierczące truchła, a przebite kołami po prostu wybuchają. Południowoamerykańska dżunga wygląda jak pierwszy lepszy lasek, a niektóre miejscówki użyte już były w innych filmach Priora, w tym złomowisko sprzętu wojskowego. Oczywiście wynika to z bardzo małego budżetu produkcji, ale scenografia tutaj akurat wyraźnie kontrastuje z umiejscowieniem fabuły.
Seans The Lost Platoon okazał się niestety rozczarowaniem, filmem który przy Żywym celu wydaje się popłuczynami. Choć nakręcony na początku lat 90-tych, posiada klimat produkowanych 10 lat wcześniej akcyjniaków, przeznaczanych od razu na rynek VHS. I to, oprócz kilku naprawdę niezłych scen, jest jedyny powód, dla którego można po tę produkcję sięgnąć. Prowizoryczne strzelaniny szybko nudzą, główny bohater wzbudza tyle sympatii co kawałek drewna znaleziony w lesie, a humor, choć się pojawia, wymaga wyłączenia połowy mózgu, żeby zadziałał. Nie jest to kinematograficzny masochizm, ale do klasyki kina śmieciowego też mu nie po drodze.
Oskar „Dziku” Dziki
Oryginalny tytuł: The Lost Platoon
Produkcja: USA, 1991
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 2,5/5
U mnie lektor czyta „Zagubiony batalion”
PolubieniePolubienie