
Żywe trupy wracają na salony, choć wydawać by się mogło, że nigdy z nich nie zeszły, wychodząc tylko na papierosa. A wszystko za sprawą nowego serialu będącego spin-offem bijącego rekordy popularności The Walking Dead. Czeka nas zatem kolejna fala żywej śmierci w znanym i lubianym uniwersum stworzonym przez Roberta Kirkmana. Ale zacznijmy od początku…
Jest rok 1967, George Romero wraz Johnem Russo kręcą autorski horror za $114 tysięcy, uważany w swoim czasie za film eksploatacyjny. Rok później rozbija on światowy box office, zarabiając około $40 mln i upowszechniając w popkulturze pojęcie zombie. Termin ten znany był już przed premierą Nocy żywych trupów, ale kojarzono go bardziej z haitańskimi obrzędami voodoo niż, jak u Romero, z ożywionymi zwłokami łaknącymi ludzkiego mięsa. Maszyna ruszyła, a po Nocy musiał nastać Świt i w końcu Dzień żywych trupów. Każdy wyreżyserowany przez Romero i każdy diametralnie się od siebie różniący.
Pierwszy epizod trylogii skupia się raczej na relacjach międzyludzkich w sytuacji skrajnego zagrożenia, a Świt żywych trupów to całkiem niegłupia satyra na konsumpcjonizm. Bezrozumne zombie włóczą się po wielkim supermarkecie, jakby kierowane ostatnimi podrygami inteligencji, każącej im robić to co najlepiej robili za życia, czyli włóczyć się bezrozumnie po supermarkecie. A ostatni film starej trylogii (podobnie do Gwiezdnych wojen) to historia walki rozumu z siłą fizyczną, tutaj pod postaciami naukowców i żołnierzy zamkniętych w bunkrze.
Tu pojawia się też Bub Sherman Howard, sympatyczny zombiak, który stał się z miejsca ulubieńcem fanów serii. Jednak dystopijna wizja świata wykreowana przez Romero ma także swoje dobre strony, bo filmy mistrza, jak i powstałe na jego patencie produkcje, uczą nas zachowania w sytuacji ogólnospołecznej anomii i anarchii. Może pominiemy tutaj włoskie odpowiedniki gatunku (Zombi 2, The Beyond, Cmentarzysko), które raczej pokazują nam jak obrzydliwe wygląda przebicie oka, czy wgryzanie się w łono własnej matki.
Po seansie Świtu żywych trupów wiemy już, że najlepszym miejscem na przeczekanie apokalipsy jest supermarket, a ludzie pełniący funkcje zaufania społecznego mogą okazać się gorsi, niż cała chmara zombie. I choć masowe powroty trupów to raczej fantastyka popularno nie-naukowa, scenariusz przedstawiony choćby w 28 dni później Danny’ego Boyle’a jest już bardziej prawdopodobny.
Mniejsza jednak o to, bo zombie towarzyszą nam dzisiaj na każdym etapie rozwoju. Małe dzieciaki strzelają na swoich tabletach groszkiem w nadciągające z prawej strony zwłoki, by w gimnazjum przerzucić się na poważniejsze gierki w tematyce zombie apokalipsy. A tych nam nie brakuje, od niegrywalnych gniotów po wysokobudżetowe produkcje, za którymi stoi rzesza ludzi, trupy wgryzły się w przemysł rozrywkowy tak mocno, że jeszcze przez długi czas przyjdzie nam żyć z tym ciężarem.
Wyobrażacie sobie zatem świat, w którym Romero nie nakręcił Nocy żywych trupów? A to zrobił właśnie Kirkman ze swoją nową produkcją, bo oglądając Fear the Walking Dead ciężko nie odnieść wrażenia, że jeden maraton z wybranymi filmami Romero mógłby zmienić całą historię o 180 stopni… w naszym świecie taka apokalipsa zakończyłaby się zanim w ogóle by się zaczęła.
Bohaterowie dzwonią z Iphone’ów, jeżdżą markowymi samochodami i noszą ciuchy popularnych sieci. Ale całą iluzję zabija fakt, że w tej popkulturze nie ma zombie. Wiem, że to uniwersum autorstwa Kirkmana i tylko on ma prawo w nie ingerować, a to po prostu drobne przemyślenia fana. Ciężko z tego punktu wywnioskować, jak mogło dojść do upadku cywilizacji i stanu, jaki widzimy w orginalnym The Walking Dead.

Jak powolne, ograniczone ruchowo oraz słabe fizycznie truchła mogły poradzić sobie z nowoczesną armią pełną broni, czołgów i odpowiednio przeszkoloną? Tego nie wiem i mam nadzieję, że kolejne odcinki nowego serialu mi to wyjaśnią. Póki co pokazano nam kilka ciekawych sytuacji, jak zamieszki domagającego się prawdy tłumu, czy ludzie przygotowywujący się na najgorsze. Ale oprócz tego z ekranu wylewają się głupoty.
Powtarzam, w prawdziwym świecie apokalipsa taka zakończyłaby się zanim w ogóle by się rozpoczęła. W drugim odcinku widzimy jak policja znajduje (prawdopodobnie) sposób na pokonanie zombie. Jednak w rzeczywistości, z dzisiejszym dostępem do komunikacji, metoda taka pojawiłaby się na Facebooku i YouTube zanim padłaby łączność.
Nie będe tutaj komentować biologicznej budowy żywego trupa w serialu, gdyż mijałoby się to totalnie z celem. Roznoszenie infekcji poprzez ugryzienie to chyba najprostsze do powstrzymania żródło pandemii, choć Kirkman zagrał w ciekawy sposób, umieszczając pierwiastek zombie dosłownie w każdym człowieku na Ziemi.
Ostatecznie, nie nasuwa mi się tutaj inne wytłumaczenie, niż boski gniew albo kosmici, bo to zawsze najlepsze rozwiązania. Serialowe czaszki zombie pękają od pierwszego lepszego uderzenia, a noże i śrubokręty przechodzą przez nie jak przez masło. Co innego należy powiedzieć o zębach, które z łatwością przegryzają materiał ubrań i niczym Turek w kebabie oddzielają mięso od ciała.
Każdy z nas ma za sobą conajmniej kilka filmów z zombie w roli głównej. U każdego z nas podniosły one statystykę przetrwania w wypadku apokalipsy o cenne kilka procent. Podziękujmy więc panu Romero za ocalenie świata! Mimo wytykania co rusz nowych błędów i tak wszyscy kochamy zombie. Kochamy obserwować zmagania ludzi walczących o życie w sytuacji, w której sami nie chcielibyśmy się znaleźć.
Zombie movies są na tyle uniwersalne, że znajdziemy filmy z dogłębną analizą społeczną, artystycznym zacięciem jak i czystą, nieskrępowaną rozwałką. Są komedie o zombie, gry, komiksy czy poradniki pomagające przeżyć ich natarcie i nic nie zapowiada rychłego końca epoki, w której popkulturą rządzą na wpół rozkładające się ciała kroczące powoli przez świat.
Tak jak kiedyś wampiry i wilkołaki, każde społeczeństwo ma swoje monstra. Kochamy je, bo gdyby się zastanowić, mają z nami więcej wspólnego niż się to wydaje, w końcu sceny ze Świtu żywych trupów widać co niedzielę w każdej galerii handlowej.
Oskar „Dziku” Dziki