Łowca androidów z 1982 roku to nie tylko klasyk i obiekt kultu, ale też tytuł dziwny. Obraz łączący skrajności. Pełen rozmachu, ale podejmujący bazowe kwestie filozoficzne. Ponury i przytłaczający, ale dający pewną nadzieję. Niby jest to adaptacja krótkiej powieści Phillipa K. Dicka, ale kto ją czytał, ten wie, że przejęto z niej tylko zarys fabuły, za to w tle skryto wiele pytań, które zadawał sobie autor powieści. Będąc więc “trochę z Dicka”, jest to dzieło “Dickiem wypełnione”.
Będąc filmem o facecie w świetnym płaszczu i z czadową spluwą, oblatującym L.A. policyjnym auto-lotem, pozostaje on medytacją na temat rozpadu. Rozpadu miasta, prawdy, planety, ale także pamięci, tożsamości czy wreszcie życia. Wszystkie te elementy stały się tu przedmiotami gry, handlu czy manipulacji. Jest to obraz o niewielkich walorach rozrywkowych, podany dobitnie na serio, ale także perfekcyjny miks SF i neo-noir.
Kto by pomyślał, że twór tak inny, odstający stanie się kanwą, na której oprą się twórcy komiksów, gier komputerowych czy powieściowych kontynuacji? Kto by pomyślał, że nawet teledysk Spice Girls nawiąże do tej pozycji?
Kiedy obejrzałem go po raz pierwszy, nie poruszył mnie ani nie zachwycił. Był zbyt zamglony, senny; nim zdążyłem się zorientować, piękne kadry rozwiały się i ruszyły napisy końcowe. Nie odczuwałem rozczarowania; raczej konfuzję i coś na kształt niedosytu sprzężonego z zaintrygowaniem.
Potem oglądałem go jeszcze wiele razy i znajdowałem w nim nowe warstwy, sensy, znaczenia; film ukryty pod filmem, gdyż poza bogactwem znaczeń obraz urzeka klimatem i wprowadza w trans. Ten ostatni jest wynikiem perfekcyjnego zespolenia treści i formy. Oto świat smutku, inercji i upadku przedstawiony w formie elektro-ballady.
Zasadniczo, nadal daję się porwać jego sennej atmosferze, sytuującej całość gdzieś pomiędzy rzeczowym przedstawieniem realnie wyglądającej przyszłości, a ponurą, poetycką i nieco deliryczną wizją agonii człowieczeństwa.
Minęły lata i powstała kontynuacja. Producentem obrazu został Ridley Scott, twórca pierwszej części, a za reżyserię wziął się Denis Villeneuve (Pogorzelisko, Labirynt, Wróg), filmowiec zdolny i ambitny – człowiek, który zna i czuje kino.
Kanadyjczyk swego widza stara się traktować poważnie. Jeśli film przyrównać do monologu, to Villeneuve cyzeluje wypowiedzi. Mówi w sposób przemyślany – powoli, ale wyraźnie. Daje poczucie obcowania z kinem serio – bez komiksowych chwytów, bez mrugania okiem do widza, czy parciem na wykręcenie mu siatkówki jakimś komputerowym esem-floresem. Jego filmy są sugestywne, klimatyczne i niegłupie, ale bronią się głównie stylem.
Mrok jest u niego gęsty i doszlifowany; znacznie podrasowuje fabuły. Te jednak nowych lądów nie odkrywają. Villeneuve wiedział, na co się porywa. Dostał szansę na kontynuację wielkiego filmu, który ma oddanych wyznawców na całym świecie. Sam jest jednym z nich, postanowił więc oddać mu hołd, korzystając z perfekcyjnie stworzonego świata, jednocześnie poszerzając go i nadając mu nowe odcienie.

Nie tracę energii na lamentowanie nad zalewem sequeli czy z remake’ów. Są one obecnie czymś tak naturalnym, jak wszędobylskie reklamy w internecie. Na żaden nie czekam, ale niektóre oglądam. Czasami bywa nieźle. Taki Trainspotting 2 okazał się całkiem udany, ale nowe Terminatory są koszmarne.
Wolałbym, żeby nikt nie dopowiadał historii z Łowcy androidów, a jednak stało się, więc nie mogłem przegapić obejrzenia filmu na dużym ekranie. Uznałem, że jeśli zapewni mi choć cień zachwytu znanego z jedynki, to warto poświęcić mu swój czas. Chciałem trochę magii; choć trochę. Udało się.
K. jest replikantem. Pracuje dla policji, usuwając androidów starszego typu. Żyje z hologramem, dającym mu złudzenie przebywania z prawdziwą kobietą. Jest obywatelem drugiej kategorii; powszechnie nazywa się go androdupkiem i jeśli ujawni niepokojące cechy, zostanie zlikwidowany. Pozostaje jednak posłuszny systemowi. Do czasu, w trakcie śledztwa odkryje bowiem fakty, które odnoszą się do jego przeszłości, a jednocześnie mogą wywołać wielkie zawirowania społeczne. K. postanawia dotrzeć do prawdy.
Ten film robi wrażenie. Wyszło dobrze, chwilami wręcz porywająco. Jeśli masz w sobie otwartość na SF, z pewnością poczujesz to przyjemne łaskotanie, świadczące o tym, że wnikasz w niesamowity świat. Zawieszasz niewiarę i zaczyna się podróż. Oto kreacja sugestywna i bogata.
Świat przedstawiony to wypadkowa szacunku dla oryginału i rozsądnego używania najnowocześniejszej techniki. Wizualna miazga! Villeneuve to rzemieślnik tak sprawny, że można go pomylić z artystą. Nowym Kubrickiem nie będzie, ale ma nam sporo do zaoferowania.
Jest artystą zbyt świadomym, żeby wejść w świat Scotta z buciorami i przerobić na stragan z pirotechniczno-kaskaderską rozpustą. Nie celuje też w tutti frutti rodem z nowego Ghost in the Shell, gdzie brokat, plastik i choinkowe kolory miały tworzyć ”piekło przyszłości”, a tworzyły tylko nędzę wyobraźni.

Bez wahania mogę uznać, że świat z BR2049 to najlepsza kreacja SF, jaką widziałem od lat. Ten świat najpierw przekonuje, potem oszałamia. Żadnego szarżowania, żadnej przypadkowości. Sto pięćdziesiąt milionów zielonych pozwoliło na stworzenie wizji porywającej. Myślę, że nawet kurz, pył czy mgła kosztowały tu fortunę i “rzeźbiono” je godzinami w imię bożka perfekcyjnej zawiesistości.
Ponownie trafiamy do miasta, które tonie w mroku. Ciemne, monumentalne budynki górują nad zatłoczonymi ulicami, gdzie przepływa gęsty tłum. Szarzyznę rozświetlają neony i barwne, kolosalnych rozmiarów reklamy. Reżyser wraz z operatorem, Rogerem Deakinsem, w oczywisty sposób nawiązują do kreacji Scotta, ale dodają sporo od siebie. Pomarańczowe filtry w scenach poza miastem, większy ascetyzm kadrów czy zastąpienie deszczu opadami śniegu – to nowe elementy.
Jest malarsko, ale w nieco inny sposób niż w przypadku pierwszej części. Villeneuve woli powolne zbliżenia na nieruchome lub stosunkowo statyczne obiekty; preferuje długie loty nad miastem ponad wnikanie w zróżnicowany etnicznie, wyobcowany tłum. Lubi kontemplację pustych przestrzeni, strzelistych brył; woli nas oprowadzać po wielkich, ascetycznych biurach, niż po ulicy. Bardzo chętnie obserwuje też miasto z góry, eksponując jego ponurą, niesamowitą architekturę.
Kamera opowiada o brudnym, rozpadającym się świecie, ale stara się ujmować wszystko w czystych, precyzyjnych kadrach. Widać tu wpływy stylu Tarkowskiego, co jak najbardziej sprawdza się w tym ponurym, poważnym i jakby niedzisiejszym materiale.
Mamy tu do czynienia z operatorskim majstersztykiem, co – przynajmniej w tym względzie – czyni z filmu godną kontynuacją starego tytułu. Efekty specjalne mają tu być częścią tła. Dopasowane są do wydźwięku całości. Nie wybiegają przed szereg, co nie przeszkadza im zwalać nam szczęki na kinową podłogę. Pirotechniki tu niewiele – czasami coś wybuchnie, ktoś wystrzeli. Pojazd głównego bohatera wygląda i lata przekonująco nad przekonującym miastem. L.A. – majestat upadku – rzuca na nas dziwny czar. Więc… rozumiecie już?

Ten film wybiera raczej opcję kontemplowania ciszy przed burzą, niż wrzucania widza w środek tejże. Akcja toczy się powoli; sceny mają często rytm skupiony wokół eksploracji klimatycznych lokacji. Dostajemy tutaj wizualną ucztę – tym bardziej intensywną, im wolniej Villeneuve prowadzi narrację.
Okazało się, że nie było potrzeby niewolniczego trzymania się wizji Scotta, żeby nadal pozostać w ramach zapoczątkowanego przez niego uniwersum. To wciąż ten sam świat, ale widziany przez inną osobę; inaczej rozkładającą akcenty, ale zachowującą szacunek względem oryginału.
Czujemy się, jakbyśmy powoli poznawali świat przedstawiony. Nasiąkali nim, zamiast – jak to zwykle bywa we współczesnym kinie, kręconym pod szyldem ADHD i kultu napojów energetyzujących – wskakiwali w jego środek, wirując, z dwiema spluwami w dłoniach i zmieniając magazynki w locie. Klimat jest i to byczy, ale co z fabułą?
Pod tym względem twórcy wyszli z twarzą, ale nie bez zastrzeżeń. Dwaj scenarzyści (w tym autor tekstu do jedynki) postarali się o historię parującą pesymizmem i pełną dysonansów. Oto apokalipsa wielopłaszczyznowa. Do łask wraca niewolnictwo i szowinizm (czym innym jest wysługiwanie się syntetycznymi ludźmi przy jednoczesnej pogardzie dla nich?).
Coraz trudniej odróżnić to, co prawdziwe, od tego, co sztuczne. Sprawcy całego zamieszania, ludzie, zdają się zainteresowani zachowaniem status quo. Chcą pozostać na szczycie bio-drabiny, jednocześnie bawiąc się w boga i tworząc coraz wymyślniejsze zabawki. System jest bezlitosny dla swych niewolników, a korporacja zdaje się mieć jeszcze większą władzę i możliwości niż policja. Na ulicach czuć alienację i kalkulację – każdy chce przeżyć i coś ugrać.
Nie widać tu żadnych nowych tropów czy pytań, które nie pojawiłyby się w pierwszej części (czy – tym bardziej – twórczości Dicka). Można raczej mówić o pewnej aktualizacji. Villeneuve nakłada na wszystko jeszcze większy filtr niepewności. Nic nie jest tu pewne poza tym, że świat coraz bardziej się odczłowiecza.
Przyglądamy się paradoksom. K., sztuczny człowiek zmuszony do ścigania innych sztucznych ludzi przez bezlitosny (nieludzki) system, jest związany emocjonalnie tylko z Joi – piękną, wrażliwą kobietą, która jest produktem, powszechnie dostępnym hologramem, ucieleśniającym wyobrażenie parnerki idealnej. Fabuła zdaje się naturalnie i bez zgrzytów wyrastać z poprzednika, ale raczej rozszerza niż pogłębia to, co pokazał światu Scott.
Jak wypadło na tym tle aktorstwo? Na pewno zadbano o to, żeby film ciągnęły młode i względnie młode osoby. Ryan Gosling i Jared Leto – obaj w wieku, w którym jeszcze można ściągać sporo fanek do kina (wciąż będących w wieku, kiedy się chodzi do kina) – stanowią tu główny wabik.
Ten pierwszy gra tu na „autystycznego zbitego psa”, stara się być możliwie nieprzejrzysty i odległy widzowi, ale ostatecznie czuć, że to nasz pozytywny, wrażliwy chłopiec w świecie kłamstwa i męki. Jego gra wywołuje we mnie ambiwalentne uczucia i jeśli ją “kupuję”, to tylko połowicznie i na chwilę. Nie niweluje ona dramatyzmu historii, ale nie jestem pewien, czy go pogłębia.
Na pewno nie ma tu mowy o jakiejś potwornej wpadce obsadowej i być może drugi seans filmu ujawni, czy K. stanowi godnego następcę Deckarda (ten zresztą też był zagrany na dwóch zbolałych minach przez – podobno – bardzo zniechęconego Forda, który źle znosił artystyczny kierunek, jaki obrał projekt).
Jared Leto w roli Wallace’a, genialnego producenta “sztuczniaków”, jest za to generatorem pompatycznych monologów. Oto pretensjonalny hipster, który przemawia jak natchniony demiurg, ale nie wypowie ani jednego zdania w rodzaju: napiłbym się kawy. W porównaniu z Tyrellem z obrazu Scotta, który także wydawał się dziwakiem z kompleksem boga, ale potrafił zaintrygować, wypada raczej nieciekawie (na myśl sam rzuca się cytat z BoJacka: „Nikt go nie chce, ale wszędzie go pełno” jako porównanie do zielonego melona).

W roli Joi – holograficznej towarzyszki K – wystąpiła Ładna Twarz. Jest ona młoda i faktycznie ładna, ale już nie pamiętam, jak wygląda. Jestem za to pewien, że jej kreacja zniknie w czasie jak makijaż firmy Oriflame w deszczu. A szkoda, bo wątek relacji sztucznego człowieka i hologramu stwarzał tu ciekawe możliwości. Mógł zasiać niepokój, zaintrygować, zostawić widza z istotnymi pytaniami.
Te ostatnie, oczywiście, kołaczą się w głowie, ale niezwykłość sytuacji – uczucie (?) między produktem a produktem – nie zyskała na ekranie odpowiedniej głębi. Zabrakło pomysłu na ten wątek, do którego przydałoby się coś z kubrickowskiego spojrzenia na świat lub – zwyczajnie – większej otwartości na pół-tony. Niezła jest Sylvia Hoeks w roli Luv – pomocnicy Wallace’a, a właściwie jego zdalnie sterowanej broni. Szybka, zabójcza i zagadkowa. Prawdziwy przecinak z charakterem.
Dobrze wypadł Harrison Ford. Wprawiony w rolach wszelkiej maści kozaków, obecnie – już znacznie starszy – w pełni przekonuje jako osamotniony wygnaniec, mocno wygaszony, choć wciąż potrafiący solidnie dać w pysk. Ford nie próbuje ścigać się z młodymi. Ma zmęczony głos, zmęczoną twarz i dobrze się odnajduje w wizji Villeneuve’a.
Nie do końca wychodząc z roli twardziela, emocjonalnie podrasowuje całość. Jest to rola nasączona melancholią i dramatyczna, acz pozbawiona bombastycznej przesady. Ford pokazuje tu młodym, że istotne frazy można wypowiadać bez popadania w teatralną manierę.

Czy równie dobrze sprawdza się muzyka? Ścieżka dźwiękowa z jedynki otoczona jest kultem. Vangelis stworzył ilustrację, która dopełniała ekranową historię, przydając jej blasku. Z drugiej strony rzucała równie duży czar oderwana od filmu (czyż nie uruchamia jednocześnie kanonady obrazów z Łowcy androidów u każdego, kto jej słucha?).
Pałeczkę po Vangelisie przejęli Hans Zimmer, gwiazda muzyki filmowej, i Benjamin Wallfisch, twórca młodszy, o mniejszym dorobku. Efekt ich współpracy rozczarowuje. Z całą pewnością tej ilustracji nie grozi żadna większa kultowość. Mamy oto inżynierię dźwięku wprost z taśmy faceta, który produkuje tyle muzyki filmowej, że pewnie nie ma czasu oddychać. Vangelis podbijał ekranową akcję i świetnie wypadał na płycie, a Zimmer wraz z kompanem przytłacza i nierzadko męczy.
Ich muzyka jest zbyt głośna i inwazyjna, żeby można było ją nazwać klimatyczną, a wyciągnięcie jej poza kontekst filmu ujawnia mało odkrywczą defiladę trzasków i pomruków, gdzie jeszcze silniej ujawnia swoją rolę ciężkiej tapety, tak typowej dla nowego typu kina czy gier komputerowych. Niezbyt świeży ambient i industrialne oczywistości oraz jakieś chorały rodem z katakumb – oto składowe tej pracy.
Najciekawiej dzieje się, kiedy Zimmer z kolegą trawestują motywy Vangelisa. Ale to tylko momenty, bo cała reszta ani nie rzuca uroku, ani nie wytycza nowych ścieżek. I razi do tego odczłowieczeniem.
Vangelis – Tears in Rain
Pozostaje żałować, że Johan Johansson, stały współpracownik Villeneuve’a i autor o nieco subtelniejszym warsztacie, został zwolniony z pracy nad tym projektem. Mam wrażenie, że właśnie on mógłby opowiedzieć o nieludzkim świecie za pomocą mniej mechanicznych sztuczek.
Nie mogę się również pozbyć wątpliwości co do innych składowych. Zabrakło klimatu noir. Dostajemy wprawdzie miks SF z kryminałem, ale niekoniecznie czarnym. O ile nastrój oryginału mógłbym uznać za bluesowo-jazzujący i wręcz ociekający odwołaniami do noir, tutaj mamy drylujący, pełen sprzężęń świat postapo.
Z oryginału wylewało się poczucie rezygnacji i smutku, tutaj dominuje zaś poczucie zagrożenia i spętania przez system. To istotne przesunięcie akcentów. Nie można jednak powiedzieć, że złe. Villeneuve wybrał po prostu inną drogę, niż Scott, i pchnął w jej kierunku projekt, trzymając ster pewną ręką.
Blade Runner 2049 (Soundtrack)
Z całą pewnością zabrakło mi za to w BR2049 jakiejś naprawdę mocnej sceny. W pierwszej części było ich co najmniej kilka. Jak choćby ta – rozegrana w zwolnionym tempie – w której Deckard strzela w plecy uciekającej Zorze, a ta wpada w kolejne tafle szkła na sklepowej wystawie, czemu towarzyszy gorzki w posmaku elektroniczny blues.
Kobieta biegnie, krwawiąc, a wokół niej trzepoczą jak skrzydła poły jej gumowego stroju. Słyszymy dźwięk tłuczonego szkła, wystrzały i bicie jej serca. W końcu pada w blasku neonów i bicie ustaje, a my oglądamy Deckarda stojącego w padającym śniegu z miną gościa, który nie może znieść już świata ani siebie. Ta scena wypalała, drążyła. Dotykała do żywego. W BR2049 znajdziemy wiele pięknych ujęć i mocnych konfrontacji, ale niczego o tej sile rażenia.
Niemniej nie pamiętam, kiedy ostatnio dałem się ponieść atmosferze, kreacji, wejść w świat przedstawiony po uszy, a potem – po napisach końcowych – mieć żal, że to już koniec. Ten film trwa dwie i pół godziny, ale nie mam pojęcia, kiedy minęły. Jest to więc pod wieloma względami duży tytuł. Bardzo wystawny i co najmniej niegłupi. Niedoskonały, ale wielce pociągający.

Wiem z całą pewnością, że obejrzę go co najmniej jeszcze raz, by ponownie zakosztować świetnego klimatu, a także po to, żeby dać szansę pewnym scenom czy dialogom, które być może zmienią mój odbiór całości. Mając w pamięci to, jak ewoluował we mnie obraz jedynki podczas kolejnych seansów – wiem, że zdarzyć może się wiele, naprawdę wiele. Kto wie, może nawet polubię Goslinga.
Tomasz Bot