Ciężko tak naprawdę pisać recenzje eksploitów bez zachowania pewnego dystansu. Przy oglądaniu niskobudżetowych klasyków należy bowiem z góry założyć, że scenariusz będzie głupawy, aktorstwo kiepskie, zdjęcia tanie, a jeśli pojawią się jakieś efekty specjalne, będą wywoływały gigantyczne salwy śmiechu. Witajcie w świecie kina klasy B, który odwiedzają głównie potheadzi i geeki na tyle zdeterminowani, by z zaangażowaniem oglądać film do końca. A to tyczy się także Zety One, przed obejrzeniem której dobry joint może uratować wam życie.
Lata ’60 były nośnym czasem dla artystycznej i finansowej kreatywności na polu filmowym i mimo że wiele z tych dziwacznych artefaktów zostało wyrzuconych do kosza lub odstawionych na półkę po kilku pokazach, z czasem ich rzadkość stworzyła specyficzny kult. Możecie nazwać to kulturą filmów kultowych, wygrzebaniem rzadkości czy polowaniem na filmy nie do zdobycia, ale niektórzy ludzie po prostu znajdują perwersyjną przyjemność w odkrywaniu czegoś, co widziało niewielu, nawet jeśli jest to niekwestionowane gówno w rodzaju Astro Zombies czy Hellcats.
Całe szczęście, Zeta One daje radę w swojej klasie, będąc przedziwnym miksem spysploitation i sexploitation, bijącym pianę wokół absurdalnych wątków sci-fi, z nienajgorszym aktorstwem, jakie zdarzy ci się zobaczyć i bardzo gorącymi panienkami. Ten brytyjski skarb został nakręcony w Camden Studios w Londynie, kiedy stolica wciąż była pod wpływem kwasowych wibracji, stąd obecna w filmie pop psychedeliczna aura dodaje mu swoistego, impresjonistycznego uroku. A ten jest doceniany przez fandom kina eksploatacji, wiecznie szukający dziwactw wszelkiego rodzaju – im dziwniej, tym lepiej.
Akcja zostaje zaprezentowana w formie zgrabnej introspekcji – poznajemy ją przez tajnego agenta Jamesa Worda, który właśnie ukończył najbardziej niezwykłą misję w swoim życiu. Z woli Jej Królewskiej Mości rozkazano mu dowiedzieć się co planuje znany przestępca Majour Dourbain, który właśnie wykonał kilka ruchów na mieście próbując namierzyć tajemniczą Zetę i spotkał się ze znaną striptizerką w północnym Londynie. W miarę jak akcja posuwa się do przodu, dowiadujemy się, że szuka on Zety One – kosmicznego królestwa z innego wymiaru, zamieszkanego wyłącznie przez kobiety, które zostały porwane z Ziemi i po praniu mózgu służą teraz swojej boskiej blond królowej: Zecie (Dawn Addams). A Majour Dourbain ma z nią poważną kosę i pragnie zniszczyć tę oazę feministycznej supermocy.
Nie ma jednak sensu zagłębiać się w scenariusz, jako że Zeta One ma mało, jeśli w ogóle ma jakieś walory artystyczne (naprawdę?). Reżyser Michael Cort położył za to silny nacisk na psychedeliczno-futurystyczną estetykę, montując swoje dziełko w rodzaj kolorowego bricolage’u roznegliżowanych panienek, szyku w stylu mod, absurdalnych scen akcji i okazjonalnych kwaśnych efektów tj. nagie, kobiece ciało szybujące poprzez rytmicznie pulsującą przestrzeń (oczywiście, nie bez powodu). Tymczasem James Word pogrywa sobie w rozbieranego pokera i paraduje w gumiakach – nie muszę dodawać, że są to elementy, które na pewno docenią koneserzy.
W istocie, dlaczego nie skosztować tego sex-kosmiczno-szpiegowskiego koktajlu, który posiada bardzo ciekawy soundtrack w klimatach psych/fusion. A w końcu film niesie nagrodę samą w sobie dla łowców vintage’owych nimfetek – nagie piersi leją się gęsto, a niektóre są wyjątkowo smakowite i można do tego zobaczyć znaną swego czasu skandynawską modelkę: Yutte Stensgaard. Obraz serwuje również sporą dawkę specyficznego, eksploatacyjnego humoru, tak więc jeśli odpowiada ci konwencja, koniecznie musisz zabawić się z Zetą One.
Conradino Beb
Znany pod tytułami: Zeta One / The Love Factor
Produkcja: Wielka Brytania, 1969
Dystrybucja w Polsce: Magivanga Vaults
Ocena MGV: 3/5