Przeszło półtora roku temu miałem okazję zobaczyć Merkabah w lubelskiej Tekturze. Mimo słabego nagłośnienia, pośród lawiny sprzężeń, dało się poczuć nową wibrację w muzyce warszawskiego kwintetu. Po kilkunastu miesiącach, gdy Moloch trafił do sprzedaży, słychać z jak ogromną konsekwencją i wyobraźnią Merkabah podążyli obraną ścieżką.
Decydującym czynnikiem, który odróżnia poprzedni album A Lament For The Lamb od nowego krążka, jest brzmienie. Prog rockową klarowność w dużej mierze zastąpiono mięsistą, organiczną teksturą, której głębia kryje się w gęstych niczym aramejskie kadzidła, psychodelicznych tłach i wykończeniach.
Wszystko nie jest tak samo oczywiste, jak wydaje się na początku. Album trzeba odsłuchać kilka razy, aby móc w pełni się nim rozkoszować i zagłębić w jego starożytną, semicką otoczkę.
Szukając punktów odniesienia w stosunku do Molocha, moja uwaga instynktownie skierowała się ku jazzcore’owej klasyce Niestety, Assassins of God, NoMeansNo oraz Victims of Family okazały się zbyt rockowe, mimo całej swojej abstrakcyjności.
Natomiast muzyka nieodżałowanego Alboth! jest aż nadto chłodna w swoim brzmieniu, w porównaniu do skąpanego w cieple bliskowschodniego słońca i gorącym oddechu nowego albumu Merkabah.
O wiele trafniejsze wydaje mi się spojrzenie na nowe dokonanie warszawskiej kapeli poprzez pryzmat francusko-belgijskiej odnogi Rock In Opposition. Mroczny sound Art Zoyd, Universe Zero oraz Shub Niggurath idealnie koresponduje z tym co usłyszmy na Molochu.
Lecz nie ograniczajmy się tylko do brzmienia! Potężne, zbiorowe erupcje zespołu, m.in. w Hilasterion, mogłyby spokojnie znaleźć się na Heresie. Natomiast niepokojące, elektroniczne pulsacje Hymnu lub Lille Vies Ager bez problemu stanowiłby integralną część Phase 4.
Zespół prowadzi nas jednak zasadniczo w głąb betonowej dżungli, w której przy wątłym świetle miasta odprawiają rytuały ICE i GOD. Hipnotyczny industrialno-dubowy beat, przeszywający saksofon, czy psychedeliczny hałas gitary, mogą być jednym z elementów, które odcisnęły piętno na muzykach Merkabah.
Moloch jest bez wątpienia albumem wielowątkowym, uciekającym łatwej definicji. Z jednej strony można go odbierać jako próbę wyjścia poza post-metalową szufladkę, którą swoim wizjonerstwem zdominowało Neurosis. Próbę owocną, gdyż dokonaną z pomocą rozwiązań z kręgu RIO.
Z drugiej strony Merkabah przypomina, że Broadrick to nie tylko Godlfesh i płaczliwe Jesu, a (może?) przede wszystkim jego odważne kolaboracje z Kevinem Martinem. Na nowym albumie słychać, że muzycy są kreatywnie zainspirowani dobrymi wzorami. W przypadku kolejnego krążka zdziwieniem byłby brak zaskoczenia.
Jakub Gleń