Hunter S. Thompson: dobry doktor mówi wszystko… o Carterze, kokainie, adrenalinie i narodzinach dziennikarstwa gonzo [Ron Rosenbaum / High Times]

High Times #25, wrzesień 1977

Huntera S. Thompsona spotkałem po raz pierwszy w 1970 podczas rejsu jachtowego Pucharu Ameryki, podczas którego Hunter wynajął duży jacht i przygotowywał się nim własnie do pożeglowania, ile fabryka da, w sam środek wyścigu. (Było to tuż po jego spektakularnym, ale przegranym starcie na urząd szeryfa Aspen w Colorado z ramienia „Kapitalistycznej Siły Frików”.1) Kiedy wkroczyłem na pokład jego ogromnej łodzi, zauważyłem że Thompson zainstalował się już na mostku oficerskim żując garść pigułek z psylocybiną i z ubawem obserwując zażenowanie sztywnego establishmentu portu w Newport.

Nigdy nie udało nam się skrzyżować kursu z zawodnikami wyścigu, a magazyn Scanlan’s zbankrutował zanim Hunter opisał cale fiasko, ale nauczyłem się jednej rzeczy: to jest koleś, który rozumie znaczenie perspektywy. Jeździł z Hell’s Angels i dostał konkretne bicie w trakcie wykształcania swojej unikalnej perspektywy na klub. Prowadził samochód, swój system krwionośny i mózg pełen niebezpiecznych dragów, aby opisać konferencję skrajnie wrogich dragom prokuratorów okręgowych, a następnie zamienił to doświadczenie w Lęk i odrazę w Las Vegas, genialne stadium ciemnej strony kultury dragowej, przypadające na czas szczytu sprawowania władzy przez Nixona.

Kiedy opisywał wybory prezydenckie w 1972 jako korespondent polityczny magazynu Rolling Stone, jego unikalne, dedlajnowo-dragowe dziennikarstwo gonzo – opatentowany miks paranoi, koszmaru, nieustępliwości i czarnego humoru – sprawiło, że agentów specjalnych opanowały lęk i odraza w wyścigu wyborczym. Od tego czasu Thompson stał się kimś w rodzaju bohatera narodowego, którego eksploatację jako „wujka Duke’a” w postaci komiksu Doonesbury2 śledzą miliony ludzi.

W tym roku Thompson zyskał jednak kolejną, niecodzienną, choć zupełnie inną perspektywę: mówi się dookoła, że przeniknął do otoczenia samego Jimmy’ego Cartera i stał się mu bardzo bliski od momentu, kiedy usłyszał legendarną obecnie przemowę z okazji Dnia Prawa w 1974.3 Ale co dziwne, w tym roku jest więcej artykułów spekulujących na temat Thompsona – jego stosunków z Jimmym Carterem i Jannem Wennerem – niż pisanych przez niego samego. Aż do dzisiaj nigdy nie ukazał swojej własnej perspektywy.

Ron Rosenbaum: Jak zmienił się twój stosunek do polityki od czasu, gdy napisałeś Fear and Loathing on the Campaign Trail na temat wybórów prezydenckich w 1972.

Hunter S. Thompson: Sądzę, że po ’72 zaczęło się we mnie rodzić uczucie, iż przywiązanie ideologiczne do prezydenta, czy urzędu prezydenta jest bardzo niebezpieczne. W mojej opinii prezydent powinien być biznesmenem; prawdopodobnie powinien być zatrudniany. To się zaczęło od Kennedy’ego, kiedy w pewien sposób związałeś się emocjonalnie z prezydentem i bardzo ważne stało się, żeby zgadzał się z tobą, a ty z nim, żebyś wiedział, że jest po twojej stronie. Obecnie mam w dupie czy prezydent jest po mojej stronie tak długo, jak zostawia mnie w spokoju, nie wysyła na wojnę czy nie próbuje przymknąć. Prezydent powinien zająć się interesem, kierować kramem i zostawić ludzi w spokoju.

RR: Wykształciłeś więc teorię zmęczenia walki z Białym Domem?

HST: Sądzę, że straciłem poczucie, iż sprawą życia lub śmierci jest to czy ktoś zostaje wybrany na taki, czy inny urząd i w ogóle. Może to to kwestia utraty wiary w ideologię albo polityków – czy też oba naraz. Carter jest egomaniakiem – jak sądzę – co jest dobre, gdyż ma przed sobą odrażający przykład tego, co mogłoby się stać, gdyby spierdolił sprawę. Osobiście wolałbym nie pójść drogą Nixona i nie chciałby tego także sam Carter. Ma cały szereg precedensów, które powinny go uczulić – Watergate, Wietnam, Zatoka Świń – i sądzę, że jest bardzo świadomy tego, iż nawet najmniejsza blaga z jego strony może eksplodować w coś, co skrzywi jego obraz na zawsze w tekstach historycznych, czytanych przez następne pokolenie… jeśli nadejdzie następne pokolenie.

Nie sądzę, żeby Carter dbał o to czy jest postrzegany jako liberalny, czy konserwatywny prezydent, ale ma dla niego znaczenie to, czy jest postrzegany – przez dzisiejszych wyborców i jutrzejszych historyków – jako dobry prezydent. Nie po to brał udział w tym dziwnym tripie Horatio Algera z Plains w stanie Georgia do Białego Domu, żeby dać sobie związać kostki garstce oszustów i obiboków w Kongresie. A to się właśnie teraz stanie i ci goście poważnie się mylą, jeśli zakładają iż mają do czynienia z kolejnym, politycznym lawirantem, który w istocie jest tak naprawdę fanatykiem. Jimmy Carter naprawdę pokłada w coś wiarę i nie chcesz krzyżować ścieżki z tego rodzaju ludźmi przez przypadek.

Nie mówię tego w obronie człowieka, ale jedynie po to, by uświadomić każdemu w Kongresie i wszędzie indziej – ludziom, którzy będą mieli do czynienia z Jimmym Carterem – że powinni zmusić się do zrozumienia prawdziwej natury bestii, którą mają ochotę spotkać. On odbiera na zupełnie innej fali niż większość ludzi w Waszyngtonie. To jeden z powodów, dla których jest prezydentem, a także jedna z pierwszych rzeczy, które zauważyłem, kiedy spotkałem go w Georgii, w 1974 – kompletny brak szacunku dla politycznej definicji konwencjonalnych ideologii.

Jego koncept populistycznej polityki jest bardzo dziwnym miksem totalnego pragmatyzmu i niemal religijnego idealizmu, który od czasu do czasu – przynajmniej dla mnie, a szczególnie kiedy słucham taśm z rozmowami, które przeprowadziłem z nim w 1974 i 1975 – czyni z niego kolesia, balnsującego na granicy anarchizmu… co jest powodem, dla którego zainteresował mnie od samego początku i wciąż interesuje. Jimmy Carter jest prawdziwym oryginałem albo był przynajmniej do momentu, gdy został wybrany na prezydenta. Tylko Bóg wie, kim jest teraz i w co może się przeistoczyć, kiedy poczuje, że jest wrabiany przez Kongres, Kreml, Standard Oil czy kogokolwiek innego. Nie będzie spisywał swoich wrogów na kartce papieru, ale tylko dlatego, że nie musi; ma pamięć jak skomputeryzowany słoń.

RR: Czy kiedykolwiek utożsamiałeś się z ideologią w sensie bycia liberałem, konserwatystą… czy też byłeś cały czas anarchistą?

HST: Zawsze uważałem się zasadniczo za anarchistę, przynajmniej w teorii, ale od czasu do czasu musisz wyjść z szafy i skonfrontować się z rzeczywistością. Interesuję się polityką, ale nie jako ideologią lecz jako sztuką samoobrony – tego właśnie nauczyłem się w Chicago.4 Zrozumiałem, że nie możesz pozwolić sobie na odwrócenie się tyłem do szakali, gdyż zgotują ci wtedy piekło – wpadną w szał i przerobią cię na galaretkę – a będą mieli do tego władzę. Kiedy poczuję, że konieczny jest powrót do polityki, zrobię to albo pisząc, albo bezpośrednio w niej uczestnicząc. Ale tak długo, jak nie jest to konieczne, są znacznie lepsze sposoby spędzania czasu. Kup sobie melinę opiumową w Singapurze albo burdel gdzieś w Maine, możesz też zostać zawodowym zabójcą w Rodezji albo Judaszem-kozłem ofiarnym w rejonie Złotego Trójkąta. Dokładnie, zawodowym żołnierzem, profesjonalnym geekiem, który zrobi wszystko dla pieniędzy.

RR: Zostałeś mocno skrytykowany za twój entuzjazm na przemówienie Cartera z okazji Dnia Prawa w Athens, w Georgii. Czy wciąż lubisz Cartera?

HST: W porównaniu z innymi politykami wciąż lubię Cartera. Czy się z nim zgadzam na temat wszystkiego, to zupełnie inna sprawa. Wsadziłby mnie natychmiast do więzienia, gdyby zobaczył, że wciągam kokainę na jego oczach. Jednak nie poszedłby za mną do łazienki, żeby złapać mnie, jak wciągam. Chodzi o tego rodzaju małe rzeczy.

RR: W tym przemówieniu z okazji Dnia Prawa Carter zacytował Boba Dylana. Czy naprawdę sądzisz, że Carter lubi muzykę Boba Dylana w tym samym sensie, co my?

HST: Sluchałem płyt Boba Dylana w jego domu, ale głównie ponieważ jego syn ma je w kolekcji. Nie sądzę, że Carter wchodzi po schodach do sypialni w nocy i czyta Biblię słuchając Highway 61.

RR: Dlaczego nie napisałeś nic na temat Cartera i wyścigu wyborczego w ’76?

HST: Chciałem napisać książkę na temat kampanii w ’76, ale kiedy robiłem risercz, zacząłem się robić nerwowy. Zdałem sobie sprawę, że jeśli napiszę kolejną książkę na temat kampanii wyborczej, wpadnę w pułapkę.

Byłem najbardziej oczywistym dziennikarzem – publikując swoją książkę na temat kampanii w ’72 – żeby odziedziczyć rolę Teddy’ego White’a5 jako bestsellerowego kronikarza kampanii prezydenckich. Zamknąłbym się w polityce wewnętrznej jako stylu życia nie wspominając o tym, że stałoby się to moim głównym źródłem utrzymania…. a nie ma sposobu, żeby grać tego rodzaju rolę waszyngtońskiego czarownika z Woody Creek w Colorado. Musiałbym się przeprowadzić do Waszyngtonu lub przynajmniej do Nowego Jorku… i Jezu, życie jest za krótkie na tego rodzaju ochotniczą agonię. Bardzo się nagimnastykowałem, żeby żyć, gdzie żyję, wciąż mieć jakiś dochód i nie chcę tego porzucać, jeśli naprawdę nie muszę. Przeprowadziłem się do Waszyngtonu w 1972 na rok i to był koszmar.

Tak, zdecydowanie była pokusa, żeby napisać kolejną książkę na temat kampanii – szczególnie za konkretną sumkę, wypłaconą z góry – ale nawet wtedy, gdy miałem przed oczami tą całą kasę, wiedziałem że byłaby to nieodwracalna pomyłka. Skonfrontowałem się jednak z rzeczywistością dopiero w momencie, kiedy zacząłem opisywać kampanię. Skończyło się to jednak po dwóch dniach pobytu w New Hampshire, kiedy zdałem sobie ostatecznie sprawę, że nie dam rady tego zrobić. Wszędzie widziałem odciski swoich stóp. Wszystkie sprawy, które zdawały się interesujące za pierwszym razem – nawet drobnostki, małe, ezoteryczne szczegóły kampanii wyborczej – były nic nie znaczącą bzdurą za drugim razem.

Na dodatek straciłem jeszcze ogromną przewagę anonimowości. To było męczące, ponieważ w ’72 mogłem się gdzieś oprzeć o ścianę – a wybierałem bardzo dziwne ściany – i nikt nie wiedział kim jestem. Ale w ’76, Jezu, na konferencjach prasowych musiałem rozdać więcej autografów niż kandydaci. Na skutek dziwnego procesu wynurzyłem się z kampanii w ’72 jako nieznany reporter, tułający się dziennikarz, by podczas kampanii w ’76 stać się nagle postacią medialną. Zaczęło się to robić na tyle niewygodne i utrudniało pracę, że nawet ten domniemany, oczywisty dostęp do dziwnego hodowcy orzeszków ziemnych z Georgii stał się minusem.

RR: Stałeś się postacią publiczną?

HST: Dzięki naszemu przyjacielowi Trudeau.

RR: Czy Gary Trudeau skonsultował się z tobą zanim zaadaptował cię jako charakter wujka Duke’a do Doonesbury?

HST: Nie, nigdy go nie widziałem; nigdy z nim nawet nie rozmawiałem. Był gorący, prawie że upalny dzień w Waszyngtonie i właśnie schodziłem po schodach Sądu Najwyższego szukając kogoś, Carla Wagnera czy kogoś w tym stylu. Byłem w środku sekcji prasowej i nagle zobaczyłem tłum ludzi po czym usłyszałem: „wujek Duke” . Te dwa słowa: Duke i wujek nie miały żadnego sensu. Rozejrzałem się dookoła widząc ludzi, którzy byli mi całkowicie obcy i wskazywali palcami śmiejąc się. Nie miałem pojęcia o co kurwa chodzi. Porzuciłem nawyk czytania śmiesznych historyjek, kiedy zacząłem czytać Times. Nie miałem pojęcia co znaczy ten wybuch. To było dziwne doświadczenie, a w tym momencie znajdowałem się sam na schodach, więc pomyślałem: co tu się kurwa wyrabia? Dlaczego jestem wyszydzany zarówno przez grupę obcych, jak i znajomych na schodach Sądu Najwyższego? Później musiałem się kogoś spytać i powiedzieli mi w końcu, że wujek Duke pojawił się z rana na łamach Post.

Hunter S. Thompson (zdj. Annie Leibovitz)

RR: Tak więc cała ta fama była ciężarem w próbie powrotu do kampanii?

HST: To było niemożliwe, ponieważ nie było sposobu na pozostanie anonimowym, na kontynuowanie tego, co uważam za swoje normalne zachowanie, które zazwyczaj – w warunkach kampanii – jest albo nielegalne, albo niebezpieczne, albo nielegalne i niebezpieczne… Utkwiło w powszechnej świadomości, że byłem winny, co było prawdą.

RR: Tak więc swój azyl znalazłeś w końcu, w grupie bratnich dusz?

HST: Co? Nie, nigdy nie pokładałem żadnej wiary w idee tj. „grupa bratnich dusz” – szczególnie w polityce. To, o czym mówimy, jest nowym pokoleniem wysoce kompetentnych, zawodowych, działaczy politycznych oraz jadących po bandzie dziennikarzy politycznych,6 którzy są skrajnie poważni i konkurencyjni w ciągu dnia, ale którzy dzielą kilka mrocznych i kontrowersyjnych pasji, jakimi można się wspólnie rozkoszować jedynie pod osłoną nocy, w absolutnej prywatności…

Ponieważ żaden kandydat na prezydenta nie chce nawet wnikać, a już na pewno nie wyjaśniać na konferencji prasowej, dlaczego krążą plotki, że wielu z jego pisarzy przemówień, strategów i kluczowych doradców chodzi po nocach – czasem przez dziewięć lub dziesięć dni pod rząd – uczęszczając do jednego z dwupokojowych lub trzypokojowych apartamentów motelowych w środku każdej, wielkiej kampanii wyborczej, które znane są jako „meliny narkotykowe”, „gniazda orgii” i „miejsca knucia intryg”.

Zwyczajnie nie chcą o tym nic wiedzieć, bez względu na to czy plotki te opisują prawdę – a w 1976 zazwyczaj opisywały, choć oczywiście nie w tym sensie, że organizowaliśmy ruchomą orgię narkotykową w samym środku kampanii prezydenckiej – ale było prawdą, że po raz pierwszy zaistniało nocne podziemie dragowe, którego częścia byli wysoko postawieni ludzie, lokalni działacze i ochotnicy ze sztabu prawie każdego kandydata Partii Demokratycznej, a także bardzo wpływowi, kluczowi ludzie mediów… i było także prawdą, że niektóre z najbardziej bezwzględnych i inteligentnych konwersacji całej kampanii miały miejsce w tych tzw. melinach narkotykowych.

Cholera, to był prawdziwy wypas – zebrać się razem z kilkoma butelkami Wild Turkey albo Chivas Regal, dużym magnetofonem szpulowym z przenośnymi głośnikami i puszczać (Jimmy’ego) Buffeta, Jerry’ego Jeffa czy Amazing Rhythm Aces… tak, a także torbą dojrzałych, kolumbijskich szczytów i rzutem lub dwoma proszku; czuć się wystarczająco wyluzowanym w obecności innych po tej całej, dziennej męce z wystąpieniami publicznymi, żeby po prostu zalegać i gadać szczerze o tym, co naprawdę dzieje się w trakcie kampanii… Wiesz, o tym który kandydat miał największe parcie na kasę, który powiedział najśmieszniejsze kłamstwo, kto był szczery, a kto nie.

W pewien sposób była to najlepsza część kampanii, rzecz którą w 1972 i ’68 byłbym w stanie robić zaledwie z kilkoma ludźmi. Ale w ’76 już byliśmy w stanie – ponieważ było nas więcej – doprowadzić do rozejmu od północy do świtu, który stał ponad tą całą codzienną bzdurą i sądzę, że to pomogło nam wszystkim lepiej uchwycić, w co tak naprawdę byliśmy zaangażowani.

Mógłbym to zilustrować o wiele lepiej rzucając nazwiskami i konkretnymi sytuacjami, ale nie mogę tego zrobić z tego samego powodu, dla którego nie mogłem o tym pisać podczas kampanii. Wszyscy to rozumiemy i jeśli sporadycznie odnosiłem się do tego nocnego podziemia, kodowałem przekaz mówiąc o „stukaniu w szkło”.

RR: Stukanie w szkło, zastanawiam się czy mógłbyś to objaśnić?

HST: To jedna z tych pozornie nonsensownych, zakodowanych fraz, których używam w prawie wszystkich swoich tekstach. To rodzaj głupiego wysiłku, aby połączyć to co wiem z tym, o czym mogę pisać bez krzywdzenia moich przyjaciół – rodzaj symultanicznej pracy na dwóch czy trzech poziomach.

RR: Tak więc jeśli ponownie przeczytamy jedną z twoich historii, scena w której mówisz o „stukaniu w szkło” razem z członkiem „X” sztabu Jimmy’ego Cartera…

HST: Jasne. Oznacza to łupanie bryłek kokainy na szklanym stole do kawy lub na lustrze, które zerwaliśmy ze ściany specjalnie na tą okazję – ale niekoniecznie z jednym z ludzi Cartera. Cały sens tej pokręconej spowiedzi leży w tym, że podczas kampanii w ’76 było tyle ludzi stukających w szkło, że nigdy nie wiedziałeś kto się pojawi na jednej z tych nocnych sesji. Zupełnie się nie kryli. Podczas jednej z tych nocy mógłbyś spotkać ludzi od Udalla i Shrivera razem z ludźmi Bircha Bayha i Freda Harrisa.7 Nawet George Wallace był reprezentowany od czasu do czasu i oczywiście stałymi goścmi byli hardkorowo dragujący dziennikarze.

RR: To niesamowite. Opisywałeś nasyconą medialnie kampanię prezydencką w ciągu dnia, a potem wciągałeś nocą koks z tymi wszystkimi wielkimi politykierami.

HST: Nie byli wtedy tacy wielcy.

RR: OK, ale jeśli rozmawiamy o dragowaniu podczas kampanii w ’76, oczywistym jest że rozmawiamy o ludziach, którzy siedzą teraz w Białym Domu, zgadza się?

HST: Częściowo tak, to prawda. Ale weźmy się tutaj w garść. Nie chcemy przecież spowodować narodowej paniki mówiąc, że krajem rządzi gang zakulisowych, nawciąganych frików – chociaż byłaby to prawda bez względu na to, kto wygrałby wybory.

RR: Czasy się definitywnie zmieniają, co? Ale skoro Carter wygrał wybory, skupmy się na nim przez chwilę.

HST: Dlaczego nie? Sprawdźmy, jak daleko możemy stąpać po cienkim lodzie bez sprowokowania nagonki policyjnej… Zaiste, a w międzyczasie wynajmijmy willę w górach Argentyny, jedynie na wypadek gdyby mój stary kumpel Jimmy okazał się tak podły, jak zawsze twierdziłem że jest. Nieważne, dokładnie, mówimy tu przynajmniej o kilku ludziach z wewnętrznego kręgu Białego Domu; ale nie są to ani Cy, ani Ziggy,8 zupełnie nie ten tłum, który poszedłby pracować dla każdego – dla Cartera czy Humphreya lub Browna.9 Kurde, poszliby nawet pracować dla mnie, gdybym wygrał wybory.

RR: Wewnętrzny krąg Cartera, to ludzie konkretnie wciągnięci w dragi?

HST: Poczekaj chwilę, tego nie powiedziałem. Z jednego powodu, gdyż termin konkretnie wciągnięty w dragi dziwnie i przerażająco się kojarzy; z drugiego zaś, gdyż mówimy o kilku ludziach z prawie każdego sztabu. Po obu stronach barykady… to nie ćpuny, ani friki, ale ludzie którzy mają taki sam luz na dragi tj. trawa, alkohol czy koks, jak my sami – a my nie jesteśmy dziwni, nieprawdaż? Cholera, na pewno nie, jesteśmy po prostu przepracowanymi profesjonalistami, którzy muszą się od czasu do czasu zrelaksować, trochę zryć sobie banię i pochichotać, nieprawdaż?

RR: Czy byli zdenerwowani, lub czy sam byłeś zdenerwowany, kiedy zaczęliście razem wciągać koks?

HST: Przypuszczam, że powinienem był oczekiwać takiej samej różnicy pomiędzy, powiedzmy kampanią w ’72 i ’76, jak pomiędzy kampanią w ’68 i ’72. Kiedy pojechałem do New Hampshire w ’68 byłem zupełnie nieznany. Byłem jedyną osobą z wyjątkiem Billa Cardozo, która w ogóle paliła trawę. Mówię o korpusie prasowym. W ’72 dokonała się rewolucja na tym polu i dziennikarze otwarcie palili haszysz i wciągali koks. Tak więc powinienem był się tego spodziewać w ’76, ale w zasadzie o tym nie pomyślałem. W ’76 trochę mnie zdziwiło, że koks był tak powszechny, jak trawa w ’72 i używano go bez przyczajki, w bardzo dziarski sposób. Jak mówię, w 1972 ludzie McGoverna używali trawy w zwyczajny, codzienny sposób, w ’68 byli to ludzie McCarthy’ego, ale tym razem używali jej wszyscy.

RR: Mówisz, że była to pewnego rodzaju oaza prawdomówności użytkowników dragów i z tego powodu nie mogłeś o tym pisać?

HST: Tak, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z problemem zbyt dużej wiedzy.

RR: To dobrze czy źle?

HST: Sądzę, że dobrze. Pozwoliło to ludziom, którzy w żadnych okolicznościach nie byli w stanie wspólnie usiąść, zjarać się i porozmawiać szczerze o tym czy powinni tam w ogóle pracować.

RR: Ludzie zawsze pytają, w jaki sposób udało ci się z tym wszystkim ujść cało? Dlaczego nie siedzisz w więzieniu z powodu tego, co napisałeś o dragach podczas wyścigu wyborczego? Czy czujesz, że służby specjalne śledziły cię po tym, jak zacząłeś pisać swoje artykuły o wszystkich dragach, które brałeś?

HST: Nie. Zawarłem pokój ze służbami specjalnymi we wczesnym ’72, kiedy pojechałem na przyjęcie w Hotelu Biltmore, w Nowym Jorku, po tym jak McGovern wygrał nominację, kiedy zobaczyłem dziesięciu agentów w pokoju. Trzech z nich przekazywało sobie jointa w kółeczku. Wygląd ich twarzy, kiedy wszedłem… wszyscy patrzyli na mnie, jak wchodziłem… to był cudowny moment konfrontacji. Nie chciałem tam być, oni też mnie nie chcieli. Natychmiast zgnietli jointa i próbowali to zignorować. Ale pokój był oczywiście pełen marihuanowego dymu.

RR: I wszyscy wiedzieli, że ty wiesz.

HST: Ależ tak, oczywiście. Ale zdecydowałem się o tym nie pisać – a przynajmniej nie natychmiast.

RR: Czy miałeś potem jakieś kłopoty ze służbami specjalnymi?

HST: Żadnych kłopotów poza tym, kiedy próbowali mnie odizolować od Białego Domu w trakcie dymisji prezydenta. Nazwałem strażników nazi-lachociągami czy coś w tym stylu i żeby wejść do Białego Domu musiałem obiecać, że nie nazwę nikogo nazi-lachociągiem. Pomachałem ręką w kierunku Białego Domu, no wiesz, jeszcze z Haldemanem10 w środku. W pewien sposób mi odpuścili. I wtedy obiecałem, że nie nazwę nikogo nazi-lachociągiem, po czym mnie wpuścili.

RR: Niektórzy z twoich fanów zastanawiają się czy zdarza ci się zmyślać przedziwne sytuacje, które opisujesz? Powiedziałeś, że wszystkie przerażające dragi, które zażywałeś i rzeczy, które robiłeś w swojej książce o Las Vegas były prawdą oprócz niesławnego wypadku, w którym miałeś się sparaliżować ekstraktem z adrenochromu, otrzymanym z żywej przysadki ludzkiej.

HST: Jeśli przyznałbym, że to prawda, byłoby to równoznaczne z tym, iż jestem najgorszym z możliwych mordercą pierwszego stopnia, że ktoś był w stanie zabić dziecko, żeby wyssać z niego adrenalinę.

RR: Ale w książce nie napisałeś nic o tym, że zabiłeś dziecko. Napisałeś, że to dostałeś.

HST: Zgadza się. Napisałem, że mój adwokat dostał to od swojego klienta. Co zrobiłem, to przeniosłem normalne uczucie, które pojawia się po wstrzyknięciu adrenaliny, w rejon ekstremalnego dziwactwa.

RR: Czy kiedykolwiek miałeś to uczucie? Pompowałeś adrenalinę?

HST: O tak. Kiedykolwiek było to konieczne. Czasem nie skutkuje nic innego. Jeśli naprawdę musisz stać na nogach piąty dzień i piątą noc z rzędu… i nic nie skutkuje, nawet czarne piękności. Wtedy pompujesz adrenalinę. Ale musisz być z tym bardzo ostrożny. Przede wszystkim nigdy nie pompuj w żyłę. To zagłada. Ale nawet wtedy musisz być bardzo ostrożny, bo możesz dostać kompletnego szału i jestem pewien, że wyglądałoby to dokładnie tak, jak opisałem w Las Vegas.

RR: Zawsze sądziłem, że kiedy mówisz: „Lubię pracować na adrenalinie”, używasz przenośni.

HST: Tak, zazwyczaj mówię o swojej własnej. Naprawdę jestem adrenalinowym ćpunem; nigdy nie doprowadzam niczego do końca bez presji jakiegoś niemożliwego dedlajnu.

RR: Jak opisałbyś jazdę adrenalinową?

HST: W swojej najczystszej postaci to jeden z najbardziej funkcjonalnych stymulantów w tym sensie, że minimalnie cię wygina, jeśli nie przedawkujesz i prawie nie ma zejścia. Nigdy nie uważałem spida za fajny. Używam go jako paliwa, to dla mnie zło konieczne. Adrenalina jest bardziej miękka i znacznie niebezpieczniejsza, jeśli spierdolisz sprawę. Raz zjebałem w motelu, w Austin, w Teksasie. Byłem bardzo nonszalancki i po prostu wbiłem sobie na chama igłę w nogę nie myśląc. Zapomniałem o numerze z żyłą i w momencie, jak wyciągałem ta małą igłę, zauważyłem że coś jest nie tak. Kafelki w łazience były białe, zasłona była biała, ale spoglądając w lustro kątem oka zauważyłem w chuj czerwonego. I oto ukazała mi się ta mała dziurka, jak wyciek z węża pneumatycznego… Ciężko było nawet zauważyć strumień. Tryskało mi z nogi prosto na zasłonę prysznicową, na wysokość oczu – cała zasłona robiła się czerwona.

Pomyślałem, Jezu Chryste, co teraz? Wszedłem do pokoju, położyłem się na łożku i powiedziałem wszystkim, żeby się wynieśli nie mówiąc dlaczego; następnie odczekałem dwadzieścia minut i jedyne, co przychodziło mi na myśl to okropne historie o Janis Joplin: wiesz, jak przedawkowała w hotelu… Jim Morrison… Jimi Hendrix… igły. I pomyślałem, co za kiepski sposób na odejście z tego świata – byłem zakłopotany. Ale po dwudziestu minutach nic się nie stało. Wtedy naprawdę zrobiłem się nerwowy i pomyślałem, o mój Boże, to walnie wszystko naraz. Z opóźnieniem, jak jeden z tych flashbacków, które obiecywali przez te wszystkie lata.

RR: Kiedy w końcu nadejdą?

HST: Czekałem na jeden z nich bardzo długi czas.

Konferencja NORML w Waszyngtonie, 1977 (od lewej do prawej: Craig Copetas / High Times; Christie Hefner / Fundacja Playboya; Keith Stroup / NORML; Hunter Thompson)

RR: Kiedyś spytałem twojego przyjaciela dlaczego tak kręci cię Carter i koleś powiedział, że Carter jest tak naprawdę bardzo konserwatywnym, dobrym, starym chłopem, zupełnie jak Thompson. Czy uważasz, że to w pewnym sensie prawda, czy też jesteś starym, dobrym chłopem, który się nieco wygiął?

HST: To brzmi o wiele lepiej. Stary, dobry chłop, który się nieco wygiął. To dobre zdanie. Nie zaprzeczyłbym, że mógłbym się szybko z tym zgodzić.

RR: Byłeś wychowywany w miarę normalnie, w Louisville, w Kentucky, nieprawdaż?

HST: Byłem młodocianym rzezimieszkiem, ale normalnym, młodocianym rzezimieszkiem. Takim, który nosi białe tenisówki, oksfordzkie koszule zapinane na guziki, garnitury. Była to doskonała przykrywka do okradania zatłoczonych sklepów monopolowych. Wtedy odkryłem, że przykrywka pomaga. Jeśli zachowujesz się tak dziwnie, jak tylko jesteś w stanie, spotka cię coś potwornego – szczególnie jeśli jesteś takim dziwakiem, jak ja. Chodzi o to, że gdybym naprawdę wyglądał tak jak mi się podoba, nie pożyłbym długo na ulicy.

RR: Czy kiedyś cię dorwali?

HST: Tak, cały czas mnie łapali. Nauczyłem się czym jest więzienie o wiele wcześniej niż większość ludzi. Od piętnastego do osiemnastego roku życia byłem ciągle wsadzany i wypuszczany z aresztu. Zwykle za kupowanie alkoholu bez pozwolenia lub za rzucanie pięćdziesięciopięciogalonowych kegów olejowych w okna stacji benzynowych – no wiesz, w te duże, szklane okna. A potem zostałem raz wydalony ze szkoły – za gwałt, jak sądzę. Nie byłem winny, ale co tam, do cholery. Mieliśmy nawyk kradnięcia pięciu czy sześciu skrzynek piwa w weekendy, żeby mieć co pić. To była piątkowa noc tuż po moim wydaleniu. Zrobiliśmy swój normalny numer kradnąc pięć czy sześć szkrzynek. Wzięliśmy jedną z nich i ustawiliśmy na trawniku domowym dyrektora szkoły około pierwszej w nocy, by następnie rzucać butelkami we wszystkie okna. Słyszeliśmy, jak eksplodują w środku i to musiało doprowadzić ich do szału – było je słychać w sypialni, w salonie, każde okno było wybite. Co za bandziory mogły zrobić coś takiego? Dwadzieścia cztery piwne granaty ręczne… widzieliśmy i słyszeliśmy jak eksploduje cały dom! Które okno będzie następne? Specjalnie daliśmy sobie dziesięć minut na rzucanie, gdyż wiedzieliśmy, że nigdy nie będą w stanie ściągnąć glin w tak krótkim czasie.

RR: Coś takiego na pewno ściągnie na ciebie kłopoty. Dwadzieścia cztery butelki piwa, to konkretna liczba. Tak więc sygnalizowałeś rzeczy z rozmachem?

HST: To nie był rozmach. To był masowy odwet, sąd ostatecznej przystani. Zostałem wydalony za coś, czego nie zrobiłem i nawet nie byłem bliski zrobienia.

RR: Jakie jest twoje ulubione doświadczenie dragowe?

HST: Jest tylko kilka rzeczy, które naprawdę mogą pobić jazdę po Bay Area w dobrą, letnią noc – na dużym motocyklu, z głową pełną kwasu – wjeżdżanie na Autostradę nr 1 przy 120 milach na godzinę jedynie w t-shircie i krótkich spodniach. To jazda totalna – ręce, głowa – wszystko leci razem. To dla mnie przede wszystkim lot, ale także podtrzymywanie kontroli, które pozwala mi sprawdzić jak daleko mogę polecieć, jak dziwnie mogę popłynąć i wciąż przeżyć, pomimo tego że widzę przed sobą szczury zamiast glin. Szczury ze spluwami…

RR: Jak nad czymś takim panujesz?

HST: Nigdy nie wiem.To interesujące, ale zawsze jest inny sposób. Generalnie musisz zdać sobie sprawę z tego, z kim masz do czynienia i jakie są reguły gry. Podczas jednej z tych kilku nielicznych okazji, kiedy wpadłem w tarapaty, nie byłem pijany czy porobiony. Miałem naładowanego magnum .44 w schowku na rękawiczki, otwartą butelkę Wild Turkey na siedzeniu obok i wtedy pomyślałem sobie, że to jest właśnie moment, kiedy powinienem wypróbować radę, daną mi przez pewnego hipisowskiego prawnika – otworzyć okno tylko odrobinę i przekazać swoje prawo jazdy przez szparę. Właśnie zaczynałem to robić, przepychałem dokument przez szparę, kiedy nagle otworzyły się drzwi od drugiej strony. Spojrzałem i prosto w twarz świeciła mi latarka, a tuż obok niej sterczał wielki, brudny magnum .57, wymierzony prosto we mnie. Mieli w dupie moje prawo jazdy. Wyciągnęli mnie z samochodu i przycisnęli do drzwi. Powiedziałem coś o moich konstytucyjnych prawach, a oni na to: „Więc nas zaskarż” czy coś w tym stylu i kopnęli mnie po nogach. Tak więc w końcu się poddałem i zapłaciłem $35 grzywny, ponieważ to znacznie prostsze niż kłótnia. To był zresztą świeżo kupiony samochód – Saab. Noc wcześniej zepchnąłem swojego angielskiego Forda z krawędzi klifu w Big Sur, 400 stóp11 w dół, prosto w ocean, żeby wyrównać rachunki za wszystkie kłopoty, których mi przysporzył. Napełniliśmy go benzyną i podłożyliśmy ogień zanim poleciał.

Od tego momentu złożyłem słowo honoru, żeby być grzecznym wobec Kalifornijskiego Patrolu Drogowego. Mam naklejkę Narodowego Stowarzyszenia Posiadaczy Broni (National Rifle Association) na tylnej szybie, tak więc każdy glina od strony kierowcy musi ją zobaczyć. Kiedyś nosiłem odznakę policyjną w portfelu i to bardzo pomagało.

RR: Przeczytałem ponownie Lęk i odrazę w Las Vegas ostatniego lata. Książka bardzo mi się podobała, ale wydawała się smutna, wypełniona żalem po zniknięciu sceny z San Fancisco.

HST: Nie, nie bardzo. Ale sądzę, że każdy rodzaj humoru, który lubię, ma zalążek melancholii, jest pojechany. Wydaję się na przykład osamotniony uznając Josepha Conrada za jednego z największych humorystów w historii.

RR: Czy w tej samej książce konfrontowałeś się ze smutkiem doświadczenia dragowego?

HST: Nie. W pewien sposób zakładałem, że to był ostatni taniec; że Nixon i Mitchell12 oraz wszyscy ci ludzie wkrótce sprawią, że zachowywanie się w ten sposób nie będzie już możliwe, że nie będzie nam to dłużej uchodzić na sucho. To nie miała być niska grzywna. Mieli ci ściąć głowę.

RR: Więc to prawdziwe doświadczenie śmiertelnej paranoi?

HST: Hmm… to była dziwna celebracja ery, która nieuchronnie się kończyła.

RR: Może jesteś nam w stanie opowiedzieć prawdziwą historię narodzin dziennikarstwa gonzo. To była gonitwa Kentucky, którą opisałeś dla magazynu Scanlan’s Monthly w 1969, nieprawdaż?

HST: Sądzę, że ważny jest powrót do obiadu w Aspen z Jimem Salterem,13 pisarzem o kontynentalnym stylu. To był jeden z tych długich, europejskich obiadów z dużą ilością wina i Salter powiedział coś w stylu: „Więc gonitwa się zbliża. Będziesz tam?” A ja pomyślałem: „A niech mnie”. To dobry pomysł.

W tym czasie pracowałem dla magazynu Scanlan’s, należącego do Warrena Hinckle’a. Tak więc natychmiast zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Mam wspaniały pomysł, musimy zrobić gonitwę. To największy spektakl, który wyprodukował ten kraj.” Była 3:30 nad ranem czy coś w tym stylu, ale Hinckle natychmiast zajarzył. Do tego czasu nauczyłem się nienawidzić fotografów; wciąż ich nienawidzę. Po prostu nie mogę scierpieć ich obecności. Tak więc powiedziałem, że musimy zatrudnić do tego rysownika, a na myśli miałem Pata Oliphanta. Hinckle powiedział „OK”, wiesz spoko.

W ciągu godziny mieliśmy nagraną całą sprawę. Chociaż Oliphant nie mógł się podjąć zadania, Ralph Steadman przylatywał właśnie na swoją pierwszą wycieczkę po Stanach Zjednoczonych i zostało uzgodnione, że pojadę do Louisville, nagram całą sprawę, a Ralph dojedzie później.

Wydaje mi się, że wziąłem wolne dzień później. Cała sprawa zabrała mi mniej niż 24 godziny. Dojechałem tam i dowiedziałem się oczywiście, że całe miejsce jest zakorkowane, że nie ma pokoi, a uzyskanie akredytacji prasowej zupełnie nie wchodzi w grę. Dedlajn był trzy miesiące wcześniej. Jakieś dwa dni zajęło mi wyłudzenie dwóch zestawów przepustek. Nie jestem pewien, jak mi się to udało. Sprzedałem im kompletną ściemę, że ktoś ze znanego na cały świat, irlandzkiego magazynu Scanlan’s – jak im powiedziałem – przysyłał sławnego, europejskiego artystę, żeby zilustrował gonitwę dla British Museum, pojechaną rzecz w tym stylu. Zgodzili się dać mi dwie akredytacje, które dawały dostęp do wszystkiego oprócz domku klubowego i źródełka dla chlorów – mówimy o źródełku dla arystokracji w centrum domku klubowego. Tam właśnie siedzą Goldwater,14 wszystkie gwiazdy filmowe i inni ludzie tego pokroju. Tych nam nie chcieli dać. Sądzę, że w końcu je ukradliśmy.

W każdym razie dostaliśmy totalny dostęp do wszystkiego z puszką Mace’u w kieszeni… a to jest ciężkie, to jest wstrętne. Loża prasowa jest na samej górze, bezpośrednio nad lożą gubernatora. Więc miałem tą puszkę Mace’u, nawet nie wiem dlaczego… może na wypadek kłótni; Mace jest bardzo sugestywnym sposobem kończenia kłótni. Tak więc pieściłem ją w kieszeni, ale nie widziałem żadnego zastosowania – nikt mnie nie próbował zastraszyć. Trochę chodziłem na boki. Wtedy, tuż przed startem gonitwy – staliśmy w pierwszym rzędzie, na samej górze, w loży prasowej – zupełnie dla zabawy rozpyliłem to ze trzy razy jakieś 100 stóp w dół prosto w środek loży gubernatora. Nikt nie traktuje gubernatora Macem w loży prasowej. Tego się nie robi. Wyrzuć sobie to w ogóle z głowy. Nie mam pojęcia co się tam cholera stało, kiedy gaz w końcu uderzył, bo szybko się ulotniliśmy. To był koniec historii.

Jakieś dwa dni później Ralph skończył rysunki, a ja zostałem żeby napisać artykuł, ale pisało mi się ciężko. Cała sprawa Kent State15 miała miejsce w poniedziałek po gonitwie i to była jedyna rzecz, o której myślałem. Tak więc w końcu poleciałem do Nowego Jorku i tam naprawdę zacząłem się bać. Większość magazynu była już wydrukowana albo na makiecie w San Francisco – z wyjątkiem mojego artykułu, który był głównym materiałem, lądującym również na okładce – a ja przechodziłem w tym czasie coś w stylu permanentnego bloku pisarskiego, cokolwiek to znaczy.

Leżałem w wannie, w tym dziwnym hotelu. Miałem apartament ze wszystkim, czym chciałem – z tym wyjątkiem, że nie mogłem z niego wyjść. Kiedy po trzech dniach masz w ręku może ze dwie strony, zaczyna cię nękać syndrom niepokoju czy depresji, który kompletnie cię obezwładnia. Co godzinę przysyłali kuriera redakcji, żeby sprawdzić ile napisałem i powoli – jak pies wyjący cienkim głosem – zaczęła rosnąć presja, wiesz. Była niesłyszalna, ale wyczuwalna wszędzie.

Po trzecim dniu tego potwornego obezwładnienia moczyłem się z rana w wannie przez trzy godziny pijąc szkocką White Horse z butelki – po prostu leżałem w wannie z uczuciem, że: „Przez jakiś czas uchodziło mi to na sucho, ale tym razem posunąłem się za daleko”. Ale nie było alternatywy; musiałem coś dostarczyć.

W końcu zacząłem po prostu wyrywać kartki z notatnika, ponieważ zawsze robię notatki i rysuję, a te miały prawdziwą wartość. Ale mieli problemy z załatwieniem faksu. W końcu zaczęliśmy więc po prostu przysyłać wydarte strony. Kiedy wysłałem kuriera redakcji z pierwszą z nich, byłem od razu przygotowany na telefon i stek wyzwisk od kogoś, kto musiał ten materiał redagować w biurze, w Nowym Jorku. A ja po prostu rozsiadłem się na kanapie i zacząłem oglądać telewizję.

Czekałem aż gówno uderzy w wentylator… Ale kurier redakcji wrócił niemal natychmiast żądając więcej. A ja pomyślałem: „O co chodzi?”. Może jednak jest jakieś światło na końcu tunelu. Może im odbiło, ale po co się martwić? Sądzę, że w końcu zadzwoniłem do Hinckle’a w San Francisco i spytałem go czy chce więcej stron, a on odpowiedział: „Jasne. To fantastyczny materiał… rewelacyjny.” Tak więc po prostu zacząłem wyrywać pierdolone strony. Czasem musiałem pisać dodatkowe akapity ręcznie – odpuściłem sobie pisanie na maszynie – wysyłając stronę za stroną bezpośrednio z notatnika i oczywiście Hinckle był szczęśliwy, jak harcerz na defiladzie. Ale ja byłem pełen żalu i wstydu. Sądziłem, że to koniec, że to najgorszy dołek, do którego wpadłem. Zawsze byłem niemal poprawny w trzymaniu się dedlajnów – napędzając wprawdzie potwornego stracha ludziom, ale w końcu dostarczając materiał na czas. Tym razem też mi się udało, ale w sposób, który uważałem za tani i tandetny, jak nieczysty touchdown Oakland w grze przeciwko Miami – zrobili to chwiejnie… kiepsko… zostało im sześć sekund… ale zdobyli punkty.

Wydrukowali artykuł słowo w słowo, nawet ze spacjami, dygresjami i krzywym materiałem w tym stylu. Ale czułem się dobrze nie wysadzając magazynu w powietrze, dostarczając poprawny tekst, więc zmyłem się do Colorado i pomyślałem: „Kurwa, jak to się ukaże, dostanę okrutne bęcki od wielu ludzi.” Ale stało się coś zupełnie odwrotnego. Jak numer tylko się ukazał, zacząłem dostawać listy i telefony. Ludzie nazywali to absolutnym przełomem w dziennikarstwie, promykiem geniuszu. A ja pomyślałem, o co chodzi do cholery?

Jeden z listów przysłał Bill Cardozo, który był wówczas redaktorem w Boston Globe Sunday Magazine. Od niego usłyszałem słowo „gonzo”, kiedy opisywałem z nim nominację prezydencką w New Hampshire, w ’68. Znaczyło to coś w stylu „szalony”, „pojechany” – słowo, które zawsze kojarzyło mi się z Oakland. Ale Cardozo powiedział coś w stylu: „Zapomnij o całym gównie, które pisałeś, to jest właśnie to – czyste gonzo. Jeśli to jest początek, uderzaj dalej.” Gonzo. Tak, oczywiście. To właśnie robiłem przez cały czas. Oczywiście, mogę być szalony.

RR: Czy to czysta inteligencja?

HST: To coś więcej… Nie zapominajmy, że miałem wówczas dziesięć lat krycia tyłów. Wiem, że mam talent, cokolwiek to znaczy. Niektórzy ludzie są dobrzy w robieniu kasy, a niektórzy w koszykówce. Ja potrafię używać słów na swoją korzyść, co jest wielką sztuczką w moim arsenale.

RR: Czy masz jakieś notatki, których nie możesz użyć w swoich artykułach?

HST: Wszystkie najlepsze historie nigdy nie zostają przeniesione na papier. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że nie mogę opowiedzieć całej prawdy na temat pewnych wydarzeń. Chciałbym napisać jedną książkę, a resztę tylko po to, by zapłacić czynsz. To będzie książka, w której nie będzie żadnej wątpliwości, kto kłamie. Będą pytania, ale prawda jest zazwyczaj dziwniejsza niż cokolwiek, co możesz zmyślić. Postaram się uziemić tak wielu, jak to tylko możliwe – pozostawię absolutnie prawdziwy zapis włączając w to moje osobiste katastrofy i poślizgi. Do cholery z amerykańskim snem. Spiszmy go raczej w formie samobójstwa.

(tłum. Conradino Beb)

Przypisy:

1. W oryginale „Capitalist Freak Power” – mała koalicja, złożona z członków lokalnej społeczności o poglądach anarchistycznych lub libertariańskich, hipisów, prawników i artystów, zarejestrowana przez Huntera S. Thompsona jako komitet wyborczy w Aspen, w Colorado, popierająca jego kandydaturę na szeryfa okręgowego w 1970 r. (przyp. tłum.)

2. Doonesbury – sławny w latach ’70, amerykański komiks satyryczny autorstwa Gary’ego Trudeau, przedstawiający personę wujka Duke’a, wzorowaną na postaci Huntera S. Thompsona, która stała się dużym przyczynkiem do rosnącej sławy pisarza. Pomimo tego, że wielu z przyjaciół Thompsona doradzało mu wytoczenie sprawy sądowej przeciwko Trudeau, ten nigdy nie wykazał chęci wykonania tego kroku. (przyp. tłum.)

3. Przemowa z okazji Dnia Prawa – publiczne expose, wygłoszone przez Jimmy’ego Cartera na Uniwersytecie Stanowym w Athens, w stanie Georgia, w 1974 r. Kierowane do studentów i profesorów wydziału prawa, krytykowało oportunizm amerykańskiego systemu sprawiedliwości i ścisłe uzależnienie orzeczeń sądów od sytuacji finansowej jednostki, zaangażowanej w proces. Podczas przemówienia Jimmy Carter zacytował tekst piosenki Boba Dylana pt. Maggie’s Farm, interpretowane przez Thompsona jako osobistą sympatię wobec kontrkultury lat ’60. (przyp. tłum.)

4. Chodzi o słynne wydarzenia, mające miejsce podczas Konwencji Partii Demokratycznej w Chicago, pod koniec 1968, które często określane są jako „najbardziej krwawy incydent w historii Stanów Zjednoczonych od zakończenia Wojny Secesyjnej”. Na polecenie burmistrza Daley’ego przeważające oddziały policji i gwardii narodowej zmaskarowały drugiego dnia tłumy pokojowych demonstrantów gazem, pałkami i bronią palną w świetle kamer telewizyjnych. Sam Thompson został pobity przez siły porządkowe i wyrzucony przez szybę hotelową na ulicę, co zrodziło w nim prawdziwy gniew polityczny, który jak sam pisze sprawił, że zdecydował się: „pobić skurwysynów na swoim własnym terenie”. (przyp. tłum.)

5. Theodore White był amerykańskim dziennikarzem i pisarzem, który opisał krok po kroku szczegóły kampanii prezydenckich w serii książek pt. The making of the President 1960, 1964, 1968 oraz 1972.

6. W oryginale „hot-rod political journalists”, co odnosi się do subkultury hot rodowej przełomu lat ’50 i ’60, związanej z tuningowaniem samochodów pod nielegalne wyścigi drogowe. Subkultura ta zyskała szybko swoje oblicze muzyczne jako podgatunek rock’n’rolla, a później surf rocka. Fenomen został wyeksploatowany w takich filmach klasy B, jak: Hot Rod Girl (1956) czy Hot Rod Gang (1957), a także w kultowym filmie Two-Lane Black Top (1971). Termin jest nieprzetłumaczalny na język polski ze względu na brak kontekstu. (przyp. tłum.)

7. Morris King „Mo” Udall był politykiem Partii Demokratycznej z Arizony. Ubiegał się o nominację prezydencką w 1976. Birch Bayh był senatorem Partii Demokratycznej z Indiany. Ubiegał się o nominację prezydencką w 1976. Fred Harris był senatorem Partii Demokratycznej z Oklahomy. Ubiegał się o nomonację prezydencką w 1976.

8. Cyrus Vance był sekretarzem stanu w administracji Jimmy’ego Cartera. Zbigniew Brzeziński pracował jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Cartera, a obecnie jest analitykiem strategii dla wielu amerykańskich stacji telewizyjnych. Hunter podziwiał jego inteligencję.

9. Jerry Brown był politykiem Partii Demokratycznej i gubernatorem Kalifornii.

10. H. R. Haldeman był głową zarządu Białego Domu (White House Chief Of Staff) w administracji Richarda Nixona i jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi, w okresie 1969-1973. Jego kariera skończyła się wraz z aferą Watergate. Kolejna osobowość, darzona szczerą niechęcią przez Thompsona. (przyp. tłum.)

11. 1 stopa amerykańska = 30,48 cm, tak więc 400 stóp = 1,219.2 m [około 1200 m]. (przyp. tłum.)

12. John N. Mitchell był prokuratorem generalnym Stanów Zjednoczonych w okresie 1969-1972. W związku z aferą Watergate został skazany na 19 miesięcy pozbawienia wolności w 1977. Kolejny ulubieniec Thompsona. (przyp. tłum.)

13. James Salter, z pochodzenia nowojorczyk, był jednym z dobrych sąsiadów Thompsona w Aspen. Zadebiutował powieścią wojenną The Hunters w 1957, zekranizowaną z sukcesem w 1958. (przyp. tłum.)

14. Barry Goldwater był amerykańskim senatorem z Arizony o poglądach konserwatywno-liberalnych, który kandydował na prezydenta w 1964 z ramienia Partii Republikańskiej. Wyścig wyborczy przegrał jednak na rzecz Lyndona B. Johnsona. Jedna z ciekawszych postaci amerykańskiego życia politycznego lat ’60, ze względu na bardzo szczególne poglądy polityczno-społeczne. (przyp. tłum.)

15. Chodzi o rozruchy na Uniwerysytecie Kent State, do których doszło 4 maja 1970 r. Gwardia narodowa, wezwana przez gubernatora stanu Ohio – Jima Rhodesa, brutalnie spacyfikowała tego dnia studentów, protestujących przeciwko inwazji na Kambodżę zabijając czworo ludzi i poważnie raniąc dziewięć osób. Incydent jest powszechnie uważany za powodowaną nienawiścią polityczną, bezmyślną agresję wobec ruchu pokojowego – część twardego kursu Nixona wobec kontrkultury i Nowej Lewicy. (przyp. tłum.)

 

Źródło: Ancient Gonzo Wisdom: Interviews with Hunter S. Thompson, /ed./ Anita Thompson, Picador, UK 2010, str. 77-92. (wywiad ukazał się oryginalnie w magazynie High Times, wrzesień 1977).

1 komentarz

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: