Predator (2018)

predatorposter.png

Jestem za stary na to gówno – mówi w kultowej Zabójczej broni połowa gliniarskiego duetu, Roger Murtaugh. Zdanie to może dotyczyć nadmiaru akcji i trupów, jak i ciągle przyspieszającego świata. Ja poczułem coś podobnego po seansie nowego Predatora.

Dlaczego otwieram jednak recenzję cytatem z klasyka? Jego scenarzysta, Shane Black, wyreżyserował omawiany niżej film. Wcześniej pisał teksty do innych hitów (Ostatni skaut, Długi pocałunek na dobranoc), zyskując opinię mistrza ciętych dialogów i stając się dobrze opłacanym fachurą od miksowania akcji z humorem.

Za kamerą stanął już kilka razy (Równi goście, Iron Man 3), a poza tym 30 lat temu błysnął w małej roli jednego z żołnierzy w Predatorze Johna McTiernana. Grał Hicksa, gościa z zamiłowaniem do ginekologicznych dowcipów. Black, organicznie zrośnięty z pop kulturą i historią kosmicznego łowcy, mógł być właściwą osobą do uratowania maltretowanej przez filmowców marki.

Predatorzy od dawna odwiedzają ziemię, co monitoruje ściśle tajna organizacja. Kiedy świadkiem lądowania kosmity jest snajper McKenna, zdarzenie zostaje utajnione, a mężczyzna trafia do transportu przewożącego żołnierzy z problemami psychicznymi. W tym czasie jego syn – za pomocą sprzętu wysłanego przez ojca – sprowadza na ziemię kolejnych Predatorów.

Nowa wersja hitu epoki VHS to barszcz przeładowany grzybkami. Czego tu nie ma? Jest historia oddziału złożonego ze zszarganych psychicznie byłych żołnierzy – coś jakby spotkanie Lotu nad kukułczym gniazdem i Parszywej dwunastki.

Mamy chłopaka z autyzmem, który rozgryza wszystko i wszystkich. Predatora zwykłego, jak i jego potężną wersję. Mamy panią doktor genetyki z syndromem Indiany Jonesa – tak bystrą, że łączy fakty w maszynowym tempie, a do tego supersprawną wojowniczkę, prującą bluzgami oraz z broni i skaczącą po pojazdach, jakby urodziła się w świecie z Mad Maxa.

Mamy psy Predatorów i organizację zbrodniczą do tego stopnia, że można ją określić jako miks SS i Pentagonu. A do tego scenki rodzajowe: pogaduchy o wojennych traumach, kłótnie ex-małżonków. No i kawalkada sekwencji akcji, sklejonych jedna z drugą. Scen z ekstra giwerami, szybką jazdą pośród eksplozji, buchającą juchą i zapożyczonym z kina Nowej Przygody fartem dla najważniejszych bohaterów pozytywnych, którzy zawsze w ostatniej chwili zdążą (uchylić się, wyskoczyć, przeskoczyć, wysadzić itd.)

Akcja rozgrywa się do tego w trakcie Halloween, bo Shane Black uwielbia święta na ekranie i większość swych historii osadza na ich tle. Ta niecodzienna sceneria podkręci tutaj gag czy dwa, ale nie ma żadnego znaczenia dla całości.

Akcja filmu mknie do przodu jak tnąca broń Predatora – przez lasy, laboratoria, prowincjonalne tereny (nowość, bo zazwyczaj kino z łowcą w dredach oferowało scenerię dżungli, obcej planety lub miasta) i statek kosmiczny.

Wszystkiemu towarzyszy zaś “ubaw po pachy”. Żartuje się mniej więcej tyle, ile strzela. Jest tak “jajecznie”, że tytuł odrywa się całkowicie od realistycznej konwencji swych poprzedników, szybując w rejony groteski i autoparodii.

Za zmiękczenie klimatu odpowiada głównie wątek autystycznego chłopca, którego perypetie mogą nam się kojarzyć z klimatem Stranger Things czy innych produkcji retro-spielbergowskich, w których kino Nowej Przygody flirtuje z horrorem, ale trzyma się bezpiecznych granic – dziecko jest chronione prawem konwencji w ten czy inny sposób.

Film może irytowałby mniej, gdyby nie fakt, że Black przez pewien czas panuje nad materiałem, sprawnie łącząc kontrastowe składniki i jako tako wciągając w opowieść. Ciekawie jest w momencie, kiedy akcja się zawiązuje. Znacznie gorzej – gdy rusza z kopyta. Najpierw jesteśmy zaskoczeni, że ten postmodernistyczny składak jakoś jedzie, potem dajemy się nawet wciągnąć. I już po chwili jest źle, a nawet jeszcze gorzej.

Łowca z kosmosu nie stanowi już tajemnicy, nie przeraża. Zagubił się w tej produkcji – między ciągłymi pościgami, a tłumem rozgadanych postaci, nadmiarem wątków i gęstwinie “fucków”, które zazwyczaj nie przeszkadzają mi w kinie, ale w Predatorze przysłaniają smutną prawdę o tym blockbusterze.

Ślepą uliczką okazał się też humor. Każda kwestia dialogowa chce być one-linerem, i to tak zabawnym, że strzeli nam gumka w majtkach. Poziom żartów (o “twojej starej”, obrzezaniu menela czy byciu świrem) jest różny – od udanych po średnie i zupełnie trywialne. Jest ich za to tak dużo, że zlewają się w jeden wielki ślizg na skórce od banana.

Słowem, Predator wylądował pomiędzy polską komedią a kabaretem.
Zwarcia słowne mają cechy kokieterii, zgodnie z twardzielskim kodeksem, że kto umie się zdrowo poprztykać, ten swój chłop (nawet jeśli to pani naukowiec czy autystyczny dzieciak) i w boju pewniak. Tyle że to, co uchodziło dwóm glinom z Zabójczej broni, teraz bez umiaru i do znudzenia uprawia cała brygada żołnierzy-odszczepieńców.

Mielenie jęzorami przez bandę trepów – ostentacyjnie ześwirowanych, ostentacyjnie macho i ostentacyjnie po przejściach – niweluje jakiekolwiek napięcie. Do tego konwencja buddy movie, rozpostarta na parę postaci, zgrzyta jak ośmiu gitarzystów w zespole rockowym. Męczy też komiksowa pani doktor – postać wyssana ze sztucznego palca.

Obraz ma jednak kilka jasnych punktów. Black nieźle sportretował ekipę przetrąconych wojaków. Jest ich kilku, a reżyser zadbał o to, by każdemu nadać własny charakter. Jako miłośnik twardzieli- outsiderów (to o nich zawsze lubił opowiadać) wlał trochę serca w te kreacje. Szkoda tylko, że szarża wpisana w DNA tej produkcji pozbawiła ich możliwości przeistoczenia się w ludzi z krwi i kości.

Mi samemu przyjemnie było też usłyszeć znajomy motyw muzyczny Alana Silvestriego, wszczepiony tu jako “oczko” dla fanów filmu z Arnoldem. Ale reszta ścieżki dźwiękowej nie budzi już żadnych emocji. Pozostałe zalety przykrył pancerz maskujący. Coś czai się na was w kinie, ale nie wyjdziecie z niego pozytywnie poskładani.

Tomasz Bot

Oryginalny tytuł: Predator
Produkcja: USA, 2018
Dystrybucja w Polsce: Imperial Cinepix
Ocena MGV: 2/5

3 komentarze

  1. Mam wrażenie, że dzisiejsze superprodukcje to taka papka, której nie da się oglądać. Ważne, żeby dużo się działo, strzelało, wybuchało, było prześmiesznie, a akcja pędziła tak szybko, że nawet nie zdążysz pomyśleć, że ktoś tutaj chyba robi ci wodę z mózgu.
    Zdarzają się oczywiście na tym pustkowiu beznadziei perełki, jak np. Strażnicy Galaktyki, ale dla mnie tego typu kino kończy się na pierwszych 3 częściach X-menów + Logan. Oczywiście, jeżeli ktoś nastawia się na czystą rozrywkę bez sentymentów to może i się nie rozczaruje, jednak wygląda na to, że dla pamiętających czasy Arniego ten film będzie rozczarowaniem…

    Polubienie

    1. Ciekawiej jest w świecie niszówek. Jak się trochę porozglądasz, to znajdziesz dobre SF, horror czy kino akcji. Wiele udanych, ale mało znanych produkcji można namierzyć chociażby na festiwalu Splat!Film Fest w Lublinie. Kto się nie rozgląda, kończy na seansie jakichś transormesów czy innych ultronów.

      Polubienie

      1. Zapewne, chociaż chyba nigdy nie byłem aż takim fanem, żeby oglądać tego jakoś specjalnie dużo. Lubię kino wizualnie dopracowane, więc jeżeli mają być kosmici/mutanty/superbohaterowie etc to nie lubię braków technicznych, odpycha mnie to trochę. Dodatkowo jeżeli próbuje się to maskować zabiegiem trzymania kamery przez epileptyka to film traci u mnie od razu 5 punktów.
        Widzę że na festiwalu Splat!Film Fest raczej królują horrory i podobne, a to już od 15 lat nie są moje klimaty 🙂

        Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.