Kler (2018)

kler_musi_odac_dotacje_nczas

Od czasu Wesela Wojciech Smarzowski regularnie wypuszcza kolejne rozrachunkowe obrazy. Kręci kino ostre i brutalne, biorące pod lupę ciemne strony życia. Polskiego życia, dodajmy, bo nie ma u niego niczego bardziej bazowego niż potrzeba przyjrzenia się “tej ziemi”!

Kler to kolejny szoker bez taryfy ulgowej. Rozszczepienie jednego z ważnych budulców codzienności – duchowieństwa – wyzwoliło wybuchową energię. Film stał się wydarzeniem komercyjnym i społecznym. Iść lub nie iść to już jakieś uczestnictwo. Znam zresztą ludzi, którzy mówią: “Kupię bilet, ale nie pójdę”.

Trzech księży, których połączył kiedyś pożar kościoła, spotyka się przy flaszce. Jeden z nich romansuje z parafianką, drugi lubi młode chłopięce ciała, a trzeci to błyskotliwy karierowicz marzący o Watykanie, na razie spec od przetargów i pociąganiu za mocne sznurki.

Filmy Smarzowskiego mają fraktalną strukturę – najmniejsze ich elementy są chropawe i brudne. I tak też jest z wizją świata, konsekwentnie spajającą cały jego dorobek.

Księża z Kleru egzystują w tym samym świecie co gliniarze z Drogówki i odwykowcy z Pod mocnym aniołem. To zamknięte uniwersum, w którym słabi obrywają od silniejszych, a w cieniu zewnętrznej części funkcjonowania jednostek kryją się potrzeby i cele nacechowane egoizmem czy okrucieństwem.

Kiedyś po polu polskich brudów poruszał się – amerykańskim krokiem – Władysław Pasikowski, tworząc obrazy mocne i prowokujące. Tam jednak nierzadko grzmiały spluwy, a w grę wchodziły walory rozrywkowe. Smarzowski zabaw w twardzielstwo nie urządza; jest bliżej zwykłego życia. Przedstawia Kościół jako chorującą, skostniałą instytucję, zaciekle broniącą swego status quo. I nie ma tu ostatniego sprawiedliwego, który zrobiłby z tym wszystkim porządek.

Pierwsza połowa filmu składa się z szeregu mocnych i nierzadko krótkich scenek rodzajowych z życia księży, z uwzględnieniem zapyziałych parafii w dziurze świata, jak i ekskluzywnych kurii. Picie, seks, jazda pod wpływem, wyciskanie z wiernych pieniędzy. Intrygi, kłamstwa, szantaż, brudne, wielomilionowe interesy i kontakty z mafią. I nieustanne korzystanie z uprzywilejowanej pozycji – żeby coś ugrać, kogoś przycisnąć lub z czegoś się wywinąć. A także pedofilia.

Mamy więc składankę “best of the worst”. To świat schizofreniczny, rozdarty pomiędzy tym, jaki jest, a jak chce być widziany. Rwana forma jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż dobrze oddaje nerwowość tej rzeczywistości.

I byłby to pewnie tani zlepek sensacji i jarmark z “pato-polo”, ale Smarzowski jest twórcą zbyt świadomym, żeby ugrzęznąć w tych rejonach. Ratuje go żarliwość, za którą stoi autentyczny wkurw, i kapitalne aktorstwo wykonawców głównych ról. Wszystkie trzy wiodące role “skropiono” wrażliwym podejściem, wyczulonym na niuanse psychologiczne.

W drugiej połowie seansu zaczyna się cieniowanie obrazu. Dwaj księża docierają (na miękko i na twardo, że tak powiem) do punktu granicznego w swoim życiu. Dokonują zmiany – nie w postaci instant, za pomocą sakramentów, ale na serio, przed sobą i dla siebie. Poznajemy przeszłość duchownych i dowiadujemy się, że sami zostali skrzywdzeni przez Kościół.

Gdybym miał porównać ten film do muzyki, powiedziałbym, że to punk. Ostre, krótkie frazy; prosty przekaz, świadome przejaskrawienie, zagęszczenie. Niekiedy ironiczny, gorzki śmiech. I uzewnętrznienie negatywnych emocji. Smarzowski mówi: ”Nie”. Uderza w instytucję, która jest gotowa tuszować pedofilię. Która nie chce słuchać ofiar gwałtów, bo woli się pochylać nad sytuacją psychiczną oskarżonych o nią księży.

Na tle świątecznych komedii romantycznych, spluralizowanych filmów obyczajowych o niczym i dla nikogo (vide: większość filmów z modnym Tomaszem Kotem) Kler stanowi prawdziwe święto. Cios jest mocny, ale – jak to często w tym punk rocku, który akurat nie próbuje szukać daleko – tekst mamy raczej chwytliwy niż głęboki.

Po pierwsze, to typowy Smarzowski – ze wszystkimi wadami i zaletami jego bokserskiego stylu filmowego. Jeśli widziałeś jego wcześniejsze produkcje, zaskoczenia nie będzie. Realizm i groteska trzymające się blisko codzienności – tej z rozszerzonymi porami i nieperfumowanej. Ból, wódka i traumy. Naturalistyczne sceny i wszechobecny ciężar. 

Jesteśmy w Polsce, nie tylko na pierwszym planie, ale fraktalnie, a także komórkowo. Jak ktoś jedzie pociągiem, to w tle dresiarze chcą bić konduktora. Jak ksiądz odwiedza kolegę po fachu, to w tle, za przyzwoleniem duchownego, odbywa się akurat przyparafialne zgromadzenie neo-nazistów.

Twórca nie eksperymentuje; nie zrobił filmu w formie slapsticku czy musicalu. W tym sensie – czy chce, czy nie – bliżej jest mu do Wajdy czy Kieślowskiego, którzy “duże” tematy przywdziewali w sprawdzone szatki. I tak, jak wspomniany Wajda zwyczajnie musiał robić pewne filmy (bo, na przykład, czuł, że ktoś wreszcie musi opowiedzieć o Katyniu), tak z podobnej perspektywy – pewnej konieczności moralnej – startuje Smarzowski.

Tyle że Wajda mitologizował rzeczywistość (wszyscy polscy żołnierze umierali w Katyniu z różańcem w dłoni lub słowami modlitwy na ustach, i właśnie ich upamiętniamy; ostatni zajazd na litwie piękny był i wzniosły), a twórca Wesela chce wywlec wreszcie na wierzch to, co w świadomości wielu Polaków spychane jest na samo dno.

Mam zresztą wrażenie, że w tych czasach, wobec tej kinematografii i sytuacji społeczno-politycznej – ten reżyser po prostu musiał się pojawić, wyłonić z jakiegoś braku i zacząć robić to, co robi. Czuję też, że Smarzowskiego nie tyle przeraża ilość i kwiecistość polskich patologii, ile fakt, jak bardzo nie chcemy wiedzieć o ich istnieniu.

Twórca uzewnętrznia swój niepokój, który okazuje się wspólny dla coraz większej ilości widzów. I jeśli nawet nie daje mi poczucie obcowania z arcydziełem, a jego tytuły niczym mnie już nie zaskakują; nawet jeśli widzę ich wady – przynoszą ulgę. Bo ktoś wreszcie się wkurwił. I problemy wyciąga, analizuje i nazywa.

Myślę, że reżyser poszedł w punk, energię, żarliwość, żeby chwycić ludzi za gęby. Jakby na przekór temu, co się działo w kinie wcześniej, gdzie albo ksiądz stanowił figurę niedoskonałą, ale swojską i ciepłą, albo gdzieś w tle kina wojennego błogosławił polskie wojska, idące w słuszny bój.

Smarzowski ma zdecydowanie dość świętokrowatości tej figury. Dla licznych wiernych to wciąż “pierwszy po Bogu”. Nie człowiek, lecz tchnienie absolutu, ktoś bliżej, wyżej blasku. Ale czy Bóg – gdyby był – potrzebowałby do czegoś hierarchicznych struktur? Nie, to raczej one potrzebują jego dla swojej legitymizacji.

Reżyser najsilniej akcentuje pedofilię. Popijanie po parafiach naprawdę wydaje się błahostką w stosunku do mafijnego w formie załatwiania tego problemu przez kościelne konsylia. Jeśli wierzyć filmowi, instytucja nie przewiduje sankcji za ten czyn; woli unieważniać jego istnienie.

Przerażające są sceny wspomnień jednego z księży – perwersja i zepsucie ciągną się tu od lat, jeszcze od czasów wcześniejszego systemu. To zresztą kolejny typowy motyw dla tego twórcy. Przeszłość wciąż wybrzmiewa; na dawnym brudzie rozwija się nowy brud.

I może wątek ten zostanie dobrze zrozumiany przez młode pokolenie, które czuje potrzebę rozwiązania tego, co nierozwiązane, i szuka oparcia zarówno w klasycznej psychoterapii, jak i np. modnych obecnie ustawieniach hellingerowskich. Dość powiedzieć, że ciężar przeszłości – rodzinnej i społeczno-historycznej – jest obecnie mocno odczuwalny przez wielu ludzi.

Kler krytykuje jednak Kościół, nie księży. Bierze na cel strukturę, która oparta jest na sile i doskonale opanowała wszelkie możliwe “techniki spektaklu”, niezbędne do przetrwania i prosperowania. Jasno też wskazuje, że wyparcie się – zarówno swej prawdziwej natury, jak i przeszłości czy spraw ciała – nie kończy się dla nikogo dobrze. Struktury, które wpasowują ludzi w nadludzko czyste formy, są wg. niego oparte na fałszu i stają się swoim zaprzeczeniem.

Konkretność, dosadność scen obyczajowych – trafnych, mocno zanurzonych w polskich realiach – miesza się tu ze scenami metaforycznymi (ujęcie duchownych a la Ostatnia Wieczerza). Dramat nie wyklucza humoru. Ten jest wszechobecny, różny jakościowo, ale dobrze umocowany w całości. Ważne, że w ogóle znalazł tu miejsce, bo historia to także – na pewnym poziomie – absurdalna, gombrowiczowska jazda, a pośmiać się jest rzeczą ludzką.

Kino to świątynia większej otwartości niż Kościół (nie trzeba sztywnieć, czekając ani na sacrum, ani na profanum), a Smarzowski wie, że bez humoru całość wybrzmiałaby jak głoszona z ambony. Dorzucił więc smoliste żarty, dobrze punktujące grzechy, zaniedbania i dewiacje duchowieństwa.

Postaci wielowymiarowe (ksiądz Lisowski i ksiądz Kukuła) zamieszkują ekran ramię w ramię z dwuwymiarowymi figurami (Gajos jako złotolubny arcybiskup jest w swej roli zabawny, choć zbyt płaski). Sceny objaśniające przeszłość księży (a tym samym mogące rzucić światło na aktualne ich zachowania) nieco zbyt łatwo i prosto porządkują profile psychologiczne, wcześniej niepełne.

Film mógłby być niesamowitym wielogodzinnym serialem. Powstał jednak nierówny “Smarzowski”, który – tradycyjnie, jak na mszy – przeciąga nas przez swoje stałe punkty programu i zostawia w stanie rozbicia. Ale znowu udało mu się przywalić nam po twarzy i w bebechy. Widać moc wciąż jest w nim silna.

Ostatecznie, jest to film zbyt intensywny, żeby nie wbić się w korę mózgową. Może więc prowadzić do zmiany, a w każdym razie stać się jej częścią. W tym kontekście mniej istotne jest więc pytanie, czy to wciąż sztuka, czy tylko rzemiosło szoku. Bo jeśli nawet to ostatnie, to bardzo potrzebne.

Tomasz Bot

 

Oryginalny tytułKler
Produkcja: Polska, 2018
Dystrybucja w Polsce: Kino Świat
Ocena MGV: 4/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.