Parę dni temu, gdy otworzyłem skrzynkę e-mailową, znalazłem 3 obszerne wiadomości z Piccadilly Records. Zawierały one szerokie zestawienie nowych albumów, kompilacji oraz reedycji wydanych w pierwszej połowie 2015.
Lada moment pojawi się wyczerpujące podsumowanie The Quietus, a ja sam już od dłuższego czasu szereguję w swojej głowie premiery, które szczególnie przypadły mi w tym roku do gustu. Wydaje się, że o 2014 wszyscy już zapomnieli, pędząc za kolejnymi wydawnictwami, na których wybite są cyfry 2 0 1 5.
Jest jednak jeden krążek, którego słucham nieprzerwanie od ubiegłego roku. W Polsce praktycznie olany, o którego istnieniu dowiedziałem się dzięki – złożonym kilka dni temu do sieciowego grobu – blogu Savage Saints. Mowa o Musical Garden, stworzonym przez People’s Temple. Kapelę, która od paru lat zdobywa coraz większą popularność na scenie Środkowego Zachodu USA.
W swojej dotychczasowej twórczości zespół balansował między psychedelicznym debiutem, a mocno garażowym More for the Masses. Na trzecim krążku oba te żywioły zostały jednak połączone, co dało najbardziej dojrzałe dzieło w jego karierze.
Musical Garden posiada siłę rażenia równą Hung at Hearts The Growlers. Ale to nie koniec porównań z gotyckim surferami, imprezującymi na plażach Kalifornii, bo album People’s Temple zaskakuje dopiero powyżej piątego przesłuchania. Jest to zaś spowodowane schizofreniczną mieszanką stylów, które łączy podskórna masa wzajemnych powiązań i pełnokrwiste, garażowe brzmienie.
Bez wysiłku usłyszymy echa Spiritualized, wyłapiemy spotkanie The Seeds z The Stone Roses, czy lizegeryczne riffowanie The 13 Floors Elevators. Nad całością unosi się niespokojny, rebeliancki duch The Rolling Stones, prowadzonych przez Briana Jonesa i Nuggetów.
Niemożliwym wydaje się wybranie kliku wyróżniających się hitów. Z równą mocą porywają mnie prostsze garażowo-glamowe kawałki tj. Handsome Nick czy Male Secretary, pełne psychedelicznych reverbów i loopów numery pokroju I don’t Mind lub The Dreamer. Musical Garden to schizofreniczny zbiór kapitalnych numerów, nad którym warto się na chwilę zatrzymać, zagłębić i dać się ponieść przywołanej na nowo magii kwasowo-grażowego grania z lat ‘60.
Jakub Gleń