Straceńcy (1967)

Jeden z moich ulubionych filmów motocyklowych wszech czasów jest typowym produktem złotej ery (pod)gatunku, która zaczęła się od Motorpsycho! i Dzikich aniołów prowokując szaleńczą manię dziwacznych filmideł  z zarośniętymi psychopatami na chopperach w roli głównej, którzy byli wkładani w każdy, możliwy scenariusz znany człowiekowi.

Mimo że z dzisiejszej perspektywy biker movie jest workiem, w którym znaleźć można znacznie więcej śmieci – nie nadających się do oglądania nawet we własnym kiblu – niż dobrych produkcji, które z czasem stały się klasykami, konwencja otworzyła drzwi gangsploitation lat ’70 (eksploatacja młodych rzezimieszków z wielkich miast) oraz dała podstawy estetyczne postapokaliptycznym filmom tj. Mad Max. Koniec końców, film motocyklowy był też bezpośrednią inspiracją dla Easy Ridera (który w pewnym sensie jest überfilmem motocyklowym).

Straceńcy mieli być początkowo pierwszym obrazem z serii Billy Jack skopie ci dupę, ale jako że Tom Laughlin (reżyser i aktor grający Billy’ego Jacka) nie mógł znaleźć chętnych na sfinansowanie swojego scenariusza, wziął w końcu ofertę AIP… która oznaczała, iż do kompletu musiał dorzucić motocyklistów, nagość i przemoc. Samuel Zarkoff i Jim Nicholson jechali zaś w tym czasie po grzbiecie wysokiej fali z pełnymi kieszeniami po produkcji Cormana i wiedzieli, że każda fantazja z motocyklistami powinna się sprzedać równie dobrze.

W istocie, w tym samym roku wyprodukowano także Rebel Rousers (poooootworne gówno) z Brucem Dernem i Jackiem Nicholsonem oraz Devil’s Angels (w którym zagrał sam John Cassavetes). Do końca lat ’60 musiało także powstać przynajmniej 30 innych filmów motocyklowych, gdyż robione były w tym czasie przez wszystkie niezależne kompanie filmowe w USA. Większość z nich była tandetna, miała kiepściutkie scenariusze, tanią scenografię i kelnerów zamiast aktorów… ale znajdą się amatorzy nawet tych produkcji.

Podczas gdy późniejsze filmy z Billym Jackiem są lepiej pamiętane ze swojego atrakcyjnego mordobicia, Straceńcy noszą w sobie dwie różne historie, przemieszane na surowo do tego stopnia, że główny wątek ciężko odróżnić od wątków pobocznych. Billy’ego Jacka poznajemy jako pół-Indianina, ex-komandosa i specjalistę od survivalu, który właśnie wrócił z Wietnamu i spaceruje sobie przez las odżywiając się surowymi rybami. Ale Billy będzie musiał wkrótce wbić się w środek cywilizacji, by skręcić jakiś hajc.

Żeby to zrobić, musi jednak sprzedać swojego jeepa za kubek pomyj, lecz policzek ten traktuje ze stoickim spokojem. Jego zimna krew zostanie wystawiona na próbę dopiero, gdy natknie się na szalejący po ulicach Born To Lose MC (wraca standard chłopców na motorach znęcających się na przypadkowymi obywatelami), którego członkowie niechcący krzyżują z nim swoje członki obijając młodego kierowcę. Ten bez zastanowienia wymierza w skurwieli swoją strzelbę, za co sąd skazuje go na karę grzywny. W ten sposób wyłania się myśl przewodnia filmu: dobre uczynki przyniosą ci tylko kłopoty.

Bikerzy znajdują tymczasem nową ofiarę – ubraną w białe bikini amazonkę szos – na którą zastawiają zasadzkę zmieniając znaki drogowe (slapstickowy humor wiecznie żywy). Po „zaproszeniu” jej do domku klubowego na imprezę dowiadują się jednak, że jest odważnym i inteligentnym dzieckiem rewolucji seksualnej, które nie ma nic przeciwko zbiorowemu gwałtowi jako części oficjalnej inicjacji.

By wydostać się z niezręcznej sytuacji dziewczyna ucieka się do tricku proponując odbycie gangbangu na kwasie i szuwaksie, ale tego nie da się zrealizować, bo chłopcy są puści jak krata wódki po weselu.

Oferując swoje dragi, które ma skitrane w torbie przy motorze, panienka wali ostatecznie w głowę jednego z brutali i ucieka. Ale klub łapie ją mimo wszystko i gwałci, jak też trzy inne dziewczyny tego samego dnia – tu ciekawostka dla fanów Starego Hollywood, gdyż w rolę matki jednej z dziewczyn (i prostytutki) wciela się sama Jane Russell.

Od tego momentu jasne jest, że nasi motocykliści mają w dupie wszystkie normy społeczne, nie słuchają nikogo, szczają benzyną i srają pociskami prosto w twarz bezbronnych misiaczków, a oprócz tego porywają policyjne samochody i terroryzują ofiary, które chcą przeciwko nim zeznawać w sądzie.

Jednym słowem, to podłe skurwysyny dodatkowo uzbrojone  w broń palną i ubierające się wg. najnowszej mody – stalowe hełmy ze swastykami, czarne golfy, meksykańskie poncza, obszarpane dżinsowe kamizelki i badżyki, gloryfikujące szczęśliwe życie z narkotykami.

Nasi antybohaterowie są do tego potheadami, pijakami i odpadkami społecznymi pod wodzą prezydenta-cwaniaka (w tej roli sam Jeremy Slate). W zasadzie kopią po jajach każdego bez wyjątku i jedynie Billy Jack nie sra pod siebie ze strachu. Tak właśnie wygląda ogólny zarys historii Straceńców!

Reszta akcji to zwyczajowy mix eksploatacyjnej soli i pieprzu, jakich można się spodziewać po typowym filmie z późnego okresu AIP. Znajdziemy tu jednak mimo wszystko kilka odwołań społecznych – pojawiają się np. błyski kultury psychedelicznej.

Do tego wszystkiego otrzymujemy przestylizowane aktorstwo, eklektyczny, specyficzny styl reżyserski, który miesza paradokumentalny realizm z szybkim przemiałem materiału w stylu szkoły Cormana (zrób tyle ujęć w tak krótkim czasie, jak to tylko możliwe), lekką nagością (zawsze połączoną ze scenami przemocy dla lepszego efektu) i ciekawy, proto-punkowy image motocyklistów, który zostanie przejęty w latach ’70 przez filmowców australijskich w takich kultowych filmach, jak Stone (1974).

Można ze szczerym sercem dodać, że Straceńcy to przykład długiego i powikłanego obrazu w swojej klasie, który woła przynajmniej o jedno nabicie bonga. Fani gatunku będą mieli na pewno mnóstwo zabawy ostrożnie śledząc etapy pojedynku pomiędzy Billym Jackiem, klubem Born To Lose i dziewczyną w białym bikini.

Nie jestem pewien, czy to ze względu na upalone wibracje, czy też sensacyjny, quasi apokaliptyczny portret klubu – bez trudu osiągający poziom eksploatacyjnego surrealizmu – ale każdy kolejny zakręt akcji popycha cię do przodu. Niewiele jest równie dobrych straszydeł w tym gatunku, tak więc biorąc ten film na próbę nie możecie się pomylić! Dla chcących sobie wyrobić jakąś podstawową opinię na temat kina motocyklowego jest to także dobry punkt startu.

Conradino Beb

 

Oryginalny tytuł: The Born Losers
Produkcja: USA, 1967
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.