To przychodzi po zmroku (2017)


Rodzina w twórczości Treya Edwarda Shultsa przybiera bardzo dualistyczną formę. Zarówno jego debiutancki film Krisha (2015), jak i bardziej żywiołowy To przychodzi po zmroku (2017), są udaną wiwisekcją na żywym organizmie podstawowej jednostki społecznej. Ale w tym drugim, Shults, reżyser i scenarzysta zarazem, ubiera wszystko w szaty post-apokaliptycznego horroru o wyniszczającej pandemii, która zmusiła ludzi do brutalnej walki o żywność i zdatną do picia wodę.

Na próżno szukać tu jednak spragnionych ludzkiego mięsa zombie, krążących wokół fortecy zamieszkiwanych przez naszych bohaterów. Zamiast epatowania efektownymi zwrotami akcji, czy nagłymi jump-scare’ami, Shults stawia w całości na ponury klimat, w którym światło słoneczne jest rzadkie, a cienie rzucane przez postaci dorównują długością tylko ciasnym korytarzom ich odludnej posesji.

To w jej kuluarach rozgrywa się prawdziwy horror. Od tajemniczego prologu, w którym obserwujemy nieuniknioną egzekucję na zarażonym dziadku, po równie definitywny finał, To przychodzi po zmroku umiejętnie eksploatuje dramat bohaterów zmuszonych do dzielenia tej mrocznej przestrzeni dzień po dniu. A to rutyna u progu końca świata wydaje się dla Paula (Joel Edgerton), Sarahy (Carmen Ejogo) oraz ich siedemnastoletniego syna Travisa (Kelvin Harrison Jr.) jedynym sposobem na utrzymanie rodziny razem.

Ta uchwycona za pomocą długich, powolnych zdjęć autorstwa Drewa Danielsa banalność towarzyszy nam przez cały seans, nawet wtedy, kiedy do domu pod pretekstem zapewniania przetrwanie swojej rodzinie włamuje się Will (Christopher Abbott). W efekcie doprowadzi to zarówno jedną, jak i drugą stronę, do refleksji nad tym, do czego można się posunąć, by ochronić swoich bliskich.

To przychodzi po zmroku jest jednym z tych filmów, w których bardziej przerażające od świdrujących dźwięków z pogrążonego ciemnością lasu są tylko enigmatyczne i pełne proroczej symboliki sny głównych bohaterów. Na temat śmiertelnego patogenu nie dowiadujemy się praktycznie nic. Tytułowe „to” można więc intepretować po prostu jako nawiedzający ludzką duszę „pierwotny strach”.

Całość wspomaga również doskonała gra aktorska, minimalistyczna w swojej ekspresji, ale budująca niemal telepatyczną więź między krewnymi. Skrywający się za brodą Joel Edgerton wypada wyjątkowo przekonująco w roli zdesperowanej głowy rodziny, która stając przeciwko potencjalnemu zagrożeniu stara się pozostać człowiekiem.

Mimo swojej naturalistycznej surowości w opisywaniu transformacji człowieka, Shults nie pozbawia jednak swojego dzieła humanistycznej wiary, która z różnym skutkiem wydobywa z historii ogromne pokłady dramatyzmu. W ostatecznym rozrachunku jego film okazuje się kameralną opowieścią o hojnych i w gruncie rzeczy dobrych ludziach, zmuszonych do podejmowania okrutnych decyzji.

Oskar „Dziku” Dziki

 

Oryginalny tytuł: It Comes at Night
Produkcja: USA, 2017
Dystrybucja w Polsce: Best Film
Ocena MGV: 4,5/5

3 komentarze

  1. Podoba mi się aktorska droga i wybory, których dokonuje Christopher Abbott w swojej karierze. A rola w „it comes at night” jest świetna. Niby gościowi ufasz, ale zawsze traktujesz na dystans 🙂 Polecam z nim „Sweet Virginia”.

    Polubienie

    1. Dokładnie, w każdym dialogu człowiek szuka pretekstów aby gościowi nie zaufać i zrujnować jego skrzętnie budowaną otoczkę 🙂 „Sweet Virginia” zapowiada się super, na pewno rzucę okiem.

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.