Intruz (1989)

2ukndvvbnsruofmxmebeflac6fi1

Film mógłby nosić tytuł “Ostre cięcia na nocnej zmianie”, ale ten oryginalny także tu pasuje. Jego bohaterami są młodzi ludzie pracujący w supermarkecie. Znają się od dawna i sprawiają wrażenie zgranej ekipy. Niestety, interes jest nierentowny i szef musi go zamknąć, więc pracownicy dostają ostatnie zadanie: ometkować towar na nocnej zmianie.

Świt przywita ich jako bezrobotnych, więc biorą się do pracy w kiepskich nastrojach. Jednak w sklepie pojawi się ktoś jeszcze. Ktoś bardzo niebezpieczny, gotów użyć każdego dostępnego narzędzia, by zabić.

Należałoby zacząć od tego, że Intruz nie jest znaną pozycją, nawet w środowisku miłośników slasherów. Na pierwszy rzut oka dostajemy film z kosza w rodzaju “obskurne gnioty po 5 zł”. Nie zachwyca pretekstowa fabuła, której jedynym świeżym elementem jest miejsce akcji, a reszta to przekrojówka przez wszystko, co już w gatunku było. 

Uważniejsze spojrzenie ujawni jednak wszystkie zalety tytułu, o którym mogę mówić tylko z sympatią. Jeśli lubicie slasher, a nie boicie się odbić od sprawdzonych wód klasyków pokroju Halloween, koniecznie dajcie mu szansę. Oto kino tanie, ale klimatyczne i bardzo sprawnie zrobione.

Zdjęcia kręcono w prawdziwym markecie, co pomogło uchwycić nastrój miejsca. Slashery udowodniły przecież wielokrotnie, że jeziora i ostępy leśne to wylęgarnia psycholi, gotowych upuszczać tyle młodzieżowej krwi, ile jest w stanie wchłonąć gleba. Co jednak z marketami? Czy przestrzeń bardziej oswojona, bo stanowiąca część naszego codziennego krajobrazu, może indukować lęk czy napięcie? Czy umożliwi psychopacie funkcjonowanie na poważnych zasadach, bez ośmieszania się?

Odpowiedź jest twierdząca. Zresztą market – jako konkretna przestrzeń, ale też jako symbol i stan ducha; jak wszystko, co ma konotować ciepło, rodzinnie i więziotwórczo – aż się prosił o taką zabójczą filmową odsłonę! Alejki pełne towarów – bez tłumów i tylko nieznacznie oświetlone – wyglądają złowieszczo. Labirynty z płatków śniadaniowych, ponure sklepowe zaplecza, działy obróbki ręcznej, pomieszczenia z hakami i zgniatarkami są terenem łownym naszego świra.

W Intruzie nawet szeregi opakowań proszków do prania nie są w stanie rozświetlić gęstniejącego mroku. I chociaż nie da się powiedzieć, że twórcy weszli na taki poziom budowania napięcia, że sklep mógłby nosić nazwę Nostromo, a posunięcia zabójcy budzą najwyższą grozę, to jednak oba elementy żywo oddziałują na wyobraźnię widza.

Dostajemy więc solidną bazę w postaci klimatycznej scenerii i przyjemnie szorstkiego, nocnego klimatu, a wyposażenie marketu pozwala twórcom popuścić wodze wyobraźni w kwestii nieformalnej redukcji personelu. Co jak co, ale scen gore w Intruzie nie brakuje. Są one zróżnicowane, rozbuchane, celebrowane i musiały sprawiać twórcom mnóstwo frajdy. Stanowią też główną atrakcję filmu.  W zestawie znajdziemy: zgniatanie twarzy, piłowanie twarzy, wbijanie noża w tył głowy, czy pomniejsze wyczyny z użyciem tasaka.

Przygotowano to wszystko z sercem i na ostro, tak więc jucha bucha, farsz wychodzi, ale mimo tego jest raczej zabawnie niż strasznie. No, chyba że przeraża was facet wykrwawiający się na zgrzewki piwa marki Beer czy gość z rozpłataną czaszką, konający na tle napisu “Safety First”.

Film zrobili miłośnicy gatunku. Reżyserem-debiutantem jest tu Scott Spiegel, scenarzysta Martwego zła 2, a w powstaniu historii udział miał też Lawrence Bender, późniejszy współscenarzysta Pulp Fiction, udzielający się tu również jako producent i aktor w epizodycznej roli gliniarza.

W znacznie większej kreacji pojawia się Sam Raimi, reżyser trylogii Martwe zło, a także Spider-Mana. Oprócz tego oglądamy na ekranie także jego brata, Teda Raimiego, znanego z dziwacznej twarzy i obstawiania małych ról w kinie klasy A i B. Ponadto – w epizodycznym błysku – miga Bruce Campbell, nieśmiertelny Ash z Martwego zła.

Brzmi jak zjazd rodzinny? Zapewne częściowo tak było. Z Intruza aż bucha, że zrobili go miłośnicy mięsistych slasherów, kochający kino klasy B i potrafiący się nim bawić. Nikt tu nie tworzy nieśmiertelnych kreacji; mam raczej wrażenie, że każdy chciał, by jego postać “zeszła” najefektowniej. Nikt tu nie miał żadnych wysmakowanych zapędów, więc krew radośnie bryzga, a bohaterowie wdziewają rzeźnickie ciuchy lub pracownicze drelichy.

Postaci nie zapadają w pamięć, ale nie drażnią. Młodzież pracująca okazuje się bardziej znośna, niż ich biwakowy wariant. Może sam fakt, że mierzy się z takimi wyzwaniami, jak praca w godzinach nocnych, zwolnienia czy konieczność robienia czegokolwiek innego niż gadanie głupot i picie, nadaje jej cech ludzkich. I może bylibyśmy nawet skłonni jej współczuć, gdyby nie podskórny humor obrazu.

Ten wyraża się w nieco karykaturalnej grze aktorskiej czy groteskowych chwytach lub scenach. Ujęcia z perspektywy śmieci na podłodze czy z wnętrza telefony przydają całości nierealnego nastroju, mogącego się kojarzyć z wczesnymi pracami Sama Raimiego czy braci Coen. Także muzyka idzie w stronę beki, oscylując pomiędzy filmami Hitchcocka, a przygodami Królika Bugsa, z najazdem fortepianowej szarży w paru momentach.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że zabawa w pełni udziela się widzowi. Jest to kino proste fabularnie, ale satysfakcjonujące. Niby pełne wrzasku, ale tak naprawdę lekkie i nie targające percepcją widza w męczący sposób, typowy dla współczesnych thrillerów.

To niezwykle udane pożegnanie z dekadą slashera – żwawa, energetyczna mielonka, wyprodukowana za 130 tysięcy – a dodatkowo, zalotny uśmiech do tych, którzy czują się nieswojo, oglądając francuskie kino o rodzinnych sekretach i powolnym rozpadzie więzi międzyludzkich. Odwzajemnijcie go.

Tomasz Bot

 

Oryginalny tytuł: Intruder
Produkcja: USA, 1989
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.